• Nie Znaleziono Wyników

S tary wojak

W dokumencie Nowele (Stron 41-51)

S ta rzy wojownicy! Ż ołnierze w ie lk ieg o Cesa­ rza!... T ak są w spaniali ci D iom edesy i Idorne- nesy z nowej Ilia d y , że k to k o lw iek o p isy w a ł ich lub m alow ał z natury, doznaw ał jakby b ły sk u geniuszu, uczuw ał tchnienie epopei.

Przejrzyjm y chociażby w jednym ty lk o B a lza ­ ku w szy stk ie te piękne postacie w ojskow ych: Hu- lot, głu ch y od huku armat; Chabert, widmo po­ kazujące ranę na czaszce i ten okrutny w łóozęga F ilip Bridan, z oczami stalow o n ieb iesk ieg o k o ­ loru, któremi kartaczow ał głupców .

Otóż, chociaż m łody jestem , bo la t czterdzieści, to wiek dojrzewającego m łodzieńca dla kochan­ ków scenicznych i m uzyków aspirujących do

prix de Rome, udało mi się w idzieć i poznać jedne­

go z ow ych tęgich rębaczy i chcę tu w łaśnie opi­ sać to wspom nienie z lat dziecinnych.

O! b yło to dawno, bardzo dawno i muszę w y ­ wołać jedno z najpierw szych wrażeń mej pamięci. W idzę siebie pięcioletnim malcem, kiedy ojciec

prowadził m ię za rękę przed pałac T u ilery jsk i, pierwszego maja, w dzień Ś-go F ilip a. T łoczon o się dokoła m uzyki gw ardyi narodowej, w y g r y ­ wającej Paryżankę i śpiewano:

S o ld at du d ra p ea u trifiblore, D’O rleans, to i qui l ’as p o rte!

E ntuzyazm dochodził do szczytu; w oltyżero w ie n a ło ży li sw e szako z żółtą k itą na kon iec bagnetów , gdy się królew sk a rodzina zjaw iła na balkonie: król w białych pantalonach, w e w stę ­ dze legii honorowej, pod frakiem n iebieskim ze złotem i guzikam i, p ow iew ał szarym kapeluszem ; królowa w poważnych angielskich lokach, a k s ią ­ żęta w m undurach generałów afrykańskich.

A le mój ojciec w zru szy ł ram ionam i, słysząc: „Niech żyje k ról” i śpiesznie uprow adził mię z placu. Co za szkoda! w szy stk o tam mi się w y daw ało tak w spaniałe!

Mój kochany ojciec był leg ity m istą , bardzu bezinteresow nym ; on, m ały urzędniczek bez ma­ jątk u , skrom nych uczuć i obyczajów. Jego kró­ lem był k siążę Bordeaux, którego portret szty chow any, w machoniowej ramie, w isia ł u nas w sa­ li jadalnej; zrobiony b y ł wów czas, k ied y książę miał lat ośmnaście. T w arzyczka jego dziecinna, z w łosam i w nieładzie; pod portretem jest fae si-

mile podpisu księcia. Bądź spokojny, drogi i sza­ nowny ojcze, chociaż syn twój sta l się soeptykiem w tyoh rzeczach, portret ten w isi zaw sze na sw o- jem miejscu w sali jadalnej, ten portret, na który

tak często spoglądałeś podozas obiadu, wiernem okiem uczciw ego człow ieka!

Owego dnia kiedy krzyczano: „Niech żyje król!” wobec L u d w ik a-F ilip a, a działo się to w r. 1847, owego dnia, jak to zresztą b yw ało nieraz, ojciec prowadził mię do sw ego przyjaciela, kapitana B io t. B y ł on takim że H en ry k istą jak mój ojciec, chociaż został dekorow any w łasnoręo2nie przez Cesarza, w b itw ie pod Montereau.

*

* *

Jakim sposobem naw rócił się, jest to cała hi- storya.

W dni lipcow e, 1830 r., B iot b ył kapitanem w dragonach gw ard yi. D o tego czasu, prawdę m ówiąc, w cale się nie zajm ow ał p olityk ą. Jako rekrut z w ielk iego poboru 1813 r. potem sierżant w czasie kam panii francuzkiej, nareszcie podpo- rucznik pod W aterloo, b y ł on zaw sze ślepo po­ słu szn y swym naczelnikom i ręczyłbym za to, że mu nie było bardzo przykro, k ied y mu zmieniano dw ukrotnie kokardę trójkolorow ą na białą. Po­ zo sta w a ł jednak na słu żb ie z upodobania i przez n ałóg karności, zresztą kochał swój pułk, k o le­ gów , mundur i konia. W czasie rew olucyi do­ w od ził szwadronem i gdy przyszła nań kolej ata ­ kować, kula strzaskała mu kolano. Przeniesiono go do Y al-de-Grace; Larrey, stary L arrey N apo­ leoński, odjął mu nogę w p ołow ie uda, i jeden z najpiękniejszych oficerów w armii, H erkules,

pod którym stęk a ła klacz, gdy ją ścisk ał kolana mi, w yszed ł ze szpitala, na każdym kroku zakre­ ślając półkole, sw ą drewnianą nogą i wspierając się na kuli.

B y ć ranionym w czasie zam ieszki ulicznej, a m ­ putowanym w sk u tek w ystrzału gawrosza! Nadto tego było dla starego dragona, który przeszedł bez zadraśnięcia, przez kartacze i ognie batalio­ nowe pod Champanbert, M ontm irail i Quatre- Bras. L ecz cóż m iał robić! M usiał się poddać losom . K apitan b y ł stoikiem ; mógł ży ć d ostat­ nio z em erytury i grosza, jaki u ciułał. Skoro się urządził w m ieszkanku, przy u licy du Вас, w g łę ­ bi podwórza, z ruchomościami w sty lu cesarstw a, gdy w ło ż y ł krzyż z pod M ontereau pod sz k ło i ro zw iesił na ścianie szab le i pistolety, pow ie­ d ział sobie, że nastąpił dlań czas spoczynku i przestał się naw et sm ucić, kiedy siadając w fo telu w ybitym żółtym Utrechtem, z g ło w ą sfinksa, w id ział przed sobą drewnianą nogę, przy końcu której nogawica od niebieskich, z grubego su k n a, pantalonów, ściągn iętą b yła jak b y sakiew ka.

Jednakże odwiedzali go starzy koledzy, dym i syonow ani oficerowie z gw ardyi, ludzie w y so k o urodzeni, nieradzi z nowego porządku rzeczy. W szy sc y objaw iali sym patyę, praw ie uw ielb ie nie, tej ofierze rew olu cyi, temu in w alid zie lipco- wemu. Ż ałow ano go, przesadzano jego piękne czyn y, oddanie się dobrej spraw ie, prawowitemu królowi. Pom im o całej skromności, zacny ten

człow iek zasm akow ał w pochwałach. W p raw ­ dzie, gdy b y ł sam jeden, m ów ił sobie, że sp ełn ił tylk o obowiązek żołnierza. P u łk ow n ik zabo menderował: „Szwadron! plutonam i!” w ów czas obw inąw szy dwa razy k o ło ręki tem blak szabli, żeby mocniej uderzać, poszedł do ataku z tak mężnem sercem, jak pod M ont-Saint-Jean, pod dowództwem L óferre-D esn ouettes, nie pytając, czy Karol X m iał za sobą prawo i słuszność. Jednakże, kiedy jeden z jego dawnych to w a r z y ­ szów broni— szlachcic, jeden „z panów de,“ jak go nazyw ał kapitan język iem gm inu, zaczynał roz prawiać o jego w ierności i zacnych zasadach, poczciwy B io t brał na seryo te pochlebstwa i w ierzył, że tak było rzeczyw iście.

Potem w d ały się w to i k ob iety, bo w ielu z je go kolegów pożeniło się; a pochwały w ychodzą­ ce z niewieścich ust, żyw iej obchodziły zacnego wojaka.

Przychodziły naprzód do niego z mężami, po tem same, na co p ozw alały szanow ny w iek i k a ­ lectw o kapitana. W krótce stało się to modą na przedmieściu Saint-Grermain, odwiedzać „biedne­ go m ęczennika”, otaczać go pieszczotam i, stara niam i i zanosić mu podarki małe. Ł atw o sobie w yobrazić zm ieszanie starego kapitana, kiedy, ni mniej ni więcej, ty lk o jakaś m arkiza przynio­ sła mu stołeczek pod jedyną nogę, w yhaftow any sw em i szlacheckiem i rękam i. Z aczyn ał nabie­ rać przekonania, że to z jej strony w ysoka grze czność, iż raczyła w yhaftow ać k ilk a lilij.

K apitan w cale się nie w y rzek a ł swojej prze szłości i chociaż nieraz k r z y w iły się arystokratki, nie zdjął ze ściany sztychów , przedstaw iających M ałego Kaprala, pijącego z h laszan k i grenadiera, lub też leżącego na dwóch k rzesłach i grzejącego nogi przy ogniu na biw aku, pod A u sterlitz. L ecz tego dnia, k ied y żona byłego szw adronisty jego, mała jasno w łosa w ice-hrabina, która n ap ełn iła zapachem w erw eny całe m ieszkanie wojaka, p r z y ­ niosła mu w dowód szacunku portret K arola X , sztychow any, podług wzoru L aw rence’a, dragon nie mógł gdzieindziej pow iesić Burbona, jak po­ m iędzy dwoma Bonapartym i. Po niejakim cza­ sie, zasady i m eble kapitana, przed staw iały ta k ie same niekonsekw encye i sprzeczność. W m ałej jego biblioteczce, na której sta ły popiersia P ie r w ­ szego K onsula i M aryi A ntoniny, dzieło Bonal- da— nierozcięte, o ile mi się zdaje, m ieściło się w pobliżu Pamiętnika ze św. Heleny a Zwycięztwa

i Zdobycze Francuzów, mocno się d z iw iły są sie d z ­

tw u Pamiętników Clóvy'ego. R ów nież na ścianie ponad starem i szablam i p u lk ow em i, które nie gdyś rąbały sprzym ierzonych, w isia ł szczególny obraz, w ramie z czarnego aksam itu, przedsta

wiająoy wierzbę płaczącą, z pomiędzy listk ó w której za ry so w y w a ły się profile dostojnych w ię ź ­ niów z w ieży Tem pie.

W 1847, to jest, k ied y przez lat siedm naście kapitan B io t był trak tow an y jako męczennik, sta ł się nagle w iększym leg ity m istą , niżeli ż o ł­ nierz z w oltyżerów z G-andawy; dlatego to mój zacny ojciec, w dzień Ś g o Filipa, okropnie w zb u ­ rzony okrzykam i: „Niech żyje król!“ jakiem i w i­ tano zjaw ienie się na b alkonie w T uilerach, czuba i faw orytów szpakow atych, przyw łaszczy- cielą tronu, uprow adził mię do sw ego starego przy­ jaciela, dla u lżen ia sercu buntow niczą rozm ową.

Bardzo lubiłem odwiedzać kapitana, przepadał bowiem za dziećmi; zaledw ie daw ny ordynans a obecnie kam erdyner, w prow adził nas do poko­ ju, poczciwy ten K leber o siw ych w łosach — s a ­ dzał mię na połow ie sw ego uda, zasyp yw ał pie­ szczotam i i p o sy ła ł po ciastka. Potem , pomimo drewnianej nogi, prow adził mnie do stoliczka, przy oknie wychodzącem na ogród i otw ierając

„N orvins Illustri, mówił:

— Masz, rekrucie... przeglądaj obrazki.

- Podczas kiedy ja, jedząc ciastk a i p r zy słu ch u ­ jąc się piegżom śpiewającym wśród drzew, w i­ działem przesuw ający się przed memi dziecięcem i oczam i, szereg znakom itości respubliki i cesar­ stw a, w skrzeszonych ołów kiem Raffeta, dwaj przyjaciele prowadzili rozmowę w najw yższym stopniu buntow niczą, przeciw rządowi L udw ika F ilip a; a gniew ich spadał zaw sze na G uizota, jak b y m łoty dwu k ow ali, kujących czerwone źe lazo na kow adle.

Czasami jednakże wśród zapału rozm owy, k a ­ pitan w sta w a ł i przechadzał się w zdłuż i wpo przek pokoju. M aohinalnie, przez moje ramiona, przyglądał się obrazkom w Norvins i jeżeli w y ­ padkiem przedstaw iał którą z dawnych b itew , rozpoczynał z ło śliw ą k r y ty k ę m ałżeń stw h isz ­ pańskich lub też idem nizacyi Pritcharda i n a stę ­ p ow ały w ielk ie wspomnienia!

— T ak, tak , w łaśnie w tem rzecz— m ów ił, k ła ­ dąc palce na obrazku b itw y pod Montereau. — B y ł on tam na wzgórzu S u rville, kierując sw ą lu ­ netę na most, gdzie grenadyerowie M ortiera a ta ­ k o w a li bagnetami w irtem berczyków , a ostry w iatr lu tow y ro zw iew a ł grzyw ę konia i podnosił p o ły jego szarej kapoty; my zaś, dragoni, sta ­ liśm y tuż, pod ręką. W ów czas to stała się rzecz okropna. P ew ien generał, w poczerniałym m un­ durze, bez kapelusza, p rzysk oczył konno do na szego p u łk ow n ik a i k rzyk n ął z rozkazującym giestem: „Na w as kolej!” L ecz p u łk ow n ik , stary filut, spójrzaw szy na most, w idzi, że bermyce nie w z ię ły go jeszcze i że pójdziemy atakow ać kole gów , odpowiada w ięc krótko: „Nie, mój generale,, jeszcze nie pora..." G enerał zaczerw ien ił się i za ­ czął szukać in sty n k to w o pistoletu w olstrach. Co prawda, nasz dowódca r yzyk ow ał głow ę, któ rą m ogli mu roztrzaskać wobeo jego szwadronów: ale cesarz, będący o p iętn aście kroków ztamtąd, w szystk o to s ły s z a ł i widział; w y cią g n ą ł zatem sw ą małą kobiecą rękę i zrobił g iest, k tóry miał

znaczyć: „Zgoda!” Hę! co za człow iek! przyznał słuszność podwładnemu! jednem poruszeniem zw a lił przepisy karności!... A le on jedno t y lk o m iał na m yśli: w ygrać bitw ę... a nasz p u łk ow n ik trafnie osądził, że nie b y ła to pora do ataku!... Po ch w ili, most b y ł w olny i tym razem Napoleon nie zrobił naw et g iestu , lecz tak spojrzał na puł k ow n ik a, że ten w zrok przeniknął go do głębi serca. W ów czas to nasz stary dowódca zw rócił się do nas, stojąc na strzem ionach, z szablą do' góry i straszny dla oczu, krzyknął: „N... de D ... Dragoni!" znaliśm y dobrze ten w y k rz y k n ik i ca­ ły pu łk puścił się galopem , w yk rzyk u jąc jak jeden człow iek: „Niech żyje Cesarz!”

N agle opowiadający zam ilkł; gdym się odwró­ c ił zadziw iony, ujrzałem , że mój ojciec z uśmie chem w skazuje k apitanow i na portret K aro­

la X go.

— N ie dziw się... nie dziw s ię ! ..— rzek ł poczci­ w iec, rum ieniąc się i bełkocąc... — b y ł to dzień, w którym on mnie dekorow ał.

*

* *

Zapomniałem b y ł o kapitanie B io t, który b y ł ta k dobry dla mnie w dzieciństwie; lecz stanął mi na pamięci pewnego dnia, przeszłego lata, w ma­ łym porcie kanału L a Manche, gdziem się prze • chadzał po wybrzeżu, spalonem od słońca. P a tr z y ­

łem na zniszczoną już armatę, którą wsadzono tyłem w ziem ię, zam iast słupa do u w iązyw an ia statków i która oddawna m usiała tam się zn a j­ dować, bo w iatr n a p ełn ił ją piaskiem i ziem ią aż po paszczę, tak , że oset m orski zaczął w niej rosnąć. Ten b ia ły k w ia tek w starem dziale bronzowem, przypom niał mi starego wojaka.

W dokumencie Nowele (Stron 41-51)

Powiązane dokumenty