• Nie Znaleziono Wyników

Siostra mleczna

W dokumencie Nowele (Stron 82-107)

P iękna pani Bayard sied ziała w oszklonym gabineciku w g łęb i m agazynu, w czarnej sukni, we w łosach gładko zaczesanych i z przejęciem w ciągała rachunki do ogromnej k sięgi z m iedzią- nemi narożnikam i, k ied y mąż jej, powracając ze sw ych rannych w ycieczek , zatrzym ał się na pro­ gu, ażeby w yłajaó posługaczy, którzy niedosyć sp ieszyli z uprzątnięciem wozu, przybyłego z t o ­ warem z drogi żelaznej.

— Powiem ci złą now inę — odezw ała się pani Bayard, w ycierając pióro w kubeczku ze śrutem , gdy mąż w chodził do jej oszklonej k la tk i. — Ta biedna Y o isin umarła.

— Mamka Leona!... Acb, biedna kobieta! Cóż się dzieje z jej córeczką?

— W łaśn ie to jest najsm utniejsze, mój drogi... K rewna tej biednej Y oisin pisze do mnie, t e są nadto biedni, aby się m ogli podjąć utrzym ania tej d ziew czynki i że zm uszeni będą odesłać ją do przytu łk u . Oj, ci chłopi!

Fan Bayard m ilczał przez chw ilę, drapiąc sw ą jasną i gęstą brodę; poczem spojrzaw szy na żonę, rz ek ł dobrotliw ie:

— Słuchaj, Mimi, przecież to mleozna siostra Leona. Czybyśiny jej nie przytulili?

— P rzychodziło ші to do g ło w y — odpowiedzia­ ła z prostotą piękna kupcowa.

— A więc, rzecz skończona! — w y k rzy k n ą ł gruby Bayard i nie zważając na to, że patrzą su ­ biekci i chłopcy sklepow i, n a ch y lił się ku żonie i pocałow ał ją w czoło.

— Poczciw a z ciebie kobieta, Mimi; w eźm iem y m ałą Norinę do sieb ie i będziemy ją w ych ow yw a­ li razem z Leonem . Przecież to nas nie zrujnu­ je... Zresztą, zrobiłem św ietn y interes z ch in i­ ną... W niedzielę pojedziemy do A rgenteuil, do­ brze? Przy sposobności, zabaw im y się.

*

* *

Poczciw i ludziska z tych Bayardów! P r a w d z i­ wa chw ała drogistów! Ich ślub p ołączył dwa domy oddawna sobie nieprzyjazne. B ayard bo­ wiem b y ł synem Pilon d' Argent, założonego przez jego pradziada w 1756 r. przy u licy Y ieille-du- Tem ple i o żen ił się z oórką w łaściciela Offrande

a Esculape, przy u licy Lom bards, zakładu sięga

jącego czasów pierwszego cesarstw a, jak w sk a zy ­ w ał szyld; kopia z obrazu sław n ego Gruórin. P oczciw i, co się nazyw a, poczciwi ludzie! Niech

со choą m ówią, w starym handlu paryzkim , jest jeszcze w iele im podobnych. K on serw atystów starych tradycyj, rozdzielających pośw ięcany chleb w parafiach, uczęszczających w n ied zielę na operę kom iczną, do lóż drugiego piętra i nie f a ł ­ szujących w agi. Proboszcz des Blancs-Manteavx, skojarzył to m ałżeństw o ze Swym k olegą z Saint-

Merry. P ierw szy z nich dysponow ał na śm ierć ojca B ayarda i za lą k ł się tego, żeb y dw udziesto- pięoio letn i m łodzieniec, sam jeden sta n ą ł na cze­ le tak w ielk iego domu jak Pilon d' Argent, naj­ sław niejszego z ipekakuany; drugi zaś, m iał szczere chęci w ydać za mąż pannę Sim onin, którą przygotow yw ał do pierwszej kom unii, córkę s t a ­ rego Sim onin, dygnitarza parafialnego, z Offrande

a Esculape, sp ecy a listy w kam forze. U k ła d y po­ w iod ły się: kamfora i ipekakuana z o sta ły p o łą ­ czone św iętem i w ęzłam i ślubu; poczem n astąpił obiad i bal u w ielk ie g o Y śfour’a. Obecnie pra-. cując od la t dziesiętfiu spokojnie, bez przerwy, » zimą i latem , w swej szklanej klatce, pani Bayard,

z bladą, w łaściw ą brunetkom cerą i w sw ych gładko zaczesanych w łosach, rozm arzała w sz y st­ kich m łodych su b iek tów z dzielnicy S ain te Сгоіх de la Bretonnerie.

Jednakże przez d łu gi czas panował sm utek w tem dobranem m ałżeń stw ie, jak chm urka na czystem niebie; sukcesor k azał d ługo czekać na siebie; dopiero przy końcu piątego roku, przy­ szed ł na św iat m ały L eon. Ł a tw o odgadnąć z

ja-ką radością b y ł pow itany. Będzie w ięc można k ied y ś napisać na szyld zie pod Pilon d' Argent te pam iętne słowa: „B a y a rd i S y n ”. Ponieważ dziecię przybyło w ch w ili gotow ania rybiego k le ju, pani Bayard, której obecność w sklepie była niezbędnie potrzebną, nie m ogła i m yśleć o kar mieniu dziecka; nie chcąc w ziąć mamki do domu, z obawy narażenia nowonarodzonego na niezdro we powietrze w tym kącie starego Paryża, za d aw aln iała się odwiedzaniem malca co niedzielę,

w A rgen teu il u m atki Y oisin , którą, jak się ł a ­ tw o domyśleć, zaop atryw ała w kaw ę, cukier, my dło i tyra podobne zapasy. Po u p ły w ie półtora

roku, m atka Y oisin , oddała dziecko w kw itnącym stanie i od dwu la t bona, starannie wybrana, ch o­ d ziła z dzieckiem na skw er de la Tour Saint-Ja- cques, gdzie budziło podziw rumianą sw ą buzią.

P oczciw i Bayardo wie, dow iedziaw szy się o śm ie r ci m atki Y oisin , nie m ogli znieść tej m yśli, żeby d ziew czyn k a, karm iona tą sam ą piersią, co ich Leon, zo sta w a ła na łasce m iłosierdzia p u b liczn e­ go; udali się więc do A rgen teu il, ażeby ją zabrać.

Biedaczka! od dwóch tygod n i m atka jej spo czyw ała na cm entarzu, ją zaś zabrał do siebie krew ny, utrzym ujący szyn k z bilardem i chociaż nie m iała lat pięciu, już jej k azał płukać kufle.

Państw u Bayard w ydała się prześliczną ta dziew czynka z dużem i błękitnem i oczami i jasne- mi w łoskam i, w ym ykającem i się z pod lichego, czarnego żałobnego czepeczka. Leon u ścisk a ł

mleczną siostrzyczk ę, a krew ny, który tegoż ran ka, w yp oliczk ow ał sierotk ę za to , że się o cią g a ­ ła z zam iataniem sali, rozczu lił się wobec pary- żan, jak gdyby odjazd N oriny serce mu roz dzierał.

Gdy jednak zam ów ili sute śniadanie, p ocieszył się prędko.

B yła to pogodna, czerw cow a niedziela. Pan Bayard odezw ał się zatem , że należy sk orzystać z tego, iż są na w si i użyć św ieżego powietrza. Żona jego, op iąw szy suknię szpilkam i, wraz z dziećmi i z boną poszła zbierać do bukietu, k w ia ty polne na sąsiedniej łące, a drogista, b y ­ najmniej niedumny, zaprosił krew nego szynka rza na k ieliszek wermuthu; usiedli więc przy bi lardzie, okrytym trupam i much. Chociaż jedli śniadanie w altan ie ogołoconej z liści, pod pro- mieńmi południowego słońca, w szystkim b yło dobrze i przyjemnie. Pani B ayard przyw iązała kapelusz w stążkam i do kraty altan y, mąż w sło mianej w ioślarskiej czapce, pożyczonej od k r e ­ wnego, w esoło rozkraw ał kaczkę pieczoną, a L e o ­ nek i N orinka, prędko zaprzyjaźnieni, opróżniali m iskę sera ze śm ietaną. Potem ta rodzina m ie­ szczuchów paryzkich, przebywająca zazw yczaj na u licy w ilgotnej naw et w czasie letnich upałów, rozkoszow ała się na traw ie, p ły w a ła łódką, w y z y ­ skując w zupełności tę id yllę a la Paul de K ock. T ak, b yła naw et chwila, gdy powracali łod zią, a słońce zachodziło przepysznie i sn u ły się żółta

we оЫокі na tle zielonem że pani Bayard, su ro­ wym swym w zrokiem m agnetyzująca chłopców sklepow ych, zaśpiew ała znaną melodyę; Vers les

ńves de France, w ta k t w io seł poruszanych przez

męża, siedzącego bez surduta u steru.

Obiad spożyto tam gdzie i śniadanie, ale ta dru ga biesiada, b y ła sm utniejsza; nocne ćm y palące się w płomieniach św iec, przestraszały d zieci, a pani Bayard tak b yła zmęczoua, że nie m ogła odgadnąć naiw nego rebusa, w ym alow anego na talerzu.

Z tem w szystkiem , b ył to bardzo m iły dzień; gdy w racali wagonem pierwszej k lasy, niczego sobie nie żałow ali. Pani Bayard, sch yliw szy g ło ­ wę na ramię męża i patrząc na dzieci śpiące na kolanach bony, rzek ła uszczęśliw ionym głosem :

— Słuchaj, Ferdynandzie, spełniam y dobry uczyn ek — przytulając tę biedaczkę.— Z resztą b ę ­ dzie ona tow arzyszk ą Leonka, będą z sobą jak brat z siostrą.

*

* *

Bzrczy w iście w zrastali obok siebie, jakby ro­ dzeństwo. N iezaprzeczenie b y li to poczciw i lu ­ dzie z tych Bayardów . Nie robili żadnej różnicy pomiędzy ukochanym sw ym synem i biedną s ie ­ rotą, synem , który k ied y ś m iał jako „Bayard i S y n ,” zm onopolizować rabarbarum i bobrową esencyę; jak własną córkę kochali N orinkę, dziew -

czyn k ę roztropną, m iluchną, delikatną zarówno pod w zględem um ysłow ym jako i fizycznym . O becnie bona prow adziła dwoje dzieci w pogodne dni na sk w er la Tour Saint-Jacąues, a wiećzo- rem, przy rodzinnym stole, sta ły obok siebie dwa w y so k ie k rzesełk a dla mlecznego rodzeństwa.

W k rótce państwo Bayard spostrzegli, źe No rinka w yw iera najlepszy w p ły w na Leona. Ż y w ­ sza, więcej nerw ow a, zdolniejsza do nauki od te go chłopca lym fatycznego i ociężałego, zdaw ała się udzielać mu żyw ości swej i ognia.

— Ona go podżega — m ów iła pani Bayard. Od czasu jak m iał siostrzyczk ę przy sobie wi docznie o ży w ia ł się Leon i otrząsał z odrętw ienia. Gdy ich zaczęto uczyć czytać, Leon sta n ą ł jak mur na jednym z tych alfabetów , gdzie obok w ym alow anego-anioła jest litera A , obok znowu litera Z, co m atkę o rozpacz przypraw iało; lecz jak ty lk o Norina, która się n auczyła sylab izo w ania w krótkim czasie, przyszła w pomoc m al­ cow i, natychm iast okazał w ielk ie postępy.

T ak samo b yło, gdy ich posyłano do szk oły, utrzym yw anej przez starą pannę M erlin, przy u lic y THom m e-Arm e. W ed łu g kłam liw ej rek la ­ m y, jaką ta przełożona rozesłała pom iędzy kup ców z tej dzieln icy, b y ł tam „ogród,” to jest ozte r y ty k i na piaszczystem podwórzu. T ak to pierw szego dnia, podczas rekreacyi, naiw n y L eonek, k rzyk n ął przeraźliw ie, ujrzaw szy, źe panna Mer­ lin, zm uszona wypadkiem przerwać drutową ro

botę, zagłębia drut w sw e w yw atow ane w dzięki. Jedna ze starszych, stojąca na pokucie w oślej czapce, napróżno siliła się w ytłu m aczyć to z ja w i­ sko jemu i N orince, chłopiec zachow ał na zaw sze wobec panny M erlin, w rażenie przesądnej trw ogi.

P araliżow ałoby to jego dziecięce zdolności i prze • szkadzałoby mu śledzić w klasie za pałeczką pan­ ny Merlin, gdy nosowym głosem objaśniała mapę Europy lub uczyła wag i miar, gdyby N orinka nie uspakajała go i nie dodawała mu otuohy.

Odrazu stała się ona najlepszą uczenicą, a dla leniw ego, nierozw iniętego Leona b y ła siostrą, do­ radczynią i pilną korepetytorką. O czwartej g o ­ dzinie, bona przyprowadzała dzieci do magazynu, gdzie siad ały obok pani Bayard w klatce o szk lo ­ nej i N orinka, otw ierając k sią żk ę lub sekstern, tłu m a czy ła L eon k ow i zadania źle przezeń zrozu­ miane, albo też pow tarzała z nim lekcyę źle w y ­

uczoną. *

— Bóg nas w ynagradza— m ów iła czasami pani Bayard do męża, gdy się już p ołożyli spać. — Ta N orinka, to skarb praw dziw y... T aka rozsądna i pilna! D zisiaj znowu słyszałam , jak pracowała nad L eonkiem ... Zdaje mi się, że gdyby nie ona, nigdyby się nie nauczył mnożenia.

— Bądź spokojna, M im i—odpow iadał B ayard— widzę ja to w szystk o... Interesa nasze są w w y ­ bornym stanie, będziem y w ięc m ogli w yposażyć ją i w ydać za mąż, gdy przyjdzie czas na to.

P rzyszed ł nakoniec ten czas, a przychodzi on zw y k le zb y t prędkol W szklannej klatce siedzi piękna i w ysm u k ła blondynka, obok pani Bayard u której w czarnych warkoczach, srebrne promy ki zaczęły się zjawiad. T eraz N orina pisze w w ie l­ kiej księdze z m iedzianem i narożnikami, a przy brana jej m atka zazwyczaj coś haftuje.

Siódma godzina, panow ie powinni ju ż być w domu; trzeba będzie zamknąć sklep, bo w iatr północny porusza i gasi płom ienie gazow e.

N akoniec wchodzą! B ayard obecnie ma duży brzuch i breloki, a Leon, dopiero od m iesiąca w y ­ k w alifikow any na aptekarza pierwszej k lasy, wy rósł na co się nazyw a pięknego chłopca.

— Dzień dobry, Mimi, dzień dobry N orinko. Chodźmy prędzej na obiad. P ow iem wam w ielką now inę przy zupie— pow iedział drogista.

Idą na górę do jadalnego pokoju i podczas kiedy pani Bayard siedząc pod barometrem, w k szta łcie liry, rozlew a zupę, mąż, zakładając serw etę za k am izelkę, patrzy na nią z figlarną miną i mówi:

— W iesz, Mimi... interes załatw ion y. — Państw o F o rg et zgadzają się?

— Jak najchętniej... Leon zaślubi H ortensyę za pół roku... a synow a zam ieszka z nami. Tak, N orinko, nie w ied ziałaś nic dotąd, bo o takich rzeczach nie mówi się panienkom , od roku, ale już przeszło, Leon je st zakochany w pannie H or- ten sy i F orget i męczy nas, by go z nią ożenić...

N ie poszło to zb yt trudno; jedno słow o w y sta r ­ czyło, przecież Leon jest w yborną partyą... Oto s ię ty lk o zahaczało, że chcemy mieć syna przy sobie... Nakoniec w szy stk o w porządku, m leczny twój brat otrzym a żonę, której pragnie. S p o ­ dziewam się, że cię to bardzo cieszy, Norinko?

— Bardzo mnie to cieszy — odezw ała się. O! głupi. Ol ślepi! N ie u sły sz e li głosu Nori n y, kiedy im odpowiadała, tego głosu ponurego, bolesnego, który jest echem rozbitego serca. N ie w id zieli, że zbladła i że jej g łow a, która nagle sta ła się zb y t ciężka, chw iała się na prawo i na lew o, jak gdyby Norina m iała zemdleć. N ic nie odgadli, nic nie zrozum ieli i oddawna nic nie w i­ dzą i nie rozumieją. Jednakże kochają tę Nori- nę, co stanow i wdzięk i powab ich domu.

M yślą nawet, poczciw i ludziska, w ydać ją wkrótce za mąż, za sw ego pierwszego su b iek ta, wdowca, który ma u ciułany grosz i „w szystko, czego potrzeba, aby uczynić żonę szczęśliw ą”. L eon także ją kocha z całego serca; kocha, ale ty lk o jako siostrę tk liw ą i dobrą i nie odgaduje, ten rozpieszczony chłopiec, że biedna Norina jest w nim zakochana i że śm iertelne m ęki znosi. Nie, naw et tego wieczoru, kiedy jej zadają, m im owoli, najw iększą katuszę, nie dom yślają się prawdy i usną spokojnie, rozkoszując się słodkiem i m a­ rzeniam i o p rzyszłości, w tej ch w ili w łaśnie, k ie ­ dy, zam knąw szy się w pokoju, oddzielonym c ien ­ ką ścianą od przybranych rodziców, N orina

padnie na łóżko, odchodząc z bólu od przytom no- ści i będzie g ryzła poduszkę, aby stłu m ić łkania!

*

* *

B ai skończony i w opróżniających się salonach* u św iec dopalonych do końca, pop ęk ały n iek tó re profitki, a k a w a łk i ich padają na w oskow aną po­ sadzkę.

P aństw u B ayard zależało na tem, aby w esele, odbyło się u nich w domu. Poniew aż było to w środku lata, przy pomocy kw iatów , nadano św iąteczny pozór m ieszkaniu przy u licy Y ie ille - de-Tem ple, w którem uroczyście zainstalow ali synow ę.

Nakoniec, w szy stk o się sk oń czyło, m łodzi m ał­ żonkow ie, oddalili się do sw ych pokoi, gdzie ich zaprow adziła pani Bayard; wychodząc ztamtąd, za sta ła Norinę w saloniku, pomagającą słu żb ie w gaszeniu św ia teł. Czule ją uścisnąw szy, rzekła:

— Idź spać, moje dziecko... musisz być zm ę­ czoną.

Potem dodała z uśmiechem: N ied łu go twoja kolej nastąpi.

N ak oaieo N orina pozostała sama w pokoju, k tóry ośw iecał ty lk o lichtarz jej, postaw iony na fortepianie.

— Mój Boże! jak że te k w ia ty mocno pachną i jak mnie g ło w a boli.

Okropny dzień! ileż przecierpiała od ch w ili,, k ied y klęcząc jak słu ga, ze szpilkam i w ustach»

u nóg tej H orten syi, swej ry w a lk i, u p in ała jej b ia ły , a tłasow y tren, aż do tego czasu, kiedy Leon, trzym ając żonę wpół, przyciągnął do sieb ie ją, N orinkę i oboje z ło ż y li jednocześnie p ocału n ­ ki sw e na jej czole.

Ach! zapach tych kw iatów jest nieznośny i c z u ­ je się odurzoną.

Pada na fotel, znękana straszną m igreną, zw ie sza głow ę, ściskając czoło oburącz, nie zam yka jednakże oczu, ty lk o w ciąż patrzy na drzw i od pokoju, gdzie się zam knęli państwo m łodzi i poza któremi dokonyw a się tajem nica, rozdzierająca jej serce! N agle ogarnia ją jakiś obłęd; ach! jakże jej dokucza zapach tych kw iatów ! T ysiączn e w spom nienia, cisną jej się do gło w y , w idzi w s z y n ­ ku d’A rgenteuil siebie m aleńką i tych paryżanów tak pięknie ubranych, co ją pieszczą. Ten p ięk n y chłopczyk, z białem piórem przy kapeluszu, ją całuje... Potem , różne obrazy szybko przechodzą jej przez głow ę: pensya panny M erlin, drut od roboty w jej piersiach, pałeczka, pokazująca t a ­ b licę miar i wag; skład aptecznych m ateryałów , w którym ciemno w niedzielę, bo ok ien ice zam ­ k n ięte a ona się baw i z Leonkiem w chowanego poza workam i i beczkami.

Mój Boże, czyżb y odchodziła od zm ysłów ? N ie może się pow strzym ać od nucenia tego walca, którego tańczyła przed chw ilą z Leonem ... ale ona się dusi... ach te k w iaty!... Musi w yjść ztam - tąd a przynajmniej otw orzyć okno... Lecz nie

może, niema s iły podnieść się. M ialażby tak umrzeć? Czuje skronie ściśnięte, jakby w żela znych kleszczach... ach, te róże!..,, ten pom arań­ czow y kw iat!... N akoniec robi w ielk ie w y s ile ­ nie, w staje w yprostow ana i blada, okropnie blada w swej białej sukni. Lecz nagle słab n ie, ch w ie­ je się i uderzając o ziem ię najwpierw kolanam i, a potem ramieniem, biedna Norina pada pod drzwiam i m ałżeńskiego pokoju, zabita przez m i­ łość sw ą i k w ia ty .

Pieszczoszek.

Skoro św iat w ysokich finansów dow iedział aię, że m łoda pani Tiohłer jbst „w interesującym s t a ­ nie,’’ pierwszem wrażeniem było zadziw ienie.

Przedew szystkiem n ik t nie posądzał o tak ie zuchw alstw o tego Geldhaba, który mając przeszło la t pięćdziesiąt, ożenił się z m łodziutką osobą. Trudno naw et b y ło zrozum ieć powód tego m ał • żeństw a, bo w łaśn ie ty lk o co w ybudow ał pała cy k , na u licy Prony, dla swej protegowanej, L u ­ dw iki Саѵаііег, a raczej E liz y N ayet, której przy­ brane nazw isko, w idniało na w szystk ich afiszach. A le T ichler był nieglupi: dobrze w iedział, co r o ­ bi, zostając zięciem jednego z agentów g ie łd o ­ w ych najlepszego im ienia używającego w P aryża, człow iek a praw ie ubogiego, który d aw ał cóioe ty lk o dwakroć sto tysięcy franków posagu. T ak, Tichler robił doskonały interes, łącząc tę odrobi­ nę pieniędzy uczciw ie nabytych ze sw eini o s la - wionemi m ilionam i. W idząc, że teraz zasiadają u niego do obiadów, których honory robiła jego

żona, ludzie zajm ujący poważne stanow iska: n o taryusze honorowi i rejenci banku, śm iał się z ci cha i nadym ał brzuch napchany truflam i, na wspom nienie tego czasu, kiedy handlarz, żyd św ieżo p rzy b y ły z Frankfurtu, w łó c z y ł się po zaułkach Ł aciń sk iej dzielnicy i mając na swem ram ieniu dw ie lub tr z y pary pantalonów, w y ­ k rzyk iw ał: handell handel!

Co prawda, k o szto w a ła go drogo ta ładna i zbytkow na żona; rachunki kraw ca i jubilera n ie­ raz mu czoło zachm urzały; ale przypom inał sobie zaraz, ja k i k orzystn y interes przeprowadzony, dzięki tym now ym stosunkom , przez w ielką radę adminietracyi, złożonej z dawnych prefektów i tytu łow an ych n azw isk , m yśląc więc o zapow ia dającej się dobrze lik w id a cy i z końca miesiąca^ m ów ił sobie z uśmiechem: „Bądź co bądź, św ie tn y zrobiłem interes!”

Szczerze też b y ł u szczęśliw ion y, gdy mu żona oznajmiła, że zostanie ojcem. Skoro stan jej b y ł stw ierdzony, z bardzo przyzw oitą miną i z odcie­ niem dumy, w łaściw ej w podobnych ok oliczn o­ ściach pięciodzieeięcio • letniem u czło w iek o w i, przyjm ował pow inszow ania m łodych giełdow i- czów , w kołnierzach w ydrzanych, k tórzy przy chodzili pod perystyl G iełd y , by go nazwać zuchem.

Nie m ogli oni jednak pogodzić jakoś tej ślicznej trzpiotki z ideą m acierzyństw a. Jakto, będzie m iała dziecko, ta w ytw orna paryżanka z modrem

okiem i cerą cytrynow ą, która w y m y śliła do swych obiadowych tu alet, tak w yzyw ająco w y- oięte staniki w k szta łcie asa pikowego? Z o sta ­ nie matką ta królowa kotylionów , która w czasie bazaru na dobroczynność, sprzedała za dw adzie­ ścia pięć luidorów, najpierwszem u z finansistów , prawo dotknięcia się ustam i do sm agłej skóry jej okrągłego ramienia ponad rękaw iczką szwedzką! Stara pani Bader, najgorszy język z całego przed­ mieścia S ain t Honoró, która w dzień spisania ślubnego kontraktu pani T ichler, pow iedziała te pamiętne słowa: „Ta kobieta będzie ohydną w pięćdziesiątym roku życia!” Otóż ta pani B a ­ der oznajm iała każdemu, co jej chciał słuchać, że taka w aryatka, jeśli nie coś gorszego, t ie jest «dolna spełniać obow iązków matki rodziny.

*

* *

Tym czasem , sta ło się inaczej. W ieszczk a ta om yliła się, lub przynajmniej tak się zdaw ało 2 początku. Pani T ichler w ydała na św ia t ogrom ­ nego chłopca i naw et urodziny D elfina F rancyi, 2 b łęk itn ą w stęgą na kolebce, nie b y ły b y radośniej przyjęte, jak tego m ałego G ustaw a. W praw dzie skoro .k sią ż ę nau k i” po um yciu i spowinięciu przez służebne kobiety nowonarodzonego przedmiotu, bez w łosów , bez zębów , ślepego, ze skórą czerw o­

W dokumencie Nowele (Stron 82-107)

Powiązane dokumenty