• Nie Znaleziono Wyników

Okno ośw ietlone

W dokumencie Nowele (Stron 118-151)

Jest to noc parna, zapowiadająca burzę, ciem no, bez gw iazd i księżyoa. N a szerokim bulwarze, wysadzonym nędznemi drzew am i, ciężkim kro­ kiem spóźnieni przechodnie stąpają, a podwójny szereg płom ieni gazow ych, ciągnie się bez końca i niknie z przed oczu w pustkach przedm ieścia.

W ygnany ze sw ego pokoju, przez uciążliw e gorąco, zm ęczenie i szmer sierpniow ych n o ­ cnych owadów , latających d ok oła lam py, L u ­ dw ik podniósł się z fotelu , na którym pracował,, z żalem spojrzał na niedokończoną kartkę prozy, napisaną bez w erw y i przyjemności, pełną popra­ w ek, nieudatną, — poozem zniechęcony, zgasił św iatło, sp uścił się z czw artego piętra, przeszedł na drugą stronę pustego bulwaru i zasiadł przy stolik u , przed m ałą piw iarnią, położoną naprze ciw jego domu.

J a k iż to m ęczący wieczór! S z k la n k ę piw a, którą mu podał roznegliżow any garson, ciągnąc za sobą pantt f l e , czuć bukszpanem , aż do

mdło-śoi; cbłodu nie więcej jak w pokoju, a gdy dojdzie pow iew w iatru, to tak i gorąoy, jak b y oddech cho­ rego. Teraz zdaje się L u d w ik ow i, że b y łb y l e ­ piej zrobił, gdyby p ozostał w domu i p o ło ży ł się do łóżk a. Pascal m ia ł słuszność, mówiąc: że czło w iek pow inien być pod dachem, a p rzysłow ie arabskie trafnie też powiada: „lepiej być leżącym niż siedzącym; lepiej być um arłym niż leżącym .” Lepiej być umarłym ? .T ak, nieinaczej. L itera tom bez powodzenia, a może i bez talen tu , któż to w ie — daje się życie we znaki. N ie jestże ono tak jednostajne, jak droga tego tram waju, k tó ry , co dziesięć m in u t, to o zj się po szosie pełnej p yłu , ciągniony przez zmordowane perszerony? On tak że, aby zarobić na podściółkę i straw ę, musi być koniecznie koniem omnibusowym i zaprządz się w hołoble jakiegoś dziennika. Czy trudniej ciągnąć za postronek, czy od wiersza? Cóż to za ciężk ie rzem iosło sprzedawać czasow niki i przy- m iotn ik il Ma teraz la t trzydzieści ośm, jednakże goląc się zrana, sp ostrzegła siw iznę na skroniach. Stracona już młodość!... N ie pozostało mu żadne m iłe i tk liw e w spom nienie, żaden „kącik zielo ­ n y ,” jak m ów ią an glicy. N ic, prócz m iłostek sm utnych lub hańbiących bezżennego biedaka. J eśli eą w sercu jego im iona kobiet, to je tam za- zap isały jakby na zw ierciadle w restauraoyi. Sm utny aż do łe z , przypom ina sobie jedną ze sw ych najokropniejszych nocy, spędzoną w przed­ dzień pojedynku u kochanki przypadkow ej, któ-

rej nie chciał naw et obudzić i uścisnąć rano, z a ­ nim się poszedł bić, tak dalece czuł, że ta k ob ie­ ta jest mu obcą.

Pogrążając się w te ponure m arzenia, L udw ik bezw iednie patrzy przed siebie; lecz podniósłszy g ło w ę, żeby w y ch y lić szk lan k ę piwa, spostrzegł nagle, na piątem piętrze sw ego domu, nad samem jego m ieszkaniem , okno ośw ietlone.

W tem jednem oknie św ieciło się, n iety lk o w jego domu ale i okolicznych, bo na przedmie­ ściu ludzie wcześnie spać się kładą. P oniew aż, gdy niebo jest bez gw iazd, sz c z y ty budowl giną w cieniach, to jedyne widne okno b łyszczało w ięc wśród ciemności nieruchom o i spokojnie, jakby latarnia morska. O tw arte jest, ale zasu­ n ięte firanką b iałą, która się porusza od w iatru. K to też tam może m ieszkać? — m y śla ł sobie L udw ik.

T ak mu b y ło sm utno w tej chw ili, tak się czuł opuszczony i sam otny, a to ośw ietlon e okno rzu ­ cało takie m iłe, łagodne św iatło, że przez iro n i­ czny kaprys wyobraźni, zaczął śnić obrazy szczę śliw szy ch , z pewnością o w iele szczęśliw szych egzystencyj, a n iżeli jego, jakie m u siały być p ę­ dzone w tym pokoju, ta k w ysoko. K ażdy, kogo niesmak lu b zm artw ienie często wypędza z m ie­ szkania i kto stara się zw alczyć swój splin nocną przechadzką, tem u dobrze jest znane podobne w rażenie. K tóż, widząc ośw ietlon e okno w no- oy, nie pow iedział sobie: tam musi przebyw ać

szczęście; nie w p atryw ał się w nie długo z głęb i cieni, z rzewną jakąś zazdrością, jak czło w iek , którego w szystk o zaw iodło na ziem i, ale sm ętną pociechę znajduje, gdy spogląda na gw iazdę, z na> dzieją, że kiedyś rozpocznie tam nowe życie.

*

* *

— K to też tam może mieszkać? — z a p y ty w a ł sieb ie L u d w ik . — K to ozuwa o ta k późnej go­ dzinie?

P racow nik, jak on, może pisarz, poeta? A lboż nie zam ieniali czasem z sobą ukłonów na w scho­ dach z jakim ś bardzo m łodym chłopcem, bladym, i licho ubranym , który zazw yczaj niesie książkę? To musi być on. To dziecko pewnie zarabia n ie ­ zbędne sto sous na codzienne utrzym anie, dając lek cyę rano, sprzedając trochę swej ła c in y , ale resztę czasu pośw ięca sztu ce i poezyi. Jest u b o­ gi, ale dumny i czy sty jak lilia . Z achow ał n ie­ tk n iętym skarb młodości i złudzeń, a kiedy po­ mimo lichego odzienia, g ry z etk a spogląda nań z uśm iechem ,— jak dziew ica spuszcza sw e głęb ok ie oczy, z aksam itnem i rzęsam i, zachowująo się na p rzyszłość dla B eatryczy.

Pragnie chw ały, ale ją chce zdobyć ty lk o aroy- dziełem , w któreby w la ł całą prawdę swej duszy; on tak szanuje sw e pióro, jak rycerz m iecz swój i w o la łb y um rzeć z głodu, n iżeli się stać w y r o ­ bnikiem literackim . S zlach etn e to dziecko, nie

zaznało jeszcze pewno życia; ale czem że jest ż y ­ cie dla poety, jeśli nie zniw eczeniem , zabiciem je go m rzonek. Obecnie zaś pisze он pierw sze sw e w iersze, boski i jedyny poemat młodości. S tw a ­ rza raj, raj zaczarow any, raj nieprawdopodobny, gdzie ptaki są woniejące a k w ia ty sk rzyd late, gdzie w szy stk ie kobiety są czyste i łagodne jak gw iazd y, gdzie są ty lk o uczucia i m arze­ nia, a później, g d y w ypuści w św iat te pieśni, ci, co się upoją ich śpiewaniem i czytaniem , opa now ani zostaną sm utkiem , jak nazajutrz po roz- puście i ogarnie ich gorzki żal, że żyoie nie jest ta k piękne!

A le dotyohczas poemat ten do niego ty lk o na­ le ż y , ten poem at niedokończony i tem mu d roż­ szy; bo jako szkic, może się tak przedstaw iać, jakim by b y ł w ideale. Co ten m łody poeta mo­ że robić o tej godzinie? Czy się już p o ło ży ł, żeb y czytać późno w noc? Czy w ziął z półki, zaw ieszonej tuż przy łóżk u , k siążk ę ulubioną i odczytyw aną ze sto razy, książkę, w której dla jego potężnej i św ieżej wyobraźni otwierają się pomiędzy w ierszam i szerokie w idnokręgi? N ie, on raczej pracow ał ca ły wieczór, napisał k ilk a udatnych strof, poczem znużony natężeniem um y słu, padł na swój duży fotel, śliczną m łodzieńczą g łó w k ę z w ie sił na ramieniu, oczy zam knął, pióro w yp u ścił z palcy... W id zi jednak ciągle zaczętą stronicę, śni mu się, że zadowolona M uza, która dlań jeszcze istnieje, podobna zarazem do m atki

i do anioła, oparła się o grzbiet jego fotelu , pa­ trzy z uśmiechem na śpiącego i kiedy niekiedy, lek k ą ręką odgarniająo mu w ło sy , składa długi pocałunek na czole!

— K to też może tam m ieszkać?— zapytuje s ie ­ bie L udw ik, dająo się oiągle porywać tajemnicse- mu powabowi o św ietlon ego okna i m yśli b łą d zą ­ cej swobodnie.

K ochankow ie! T ak, kochankow ie, dla których nic nie istnieje na św iecie całym , prócz ich zobo- pólnej żądzy; kochankow ie, którzy nie patrzą da­ lej poza sw e splecione cienie, idące przed nim i przy blasku księżyca!

Ach! ta młoda i śliczna para! Ich prosta id ylla zaczęła się na końcu przedmieścia, pewnego w ie ­ czoru, kiedy znajdując się przypadkiem jedno obok drugiego, przyglądali się karuzelowi; ona odrazu spostrzegła, że on, ten student, ma blond w ło sy i usta karminowe; on zaś oddał się w jed­ nej chw ili tej brunetce, z oczkam i w esołem i jak piosenka; o wolność użyoia szczęścia, prosili t y l ­ k o swoich la t dw udziestu. Trw a to od w iosn y, od miesiąca w isien i snującej się w powietrzu przędzy M atki Boskiej *). A le oni są w tym w ie ­ ku, kiedy jutro znaczy ty le co zawsze i p rze­ m ienili swój pokój pod dachem, w klatkę na po­ całunki.

J est to coś dziwnego, że się dziś u nich św ieci; zazw yczaj k ład ą się wcześnie i w stają późno, bó m iłość lubi d łu gie noce. Kochanek b y ł dziś zmu szony gdzieś się oddalić, m oże poszedł na obiad do starych jakich krew nych, ale mu obw iązała szyję ohusteczką swoją, żeby w drodze czu ł jej woń i nie zapom niał o niej. K iedy zasiadła da jedzenia, sprawiało jej to przyjem ność, że jest sa ma, że będzie m ogła swobodnie m yśleć o nim Rozmarzona, bezw iednie pisała im ię jego na obru sie, końcem noża; przypom inała sobie z tk liw y m uśmiechem, jego ła d n y chód i ładne ułożenie; roz koszne uczucie n apełniło jej serce. S k oń czyło się na tem, że się rozebrała i p ołożyła. T eraz śpi przy palącej się świecy; św ieża jej tw arzyczka ginie w rozrzuconych włosach, oparta na z ło ż o ­ nych rączkach, a cieniuchna k oszulka zsunąw szy się, odkryw a ok rągłe i k szta łtn e ramię. Gdy on wejdzie, pocichutku, będzie m iał tę uciechę, że ją zastanie uśpioną jak kw iatek; usiad łszy przy łóżk u , d łu go się w patryw ać w nią będzie. W ted y, odgadując go in styn k tow n ie, przez sen, otw orzy ona oczy; ach to otw arcie pow iek, d w u d ziestolet­ niej, budzącej się d ziew czyn y, to pierw sze m igo­ tanie gw iazdki! Szalejący z m iłości, porwie ją, obejmie nam iętnym uściskiem i ukryje tw arz na jej wonnej piersi.

— K to też tam m ieszkać może? — m yśli L u ­ dw ik, z oczami cią g le w lepionem i w to okno, j a ­ śniejące tam w ysoko, wśród nocy.

D laczegob y nie uczciw e jakie m ałżeńskie sta ­ dło z dziećmi? Jesień z pięknem i owocami. Prze. cież to tak że istn ieje... serca pokorne i zrezygn o­ wane, szczęśliw e wśród obow iązków i przez obo­ w iązk i, jak ci m ałżonkow ie, których L u d w ik sp o ­ ty k a czasami w niedzielę, na tem przedm ieściu, gdzie panują patryarchalne obyczaje. M atka, zw iędła blondynka w lichem okryciu, pcha w w óz­ ku najmłodszego syn k a, ojciec zaś, siw iejący, w y ­ gląda na podnaczelnika, ozekającego krzyża i z d u ­ mą prowadzi za rękę sw ego studenta. To oni m ieszkają tam na górze; ponieważ pensya ich w y ­ nosi około czterystu franków m iesięcznie, pom y­ śleć ty lk o , z dwojgiem dzieci. Często zastępuje im śniadanie k aw ałek wczorajszej zimnej cielęci­ ny i student syp ia w jadalnym pokoju na kana­ pie, która się rozbiera co wieczór. Ach! ten n o ­ wonarodzony biedaczek, którego nieoczekiw ano, ale przyjęto serdecznie, zn iw e c z y ł rów now agę szczupłego budżetu. N a szczęście, papa zo sta ł u pewnego drogisty buchalterem za sześćset fran­ ków rocznie, skutkiem czego m usi w ychodzić z domu o ósmej rano i zabiera śniadanie w czarną skórzaną tek ę. A le n ik t tam nie narzeka i w szy ­ scy są zdrowi. L eon, najstarszy ich syn, uczeń z piątej k la sy , otrzym ał trzy nagrody przeszłego roku. R ozczulający to widok, jakie tk liw e

spój-rżenie zwraca mąż ku żonie, gdy widząo, że mę- ozy oczy nad szyciem wieczornem , mówi: „Połóż się m am usiu, dosyć tego na dziś.’’ A le dlaczego i ojciec tego nie zrobi, on, co jutro ma w stać tak rano i obliczyć k się g i drogisty? Czemuż ta k d łu ­ go pracuje przy lam pie naftowej? Oto zmiarko w ał, że w dalszym ciągu nauk, Leon nie będzie się m ógł obejść bez korypetytora, ten poczciw iec chce w ięc sobie przypomnieć starogrecki język i ślęczy nad Burnoufem .

Pom im o tych w szy stk ich niedostatków , L u d w ik zazdrości tym zacnym ludziom; posiadają bow iem to, czego on nie m ógł by kupić za całą krew w jego żyłaoh płynącą: to jest w ielk ie uozucie i nędzny k a w a łek chleba z onoty przyprawą.

*

* *

Niespodzianie, duże krople deszczu za cz ęły pa­ dać na chodnik i stó ł piw iarni, o k tó ry L u d w ik się opierał. Burza nadchodzi, trzeba wracać do domu.

Pom imo spóźnionej godziny, odźw ierna nie śpi jeszcze i w swej izdebce ceruje w ełn ian e pońozo- chy. Przecież dow ie się teraz, k to czuw a za tą firanką ośw ietloną, w obec której tak sm ętnie du­ m ał o w szelk iego rodzaju szczęściach; przynaj­ mniej o tych, co są przystępne dla ubogich, o pra cy , m iłości i rodzinie.

— K to to m ieszka nademną?— zapytał starej.— Nad moim pokojem, tu ż nademną? W tem ty lk o oknie jest św iatło.

— N ie ste ty , n ik t tam już nie m ieszka!—odrze­ k ła odźwierna...

Z ajm ow ał ten pokój stary biedak, co b y ł w i ­ nien za dwa k w a rta ły . Gospodarz n ie upom inał się, przez litość, bo mu już b y ło b lizk o la t siedm- dziesięciu i m iał być przyjęty do B icśtre... ale um arł o samej czw artej, dziś po południu. T a pani z pierw szego piętra dała mu prześcieradło do trum ny, a poniew aż nie m iał nik ogo... ani przyjaoiela, ani krew nego, coby nad nim czu w ał, zapaliłam grom nicę przy jego łóżku. Teraz, kiedy już powrócili w szy scy lokatorow ie, pójdę tam na godzinkę, żeby zm ów ić różaniec na jego intencyę.

P r z y p a d e k .

Stary k ościół Ś g o Medarda przy u licy Mouffe- tard, w sła w io n y niegdyś przez dyakona P arysa i kon w u lsyon istów , jest bardzo ubogą parafią. T ak zw ane w tam tych stronach „przedmieście Maroeau” nie w iele ma relig ii i rada fabryki z biedą musi w iązać koniec z*końcem. W n ie­ dzielę podczas nabożeństw a, bardzo m ało jest lu ­ dzi i prawie same ty lk o kobiety. Są to w n ie­ w ielkiej liczbie panie z burżuazyi, zam ieszkujące tę dzielnicę i słu gi w ok rągłych sw ych czepkach. Co się zaś ty czy m ężczyzn, to przychodzi najw y­ żej trzech lub czterech starców , w chłopskioh kaftanach. K lękają oni na kam ieniu przy fila ­ rze, z czapką pod pachą i przebierają w palcach gruby różaniec, poruszając ustam i i w znosząc oczy ku lukom sklepienia. A le w ciągu tygodnia nikogo tam niem a. W zim ie, w bocznych nawach daje się sły szeć chw ilow o, we czw artki, suw anie kaloszam i, gdy przychodzą i odchodzą dzieci uczą­ ce się katechizm u; czasami jakaś biedaczka,

wio-kąca za sobą jedno lnb dwoje dzieci, a jedno m a­ jąc przy piersi, przychodzi zapalić św ieczk ę w o ­ sk ow ą w kap licy M atki B oskiej; n iek ied y rozle­ ga się k rzy k dziecięcia przy chrzcie; ale najczę­ ściej odbywa się pogrzeb jakiego nędzarza: sosn o­ wa trumna, pokryta czarnem suknem , p ostaw io­ na na marach i ksiądz z pośpiechem nad nią od­ prawiający m odlitw y, w obec bardzo małej g ro ­ madki kobiet; m ężczyzni bowiem, jako w olno­ m yśliciele, czekają końca obrzędu naprzeciwko, gdzie się zabawiają k ieliszk iem .

D latego też stary ksiądz Faber, jeden z wika- ryuszów parafii, prawie zaw sze jest pew ien, że nie zastanie penitentów przy swoim konfesyonale i po w iększej części w ysłu ch u je ty lk o n ieciek a­ w ych spowiedzi k ilk u kobiet. Jako czło w iek obow iązkow y, chodzi on jednak regularnie we wtorki, czw artk i i soboty, o samej siódmej, do kaplicy Ś go Jana, chociażby m iał ty lk o zmówić m odlitew kę i wrócić do domu, w razie gd yb y nie zastał nikogo.

*

* *

Pew nego w ieczoru, przeszłej zim y, borykając się z zaw ieruchą pod sw ym parasolem, ksiądz F a ­ ber wspinał się z trudnością po u licy Mbuffetard, idąc do swej parafii. W przekonaniu, że się na- próżno trudzi, ża ło w a ł w g łęb i duszy ognia p ło ­ nącego w m ieszkaniu na u licy Lhomónd; Lea

Bollandistes in folio, które pozostaw ił otw arte na

etole, położyw szy na niem okulary. A la b y ł to sobotni wieczór, dzień, w którym sta re w dow y, żyjące skrom nie z m ałego procentu w pensyona- tach m ieszczańskich, jakich tam jest dużo doko ła, przyohodzą czasami po rozgrzeszenie, ażeb y przyjąć komunię nazajutrz. Zacny kapłan m u ­ siał w ięc zasiąść w dębowym k onfesyonale i jako akuratny k asyer, otw orzyć to okienko, przez które dew otki, uważające spow iedź za rodzaj ka­ sy oszczędności, znoszą sw e powszednie grzeohy z całego tygodnia.

Ksiądz Faber, tem niechętniej w yszedł, że owej soboty, b ył to dzień w y p ła ty i że zazw yczaj w tenczas na u licy Mouffetard, pełno b y w a ło lu ­ dzi, n iezb y t przyjaznych dla jego su tan y. N a w et św iętobliw em u czło w ie k o w i przykro jest, spu- szozać oczy wobeo nieprzychylnych spojrzeń i z a ­ ty k a ć uszy na ob elży w e słow a, dochodzące go po drodze. W szczególności, lę k a ł się pewnego szynku, gdzie jasno p ło n ą ł gaz, a przez drzwi otw arte w y d ziela ła się woń alkoholu i okazyw a- w a ły się całe szeregi beczek, zdobnych w e ty k ie ­ ty: Absynt, Bitter, M adera, Vermuth i t. d. Tam , przed szynkfasem , w d ługich bluzach i w ysokioh czapkach, sta ła zaw sze gromada zuchów, którzy za biednym księdzem , przem ykającym się śpie- sznie, rzucali ob elżyw e słow a.

A le ow ego wieczoru, poniew aż sło ta opusto­ sz y ła ulice, ksiądz Faber bez przeszkody przybył

do kościoła U m oczył palec w sk azu jący w kro- pielnicy, przeżegnał się, oddał k rótk i pokłon przed w ielkim ołtarzem i kierow ał się ku kon- fesyonałow i. N ie przyszedł napróżno, czekał bowiem penitent.

*

■* *

Penitent! B y ła to rzecz rzadka i w yjątkow a u Ś go Medarda. Sp ostrzegłszy przy czerwonem św ietle w iszącej lam py u sklepienia k ap licy, krótką, białą sukm anę i podeszwy z dużemi gwoździam i, u klęczącego człow iek a, ksiądz po­ m yślał, że to b yć musi robotnik, który zachow ał wiarę w ieśniaczą i dobre nałogi praktyk religij­ nych. Spodziew ał się, że spowiedź, jaką u sły szy , będzie tak banalna, jak tej kucharki z ulioy Mon- ge, która osk arżyw szy się o branie k oszykow ego, w żaden sposób nie chciała go zwrócić. K siądz uśm iechał się naw et, przypom inając sobie krótką form ułkę, jakiej u ż y ł pew ien m ieszkaniec przed­ m ieścia, k tó ry przyszedł po św iadectw o odbytej spowiedzi, potrzebne do aktu ślubnego. „N ikogo nie zabiłem , ani okradłem; co się ty c z y reszty, to niech mię ksiądz proboszcz przetrząśnie." W i- karyusz w szedł zatem spokojnie do konfesyonału i uraczyw szy się sporą dozą tabaki, z zim ną krw ią odsunął zasłaniające okienko firaneczkę z zielo­ nego merynosu.

— K sięże proboszczu— odezw ał się ostry głos, starając się być jaknaicicbszym .

— N ie jestem proboszczem, mój przyjacielu. Zmów Conjiteor i nazyw aj mię ojcem.

C złow iek ten, którego tw arzy oblanej cieniam i, nie mógł widzieć ksiądz Faber, pow oli w y b ą k a ł m odlitwę, którą sobie widocznie z trudnością p rzy­ pomniał, poczem rzek ł znowu głuchym głosem :

— K sięże proboszczu... nie... ojcze... zresztą, proszę mi darować, że nie umiem stosow n ie prze­ mawiać, bom się nie spow iadał od dw udziestu pięciu lat... tak... odkąd opuściłem swoje strony. W iadom o księdzu, co to je st P aryż... nie byłem gorszym od innych i m ów iłem sobie: Pan Bóg m usi być dobrotliw y... A le to, co dziś mam na sum ieniu, jest za w ielkim ciężarem, żebym go d źw igał, m usisz więc mię w ysłu ch ać, k sięże pro­ boszczu... zabiłem człow ieka!

K siądz podskoczył na ław eczce. Zabójca? N ie szło o roztargnienie podczas nabożeństw a, o o b ­ mowę bliźniego oraz inne błahe grzechy starych babin, których słu ch ał bez u w agi i które rozgrze­ sza ł na ślepo... Zabójca! To czoło tak b lizk ie jego czoła ob m yśliło i w yk on ało zbrodnię i no­ siło się z tą myślą; te ręce złożon e na konfensyo- nale, może są jeszcze krw ią zbroczone? Zm ie­ szany i naw et nieco strw ożony, zd ob ył się ksiądz ty lk o na m achinalne słowa:

— Spowiadaj się, mój synu... M iłosierdzie B o ­ sk ie jest bez granic.

— W ysłu ch aj w ięc, k sięże proboszczu, całej h istoryi — rzekł ów czło w iek , głosom

zdradzają-cym głęboką boleść.— Jestem mularzem i p rzyb y­ łem do P aryża, przeszło dw adzieścia la t temu. T o w a rzy szy ł mi przyjaciel la t dziecięcych, z k tó ­ rym razem w ykradaliśm y gniazda i uczyliśm y się czytać w szk ole. B y ł to praw ie brat, nazy­ w a ł się F ilip ... a m nie Jakób na im ię... On b y ł słusznego wzrostu i przystojny chłopiec; ja zaś

W dokumencie Nowele (Stron 118-151)

Powiązane dokumenty