• Nie Znaleziono Wyników

Dzielny chłopiec

W dokumencie Kalendarz Podhalański Na Rok 1914 (Stron 177-184)

Urywek z powieści historycznej.

B yła to zim a, p a m ię tn a zim a 1863 roku.

Śnieg p ad ał gęsto i zasy pyw ał ślady ludzkich nóg, k tó re przeszły przez las przed dwom a godzinam i zaledwie.

W m iejscu, gdzie leśne drogi roz­

chodziły się w dwie przeciw ne stro ny , s ta ła c h a tk a leśnika, a w n iej b yło dwo­

je ludzi; b a b k a s ta ru sz k a i dw unastole­

tnie chłopię. L eśnik'w yszedł z chaty , bo poprow adził przez las powstańców , chcąc im w skazać drogę, k tó ra w iodła do m iejsca, gdzie zbierał się w iększy oddział, a żona jego w ybiegła do dw oru dać znać, że now i ochotnicy znowu przyszli.

Choć to b y ła dopiero czw arta go­

dzina może, ju ż w chatce było p raw ie ciemno. C hłopak izapalił łuczywo, a b ab ka p rzy sta w iła do ognia g a rn e k z k arto flam i.

N agle zdało się chłopczynie, że sły ­ szy jakieś głosy. N a staw ił uszu, zbladł i szepnął:

— To M oskale ja d ą b abun iu .

Jeszcze chw ila strasznego w yczeki­

w ania, a drzw i ro zw arły się z trzask iem i w p ro g u ch a ty sta n ę li dw aj kozacy.

— H ej, któręd y przeszli pow stańcy?

P rzerażo n a k obieta nie odrzekła an i słowa, sta ła ja k sk a m ie n ia ła i błędny w zrok u tk w iła w żołnierzu.

— To w a ry a tk a , albo g łu ch a — m ru ­

k n ą ł d ru g i kozak i zwrócił się do chło­

paka.

— Czy wiesz, k tó rą drogą poszlii P o lak i?

— W iem — o d p a rł śm iało chłopak, w którego głow ie b ły sn ę ła n a g le ja k a ś m yśl i w skazał drogę wręcz przeciw

ną-— W eź go ze sobą n a siodło ną-— rzek ł podoficer — niech prow adzi.

P ojechali, a chłopak m y śli: — N im cały las przejedziem y, n asi będą ju ż d a ­ leko i już ich nie dogonią. — N areszcie las zaczął się przerzedzać.

— Stój — rzekł o ficer — la s się koń­

czy, a ich niem a. Chłopcze, ty nami w skazałeś fałszyw ą drogę!

C hłopak

milczał-— P rzy w iązać go do drzew a i roz­

strzelać! — izagrzm iała kom enda.

I w m g n ien iu oka skrępow ano b ie­

dne chłopię i przyw iązano je do drze­

wa. J u ż żołdak m oskiew ski w y c ią g n ął k a ra b in i w ym ierzył, gdy o ficer zawo­

łał:

— Zostaw cie go, niech go pożrą w il­

ki. I ta k w nocy n ik t go nie odszuka, a do r a n a zm arznie, bo m róz bierze tę ­ gi- I pojechali, a chłopak został sam je ­ den. — Gdy ucichł tę te n t k o p y t k o ń­

skich, chłopak pom yślał:

— Ich ju ż nie dogonią. — Potem.

178

spróbow ał uw olnić ręką z więzów, ale gam ! ledw ie suwa. W śród ty ch m y -b y ła mocno skrępow ana. Uczul jak ieś śli senność go ogarnęła, p o chy lił głowę dziw ne osłabienie, spać m u się chcia- i zaczął ti-acić świadomość swego poło-ło, w m y śli sta n ę ła s ta ra b a b k a i cie-

żenią-p ły żenią-przy żenią-p iecek . i g a rn e k g o rący ch k a rto fli. Pew no b a b k a go szuka, ale ozy sta ro w in a tu .dojdzie, ona już tak d aw no n ie w ychodziła z ch aty , bo

no-N araz rozległ się te n te n t k o p y t koń­

skich; chłopak go usłyszał, ale ju ż nie m ógł podnieść powiek, aby zobaczyć kto to ta k i jedzie.

179 K oń sta n ą ł, a z niego zeskoczył

kozak, szybko zaśw iecił m ałą połową la ta rk ę , k tó rą m ia ł p rzy sobie, poprze­

c in a ł przy jej b lask u szn u ry k ręp u ją ce ręce dziecka, zdjął w łasny płaszcz, uło­

żył n a n im chłopca, n a la ł m u w u s ta trochę g o rzałk i i zaczął rozcierać azięb- n ię te członki.

Z m arznięte chłopię ocknęło się.

— Chodź — rzek ł kozak — posadzę cię n a m ego ko nia i odwiozę do domu.

C hłopak rzu cił się n a szyję kozaka, ale w tejże chw ili c o fn ą ł się i szepnął:

— Tyś M oskal. T y idziesz zabijać naszych.

— N ie dziecię- J a m P o lak , p rz y ­ m uszony do służby m oskiew skiej. U- ciekłem . Prow adź m nie do ojca, ab y m ja k n ajprędzej połączył się ¡z m oim i ro ­ dakam i.

N a te słowa oczy chłopca b ły sn ęły radością, znowii w y ciąg n ął ręce do m oskiewskiego żołnierza, znowu c o f ­ n ą ł je po raz

wtóry-— A może ty zdrajca? wtóry-— szepnął w ah ając się. — T atu ś nie k azał u fać Moskalom.

Tw arz kozaka spoelim urniała, rz u ­ cił okiem n a swój u bió r i rzekł:

— W iem , że dokąd n ie zrzucę z siebie tego u b ra n ia , n ik t m i nie uw ie­

rzy, ale prow adź m nie co p rędzej do twego ojca, dla niego m am ta k i dowód, że go przeko nam odrazu... A le i dla ciebie dowód

znajdę-To rzekłszy ro zpiął m u ndu r, w ydo­

b y ł m ały m edalik w iszący n a p iersi i p okazał go chłopcu. P ło m ień la ta r k i ośw iecił obrazek, a chłopak u jrz a ł N a j­

św iętszą P a n n ę Częstochowską.

— N ach y l się — rzek ł kozak, zbli­

żając la ta rk ę do m ed alik a — i p rze­

czytaj napis.

C hłopak w y tężył w zrok i p rzeczy­

t a ł słow a: „Królow o korony polskiej módl się za n a m i“ .

— Czy sądzisz, że M oskale noszą n a p iersia c h tak ie obrazk i? —

zapytał-— Nie. T eraz w ierzę ci. P o p ro ­ wadzę cię do ojca, a on niech osądzi, co m a czynić.

K ozak posadził osłabionego jeszcze bardzo chłopca z ty łu za siodłem , wskoczył sam n a konia, u siad ł n a sio­

dle i rz e k ł:

— T rzym aj się m nie dobrze, bo i ta k straciłem dużo czasu, a od pośp ie­

chu zależy, ocalenie pow stańców , k tó ­ rzy się k ry ją w ty m

lesie-K ozak ścisnął konia ostrogą i p o ­ m knęli szybko drogą ośw ieconą b la ­ skiem księżyca.

180

ZOFIA STRZETELSKA ORYNBERGOWA.

O g n i s t a s z a b l a

dar świętego Mikołaja.

J u ż się gdzieś z b ie ra M ikołaj św ięty! N akoniec w ielka zbliża się chw ila!'

— M y śla ła S te fc ia i d n i liczyła.

Ze złożonemi p rzeto rąc z ę ty \ Wieczorny pacierz tak zakończyła:

„Staruszku św ięty! ja b y m ta k ch ciała Raz m ieć o grom ną lalk ę z w łosam i, K tó ra b y M am a! i P a p a ! w ołała, R u sz a ła p rz y te m głów ką, rąc z k a m i.“

A n a to M a n ia : „Pow iedzcież sa m i:

M nie m o ja la lk a w y sta rc z a m ała.

K olej żalazną m ieć z w agonam i, Z lokom otyw ą — ja b y m w o lała.“

Lecz S taś m ia ł bardzo m ałe żądanie:

Skrzypce, n a ja k ic h ¡aniołki g ra ją , Od M ik o ła ja może d ostanie;

W szak w niebie pew nie je w y ra b ia ją . W tem Leszek, ch łopak z wejrzeniem [śm iałem , K tó ry dziś siedział coś zam yślony, W sta ł i zaw ołał głośno, z zap ałem !

„Co m i ta m skrzypce, k o lej; w agony!

J a a rc h a n io ła szablę mieć z raju

C hciałbym , m ieć ta k ą z og n istej sta li, Żebym n ią w y g n a ł z naszego k r a ju P recz — w szystkich wrogów, w szyst­

k i c h M o sk ali!”

Z m iękły dziew czynki n a ta k ie słowa, I zadum an e zcichły chłopaki.

-— G dyby sp e łn iła się m y śl LeszkowaT Och! g d y b y szabla, g d y b y m iecz ta k i!

Id ą j u ż . . . id ą z n ieb a z e sła n i!

Ś w ięty M ikołaj aż się pochyla, \ N iesie cudow ną lalk ę d la M ani.

Cudowne sk rz y p k i niosą anioły, W agonów szereg niosą też cały.

Dzieci się cieszą i drżą n a poły, P rz ed gośćm i z niebios aż poklękały..

Leszkow i ledw ie że n ie w yskoczy Z p iersi serduszko, o n ju ż nie zdoła W y trz y m a ć dłu żej: pod,nosi oczy Może też u jrz y m iecz a rc h a n io ła . . . Lecz Św ięty w y ją ł księgę złoconą.

P rz y n iej an ielskiej 'k lam ra roboty, N a n iej ogniste lite r y pło n ą:

Oto s ą : „W ielkich L udzi Ż yw oty ."

N a pierw szej s tro n ie w y ra z y b y ły P isa n e rę k ą św iętego m ęża:

„W tej księdze znajdziesz zag adk ę s iły r To m iecz og nisty, co dziś zwycięża.

„N ie m asz żyw ota tu N apoleona, N i b o h aterów w ojennej sztuki.

N a g ro d ą tu ta j n ie je s t k o ro n a R y cerzom cichej p ra c y , n a u k i.

„Zwalcz m ęstw em d u cha — pokus sza-[tana;.

N iech k ażd a grzęd a będzie ci droga, O na k rw ią ojców i p o tem zlana, B ro niąc je j p ra c ą — wypędzisz w rog a.“

181

M a m ® ! M a m o !

a a a

E pizod z w ojny francusko-niem ieckiej.

o >c < ...—> o . ...iiia:;::

W salonie izamkn L on guev al, koło B eaurgency , leżało nas sześciu ra n n y c h oficerów z. b itw y pod C oulm iers. Ż adne­

m u nie groziło niebezpieczeństwo, skoro więc m in ęła gorączka i r a n y stopniow o zabliźniać się zaczęły, d o bry h u m o r pow rócił, a z n im ochota do życia.

W czoraj jeszcze obcy dla siebie, za­

poznaliśm y się szybko i niebaw em za­

w iązały się m iędzy n a m i sto su n k i p rz y ­ jaźn i, połączyły n as węzły krw i, w y la ­ nej n a jednem polu bitw y.

W iedzieliśm y, że P ru s a c y się co fają, że O rlean zo stał od ebran y przez w oj­

ska fran cu sk ie, więc w naszych rozm o­

w ach b rzm iała n u ta wesoła, ja k b y od- bicie zwycięstwa.

Mimo różnicy w ieku i stopnia, ró ­ wność p an o w ała m iędzy nam i. P rz y p o ­ m in aliśm y sobie czasy szkolne, fig le 1 w y b ry k i młodości.

Je d en z n as b y ł ju ż m ajo rem ; se r­

deczny, żywy, wesoły, p o ry w a ł dowci­

pem . U dało m u się w ym knąć z Sedanu, ale pod C oulm iers dostał dwie k u le w udo. D ru g i tow arzysz odraz,u ze szkoły poszedł n a pole b itw y i w pierw szem sp o tk an iu został ra n n y w bok odłam ­ kiem g ra n a tu . J a byłem k a p ita n em le­

g ii zag ran iczn ej i p rzy b y łem z, A fry k i przed m iesiącem . K a rta c z ro zo ra ł m i rękę od dłoni aż do ra m ie n ia , n ie po­

zw oliłem je d n a k rę k i sobie odejm ować, p rzek ład ając śm ierć nad kalectw o. Do­

brze n a tem w yszedłem , gdyż obecnie jestem zdrów i w ładam doskonale obie­

m a rękom a.

K a p ita n a r ty le r y i zw any przez nas Pepo, b y ł r a n n y w nogę. M iał p reten - sye do uczoności i od czasu do czasu za­

czy nał poważne w y k ła d y o balisty ce, p rzery w an e m ruczeniem n as w szystkich i niedw uznacznym i ob jaw am i niezado­

wolenia.. N ajbliższym jego sąsiad em b y ł porucznik piechoty, złoty człowiek, ale bardzo g w ałtow ny; p rzy każdej sposob­

ności k lą ł ja k poganin. Szósty b y ł m ło­

d ziu tki o ficer g w ard y i, najciężej r a n ­ n y ze w szystkich, gdyż k u la ugodziła go w piersi.

W esoło n a m było w am b u lan sie i n iejeden dotychczas z rozrzew nieniem w spom ina obszerną kom natę pałacow ą, w yłożoną b iały m stiu k iem , ze złotem i porążkam i, z m alow anym su fitem , n a k tó ry m różowe a m o rk i trz e p a ły sk rz y ­ dełkam i, wśród śnieżnych obłoczków i słonecznych lazurów nieba.

P rz ez w ielkie okna w idać było drze­

182

183 T ow arzyszyła im zakonnica blacla i po­

w ażna.

— I lu je st ra n n y c h oficerów ? — za­

p y ta ł n a js ta rs z y P ru sa k .

— Sześciu.

— J a k się n a z y w a ją i jak ie o trz y ­ m a li r a n y ?

— Oto lista.

— Jesteście jeń cam i panowie. Liczą n a waszą, uczciwość, że nie będziecie u- siłow ali uciekać, pow róciw szy do zdro­

wia.

— M ylisz się pan, o dparł m ajo r, zo­

sta liśm y ra n n i pod Coulm iers, gdzie ponieśliście klęskę, nie b y liśm y wzięci do niew oli i nie p oddajem y się. Pójdę ztąd, skoro ty lk o będę m ógł, p iln u jcie nas, jeżeli chcecie.

— To dobrze. K ażę p o sta w ić . stra ż p rzy drzw iach. Zobaczym y, czy panom u d a się um knąć.

— W y m k nąłem się przecież z Seda- nu. N auczę kolegów, w ja k i sposób się to robi.

— Ależ tu za gorąco, rzek ł lek arz niem iecki,' to niezdrowo.

Zbliżył się do okńa i otw orzył je.

F a la zim nego pow ietrza w padła do sali, m łody porucznik g w a rd y i zakaszlał.

S io stra zam knęła okno.

— P rzep raszam , ale jestem odpowie­

dzialna za m oich chorych. Z m ian a tem ­ p e ra tu ry m ogłaby im szkodzić.

N iem cy nie n a le g a li i wyszli.

W ieczorem porucznik g w a rd y i cora^

częściej kaszlał. S io stra B iało ręk a spę­

d ziła p rz y nim c a łą noc i co chw ila po­

c h y la ła się nad łóżkiem, aby śledzić od­

dech chorego. W idzieliśm y, że p acio rk i różańca drżały, w jej ręku. R ano dostał gorączki, w yw iązało się zapalenie płuc.

L ekarz, zbadaw szy sta n jego, z m a r­

szczył się i zw racając się do zakonnicy sz e p n ą ł:

— P rz y jego ra n ie — to rzecz b ar- dzo niebezpieczna.

D zień przeszedł jak o tako, ale w ie­

czorem gorączka się w zm ogła. L ek arz odchodząc sm utnie p o trz ą sn ął głową.

Co za noc! W iele ju ż w idziałem okropno­

ści w życiu, ale w spom nienie tej nocy dotychczas rozdziera m i serce.

Z kolei przyszła r .a lig n a . R a n n y rzu cał się niespokojnie i wciąż p rzy z y ­ w ał m atk i.

— M am o! m am o!... P o cału j m nie ra z jeszcze.

S io stra B ia ło rę k a nie o d stąp iła go an i n a chwilę, zw ilżając m u wodą roz­

palone u sta. Żaden z n as nie zm rużył oka. P rz e k lin a liśm y naszą bezsilność, k tó ra p rzy k u w a ła nas do łóżka i nie po­

zw alała dopomódz św iętej kobiecie, w ą ­ tłej ja k cień, lecz niezm ordow anej.

O trzeciej ■ w y su n ę ła się po cichu i niebaw em w róciła z księdzem. P oszła po niego sam a, bez w zględu n a noc m roźną, n a żołnierzy p ru sk ich , włóczących się gro m ad am i. K a p ła n zaczął odm aw iać m odlitw y, zakonnica i m y odpow iadali­

śm y — Ainęn.

— M am o ! m a m o ! — słab ym głosem w ołał u m ie ra ją c y — p ocałuj m nie ra z jeszcze.

R ano przyszedł lekarz.

— M łodziutki porucznik szepnął zno­

w u:

— P o całuj m nie, m am o!

W ówczas S io stra B ia ło rę k a pochy-b iła się n a d nim i pocałow ała go w czo­

ło. U śm iech szczęścia rozprom ienił tw arz m łodzieńca:

— Dziękuję... m am o!

W dokumencie Kalendarz Podhalański Na Rok 1914 (Stron 177-184)