• Nie Znaleziono Wyników

Trzy Budryski

W dokumencie Kalendarz Podhalański Na Rok 1914 (Stron 161-170)

Dobra mama z Zaścianka — tak pewnego poranka Zagaduje nadobne trzy córy:

— „Jedźcie razem do Lwowa; suknia zda się wam nowa Z nudnej, błotnej w yfruńcie w św iat — dziury!

„Ty Helenko masz lata— czas ci w progi iść świata, Da wnoś przeszła podlotków już mostek;

Tobie suknia przystoi, jak nadobnej dziewoi Okazała i długa — do kostek.

„Twej M aryniu figury, mocno widne kontury, Strój dla ta k ich : to nie b ag atele!

Co się zbytnio wyłania, on przytłum ia, osłania;

S prytu w inna krawcowa mieć wiele.“

„Tobie Jadziuś kochana, długa suknia nieznana:

Żyjesz jeszcze w szczęśliwej tej erze,

Gdy nas bawi motylek, promyk, kw iatka badylek, A nie zdrożna myśl o kawalerze.

„Jedźcie lube pociechy, ja z rodzinnej tej strzechy, W ślad wasz poszlę spojrzenia stęsknione:

Ztam tąd (czasy to dawne!) m iałam suknie wyprawne,

W których stary mój wziął mię za żonę“. !

„Były drogie i liczne: m ateryalne, prześliczne!

Nigdzie takich nie dostanie ninie!

W k ąt dzisiejsze żurnale! — w yglądały wspaniale

Na „derierze“ i na „krynolinie“.

c.

Powóz wjechał do bram y, ledwie słyszą głos mamy, Każda m yślą o strojach zajęta;

148

Wojciech cmoknął n a konie i pomknęły przez błonie, W yfrunęły w św iat z gniazdka pisklęta . . .

Podróż długa, daleka, m am a czeka i czeka,

Co tam ciocia o dzieciach napisze. . j . Z jedną kłopot — a z trz e m a ? !.. . niema listu i niema, Słodzi m yślą o córkach tę ciszę .. .

— „-Jest telegram !! W ojciechu! jedź w największym pośpiechu!“

M atka rada, że córki uściska . . .

Z drugą p a rą też koni za powoizem wóz g o n i:

Na ogromne z sukniam i pudliska.

Przyjeżdżają: wóz próżny, jeden kufer podróżny, Gdzież te liczne kraw czyni roboty?!

H ela pierw sza wyskoczy i przed m atki swej oczy Śmiało staje —- stro jn a w jupe-cullot‘y.

M atka drżąca, wzburzona, w tem jej wpada w ram iona I M arynia, co kształt m a toczony . . ■

Cofa się, jak przed zm orą: o Sodomo! Gomoro!

D ruga córka wdziała pantalony!

A choć Jadzia szczęśliwa, długą suknię dobywa,

• M atka w gniewie straciła wzrok wszelki, Jeno z garścią pieniędzy, pacholika co prędzej Do sklepiku w ysyła po szelki.

K. Z.

149

W oczekiwaniu.

S ty g ar Skołuski zabawił dziś dłużej niż zazwyczaj w kopalni. Razi jeszcze obchodził wszystkie pola robocze, by się przekonać, czy w pośpiechu nie za­

pom niał k tóry z górników płonącej lampki. Pośpiech ten i połączone z nim nieform alności były w dniu dzisiejszym

usprawiedliwione, bo to dzień w y jąt­

kowy, dzień w igilii Bożego Narodzenia.

I Skołuskiemu było także dziś spieszno do domu; czekała go tam z n- pragnieniem żona młoda i dwoje nielel - nich dzieci: Jan ek i Anusia. Ale Skołu­

ski był stygarem służbistym i wiedizial,

150

że dziś więcej i dokładniej niż w porze innej trzeba kontrolować kopalnię, bo wcześnie rano zjedżali do podziemi g ó r­ go w ołania dziecięcym dyszkancikiem :

— Do widzenia!

— P rzyjdź prędko — tatusiu!

— J a k nas kochasz!

O statnie te słowa wyrzeczone z bez­

wiedną pieszczotą drobnemi usty, padło w głębinę szybu, (jak prom ień izłoty, napełniając m roki podziemnej nocy d la Skołuskiego jaśnieniem mocnem, a

Skołuski szedł krokiem przyspieszo­

nym. Spojrzał n a zegarek — była już czw arta, więc tam już go w domu z pewnością niecierpliwie wyglądano.

Mniej od niego służbisty byłby może zaniechał dalszych oględzin kopalni, ale u niego obowiązek w yprzedzał wszy­

stko. K opalnia była stara, rozległą, opustoszałych polach roboczych roznie­

cić pożar.

Przechodząc wązkimi krużgankam i, w których trzeba się było miesęaini mo­

cno pochylać. Skołuski zatapiał by stry wzrok w ciemną dal, skąd zdawały się biedź ku niemu, jakby światłem k a­

ganka zwabione, chwiejne cienie. ^ W czerwonym odbłysiku płom ienia jego’

postać czarna m iała w sobie coś demo­

nicznego. W jednej z poprzeczni, które w łaśnie m ijał, usłyszał nagle syk i skwierczenie. To dogasał knot w lam ­ pce oliwnej przed wizerunkiem C hry­

stusa wyrzeźbionym przez górnika w ociosie skały.

S ty g ar chciał w pierwszej chw ili zwyczajem górników podsycić gasnącą lampkę oliwą z swego kaganka, nam y­

niewielka tylko przestrzeń dzieliła' go od szybu wyjazdowego, gdy w jednej z komór zam ajaczyło przed nim światło».

— Ot i potrzebna b y ła moja kon­

trola — pomyślał.

151 wcześniej: zastanowienie ru chu windy.

W krótce przekonał się, że obawy jego

152

zu i mimo wielkiego niebezpieczeństwa, i a jak ie się narażał, tak i wyjazd d rab i­ i rzuciwszy sygnalizującem u w yjazd M arcinowi, n a pożeganie „Szczęść Bo­

że!“ ruszył w górę rad bardzo, że na­

reszcie jedzie do swoich.

Tymczasem tam w jego donm m a­ pierwsza gwiazdka zejdzie, a dotych­

czas go nie ma, choć ty le gwiazd już świeci.

— M amusiu? kiedy przyjdzie?! — M amusiu! — może już idzie? — posłu­

chaj ! — pow tarzały nieustannie ciągnąc m atkę ku drzwiom.

A nna przygotowawszy wszystko do wilii i ustawiwszy n a środku stołu o~ dzie z kopalni powiedział. Widocznie coś się stać musiało . . . W yszła przed cho śpiewanych mięszanym chórem ko­

lęd .. . snać już wśzedzie było no wilii. starała się odpędzać je rozumowaniem.

153

wnie jeszcze nie

wyjechali.-— A nic się ta m nie stało? wyjechali.-— proszę Bezwiednie praw ie ubraw szy siebie i kwilące wciąż, już płaczem zmęczone dzieci, w ybiegła n a drogę i ciągnąc je za ręce, szła spiesznym krokiem do szybu. Noc była mroźna, śnieg skrzy­

piał pod nogam i. Zaledwie uszli kawa­

łek drogi, dały się słyszeć przyspieszone kroki, ktoś szedł bez św iatła. — Annie zaczęło serce rw ać się w piersi. W po­

drażnionej okropnem przeczuciem wyo­

braźni, w idziała w yraźnie w ciemności prawidłowo, bez żadnych wstrząśnień.

K latk a sunęła się cicho po listw ach przeskoku liny na wale zwiniętej

154 mocniejsze. Skołuskiem u zdawało się, że tak silne jeszcze nigdy nie były.

żego Narodzenia. Głupie tchórzostwo!

—• pom yślał — wyjadę szczęśliwie. A- le uczucie trw ogi nie zawsze da się ro ­ zumowaniem odpędzić, zwłaszcza gdy się jest nad przepaścią w klatce pędzą­

Dzwonienie bezustanne szyn k latki i ten szalony jej pęd ku górze, działał tak denerwująco, że mu zupełnie zmy­

sły odbierał. Już widział tru p a swego z roztrzaskaną głową, tam w dole, w rząpiu szybowym. Czerwone, rdzawe ocieki n a ścianach szybu w ydały m u się

dnej pośmiewiska kolegów, wiedzieć nie będzie!

Skołuski wypadł z zabudowania szy­

bowego i pędził jakby m iał u ram ion

155 pęd zgasił m u k a g an ek , szedł bez św ia­

tła. W tem n ag le ktoś z bokn k rz y k n ą ł:

— J a n e k ! — i dwoje rą k chw yciło go kurczowo za Ł§zyję, a rów nocześnie cztery m ałe rączk i sz arp a ły m u u b r a ­ nie.

— Anno! —

— T a tu siu ! jesteś! jesteś!!

— Anno! Co tobie się stało? — ty płaczesz — m ówił tu ląc ją mocno do piersi.

— Dlaczego tera z dopiero w racasz?!

— czekaliśm y ta k długo!

— M ówiłem przecież, że przy jdę później trochę. K tóż w idział zaraz k a ­ żdą drobnostkę ta k sobie b rać do serca?., trz e b a um ieć panow ać n ad sw ym i n e r­

wam i.

K ied y po chw ili usiedli do w ilii, Sko- łuski dostrzegł jeszcze ślad te j okropnej trw ogi, k tó ra schow ała się w k ącik ach

duszy i w y g lą d a ła ku n iem u przez zam ­ glone oczy żony.

— Anno, ty ś się b a ła o m nie — ty ś m y ślała m o ż e . . J e ste śm y przecież zno­

w u razem w szyscy m am u siu drog a ! — m ówił tu lą c i cału jąc kolejno ją i roz­

prom ienione tw arzyczki dzieci.

— W iem J a n k u i B ogu dziękuję za to, ale pow iedz: dlaczego i n a jja śn ie jsz a chw ila w życiu m usi -być z a tru tą , jeśli nie sam em nieszczęściem, to bodaj jego m arą, nie m n iej okropną?

— Bo widzisz d ro g a m oja, ta k ie tło mocno czarne niebezpieczeństw a, lęk u a n aw et grozy śm ierci jest potrzebne .ko­

niecznie,, by n a niem tern żyw szym b la ­ skiem zajaśnieć m ogło — szczęście. Im s iln ie js z y im b ru ta ln ie jsz y je st te n kon­

tra s t, tem więcej u ro k u m a dla nas —

życie- K azot.

— « a a

Do Ziemi.

Ziemio ty m o ja ukochana!

Z rozległych pól, szerokich łąk, Z gniazdem na chacie dla bociana, Z lotem jaskółek śm igłych w k rąg , Z skowrończą pieśnią, k tó ra z w iosną S y n fo n ją jest nieb iań skich ech,

Z lig a w k ą sm ętn ą i żałosną,

Z dym em n ad siołem z k u rn y ch strzech!

0 Ziemio! jakież ty masz wonie Miodne i chlebne plenny ch r ó l ! B rzem ienne kłosy n a zagonie 1 zawsze pełn y pszczelny ul, I n a owocne drzew a glebę, A w jej podłożu sk a rb y rud:

N a n iedostatek, n a potrzebę,

N a dosyt w szystkim —- nie na głód!

Ziemio ty droga! Ziemio św ięta!

G rom iona biczem bożym wciąż,

A ty li cię zdeptała pięta, : Lęgnie się w tobie z jadem wąż, Pokurczów cię obsiadło plem ię

I chce zniesław ić tw oją cześć, N a swoje gniazdo, w łasną ziem ię W św iat niesie obelżyw ą wieść.

O Ziemio, potem dziadów żyzna!

O Ziemio p len n a z k rw aw ych ros, K ied y w zyw ała ich O jczyzna N a b u jn e żniw;o śm ierci kos.

0 Ziemio m ogił bez nazw iska!

1 łez dla k tó ry c h nie m a kruż, Ziemio, gdzie wiecznie tlą ogniska W g łęb in ach serc i b ra tn ic h dusz.

O Ziemio!... może są n a świecie P ięk niejsze i szczęśliwsze gdzie, A le ja jed n ak p ra g n ę przecie Z m ą dolą zostać tu, gdzie źle;

Chcę z tobą cierpieć do ostatk a, P ók i m i w p iersia c h sta n ie tchu...

T y zato o tu l m ię, ja k m atk a, Pieściw ie — do cichego snu...

K azet.

Towarzystwo

Zaliczkowe

w Nowym Targu

W dokumencie Kalendarz Podhalański Na Rok 1914 (Stron 161-170)