• Nie Znaleziono Wyników

„Laboratorium z fizyki, biofizyki i agrofizyki” ma co najmniej 40 lat, wielu profesorów, którzy dziś zaglądają do wydawnictwa uczelnianego, pokornieje na widok tego skryptu. Wszyscy oni jako studenci nie tylko musieli uczyć się fizyki, musieli ją zro-zumieć, żeby po pierwsze zdać egzamin u profesora Stanisła-wa Przestalskiego, a po drugie, żeby z powodzeniem proStanisła-wadzić swoje badania, które – czy to się podoba, czy nie – są pełne pro-blemów fizycznych.

Gdy w 1951 r. na wykluwającej się uczelni rolniczej powsta-wały katedry podstawowe, prof. Jan Niklibordz zaproponował organizację Katedry Fizyki magistrowi Stanisławowi Przestal-skiemu, asystentowi profesora Jana Wesołowskiego, który zde-cydował się opuścić Wrocław i podjąć pracę na uczelni opolskiej. – Zgodziłem się na to – opowiada prof. Przestalski – choć są-dziłem, że będzie to tylko epizod, że zorganizuję i wrócę do ma-cierzystej katedry na Uniwersytecie, ale ta tymczasowość trwa do dzisiaj, czyli od sześćdziesięciu lat.

Profesor Stanisław Przestalski urodził się we Lwowie w 1927 r., gdzie walczył jako orlę lwowskie (za co został od-znaczony w 1995 r. na Zamku w Warszawie). W latach trzy-dziestych jego rodzina przeprowadziła się do Łodzi, gdzie oj-ciec profesora – specjalista od ubezpieczeń społecznych i radca

prawny – został powołany na stanowisko dyrektora łódzkiego oddziału ZUS. Tam też zastała ich wojna. Po wojnie zapropo-nowano mu pracę na Dolnym Śląsku. Miał w poniemieckim mieście organizować system ubezpieczeń. Tak Przestalscy zna-leźli się we Wrocławiu. Zamieszkali na Zalesiu, gdzie było sto-sunkowo mało zniszczeń.

– Bandy, o których stale słyszeliśmy – wspomina profesor – grasowały w okolicach ulicy Grabiszyńskiej, gdzie stacjonowały wojska radzieckie. Natomiast na Zalesiu było spokojnie. Wraca-łem o różnych porach dnia i nocy, ale nigdy się nic nie zdarzyło. Po mieście w tym czasie trzeba było chodzić środkiem jezd-ni, bo chodnikami było niebezpiecznie – spadały dachówki ze zbombardowanych nieodbudowanych jeszcze domów. Profesor Stanisław Przestalski miał wtedy 19 lat.

– Po wojnie starałem się nadrobić braki edukacyjne. W 1939 r. miałem za sobą pięć lat szkoły powszechnej, a od 1941 r. pra-cowałem fizycznie i nie mogłem się wiele uczyć, dokształcałem się wieczorami. Po wojnie przez kilka miesięcy chodziłem do szkoły, gdzie uzyskałem tzw. małą maturę, a następnie zdecydo-wałem się sam kształcić. We wrześniu 1946 r. zdałem egzamin maturalny jako eksternista w Liceum nr 1 we Wrocławiu.

W 1946 r. przyszły profesor zdał maturę i rozpoczął studia na Uniwersytecie i Politechnice. Braki kadrowe, jak wspomi-na, były olbrzymie, dlatego niektórzy jeszcze jako studenci zo-stawali asystentami czy raczej najpierw zastępcami asystentów. Stanisław Przestalski prowadził zajęcia, będąc studentem trze-ciego roku. Po ukończeniu studiów został starszym asystentem w Katedrze Fizyki, która obsługiwała wszystkie wydziały Uni-wersytetu i Politechniki we Wrocławiu.

– Zostałem w 1948 r. pierwszym asystentem prof. Jana We-sołowskiego, który przyjechał wraz z żoną z Krakowa.

Posia-dał wielki dar przyciągania ludzi i zainteresowania tematyką. Przed wojną był na stażu w Anglii i miał duże doświadczenie, poza tym zwyczajnie lubił to, co robił i był życzliwy. W tej ka-tedrze pracowało nas z dziesięć osób, pracowaliśmy jak konie, fizycznie również. Badaliśmy wpływ promieniowania kosmicz-nego. Do dziś pamiętam, jak wnosiliśmy ciężkie ołowiane bla-chy i cegły na strych, promieniowanie kosmiczne zatrzymywało się w ołowiu i można je było mierzyć. Zapowiadało się świet-nie, ale niespodziewane perturbacje spowodowały, że zespół się rozpadł.

Żona prof. Jana Wesołowskiego w wyniku pomówień została zwolniona z pracy, wobec czego profesor też złożył wymówienie. Choć później wszystko wyjaśniono i przywrócono oboje do pracy, zdecydowali się wyjechać.

– Mój kontakt z profesorem Wesołowskim pozostawał bliski. Był on moim mistrzem i promotorem mojej pracy doktorskiej.

Pracę organizacyjną w Wyższej Szkole Rolniczej Przestalski rozpoczął dokładnie 1 sierpnia 1952 r. jako p.o. kierownika ka-tedry. Kuratorem był wówczas prof. Mieczysław Cena – zoo-technik, który w swych badaniach zajmował się między innymi warunkami w pomieszczeniach dla zwierząt gospodarskich – wilgotnością, przepływem powietrza itp. Była to biofizyka w ska-li makro. Prof. Mieczysław Cena rozumiał problemy katedry, którą się opiekował.

– Był świetny. Nie ma słów, żeby dostatecznie go przedsta-wić – wspomina profesor Przestalski i dodaje – Profesor Cena dawał wolną rękę i pomagał dyskretnie. Uważałem za swoje osiągnięcie wydanie Zeszytu Naukowego wypełnionego arty-kułami tylko naszej katedry, gdzie były przedstawione wyni-ki naszych badań izotopowych, glebowych i krwi. Nie mając doświadczenia, miałem możność korzystania z doświadczenia

prof. Ceny. Wszystko znalazło się w jednym zeszycie, a przy jego wydaniu pomógł właśnie prof. Mieczysław Cena. Był poza tym znakomitym gawędziarzem, dorzucającym zawsze do opo-wieści jakiś morał.

To od profesora Ceny Przestalski usłyszał myśl, że ludzie

z wiekiem albo gorzknieją, albo stają się coraz pogodniejsi i życz-liwsi światu. Jeżeli ktoś chciał coś zrobić i nie zrobił niczego

sensownego, będzie z wiekiem gorzkniał, bo już nie ma czasu, żeby cokolwiek naprawić. Natomiast ten, kto zrobił coś w życiu i czuje satysfakcję, spędza starość pogodnie.

– Pamiętam takie rozmowy gdzieś na wczasach w Dąbkach – wspomina profesor.

W 1952 r. czteroosobowa grupa fizyków: Stanisław Przestal-ski, Janina Kuczera, Jerzy Bors i Waldemar Fritz dostała dwa puste pokoiki w gmachu głównym przy ul. Norwida.

– Trzeba było od czegoś zacząć. Potraktowałem to jako misję, żeby we Wrocławiu, jeszcze pełnym gruzów, coś dobrego i war-tościowego stworzyć. Nie liczyło się czasu, godzin ani sił.

Zaczęli kupować różne przyrządy fizyczne z rozwalonych by-łych niemieckich szkół. Poszukiwali ich wśród gruzów, gdyż były to rzeczy wyrzucane z rozbieranych budynków. Jednocze-śnie organizowali pracownię naukową. W bardzo skromnych warunkach rozpoczęły się tu badania.

– Z uwagi na moją pracę magisterską poświęconą radioak-tywności, w pierwszym rzędzie zajęliśmy się problematyką do-zymetrii promieniowania radioaktywnego, następnie bardzo się rozwinęły badania nad wykorzystaniem izotopów promienio-twórczych w naukach rolniczych, biologicznych, medycznych. Prowadziliśmy szkolenia dla całego środowiska naukowego. To było szalenie modne na całym świecie, np. wykorzystanie izoto-pów do badania fizjologicznego – przepływu krwi w organizmie,

badanie wpływu leków na kości. Niektóre eksperymenty były eg-zotyczne, np. gdy badaliśmy przenikanie izotopów promienio-twórczych do wnętrza komórek przez błony komórkowe, potrze-bowaliśmy krwinek różnych rozmiarów, dzięki pomocy kolegów z weterynarii pobieraliśmy je od dzikich zwierząt w zoo.

Po kilku latach profesorowie Bolesław Świętochowski i Sta-nisław Bac zaproponowali zespołowi StaSta-nisława Przestalskiego badanie gleby metodami fizycznymi. Na pierwszym spotkaniu, jak wspomina prof. Przestalski, Świętochowski wygłosił swo-je znamienne zdanie: Proszę Pana, my się na fizyce nie znamy,

ale my się jej nie boimy. Rozpoczęła się bardzo owocna praca

naukowa, polegająca na badaniu zwłaszcza wilgotności gleby w warunkach polowych. Okazało się, że jest to kopalnia pro-blemów fizycznych. Badania były prowadzone przez kilka lat, doprowadzając do doktoratu Przestalskiego, który został obro-niony na Uniwersytecie Wrocławskim.

Profesor Przestalski wykłady przez wiele lat sam prowadził, choć nie tyle one zapadały zarówno prowadzącemu, jak i stu-dentom w pamięć, co egzaminy. Trzeba było bowiem przepytać około 900 osób, czyli około 50 studentów dziennie.

– Pełne szaleństwo, ale uważałem, że ustne egzaminy są naj-bardziej miarodajne, po latach jednak zrezygnowałem z ust-nych, bo studentów było coraz więcej.

W pierwszej turze przynajmniej połowa oblewała. Profesor wpisywał dwóje, ponieważ odsyłanie, jego zdaniem, okazywało się nieskuteczne. Raz się zdarzyła studentka, która nie zdawszy egzaminu wyraziła wdzięczność, bo nie znosiła studiów, które wybrali jej rodzice i bardzo się cieszy, że profesor jej nie przepu-ścił. Jednakże zawsze każdego roku była grupa bardzo dobrych studentów, co dawało ogromną satysfakcję.

– Starałem się studentów czegoś nauczyć, ale sam też się uczy-łem – wspomina. – Przyglądauczy-łem się od drugiej strony i kiedy widziałem, że z recepcją jest ciężko, szukałem innych metod. Powracałem do tematu, przedstawiałem go z innej strony. Czy to trafiało do przekonania, orientowałem się po oczach słucha-czy i ich frekwencji na wykładach. Wydaje mi się, że fizyka była ceniona.

Każdy student musiał przejść również ćwiczenia laborato-ryjne, aby nauczyć się praktycznego podejścia do problemów, poza tym były zajęcia czysto obliczeniowe.

– Do liczenia wykorzystywaliśmy wszystko, co było dostępne, a co choć trochę przyspieszałoby rachunki, ale np. przy wykre-ślaniu krzywych były takie urządzenia mechaniczno-elektrycz-ne, które wyznaczały te krzywe bardzo nieporadnie, z błędami, ale się pracowało.

Ćwiczenia prowadzili asystenci. Codziennie spotykali się o 11.00 w gabinecie szefa na herbatce, żeby porozmawiać o sprawach bieżących.

Profesor Stanisław Przestalski wypromował 15 doktorów, co – jak sam twierdzi przekornie – nie jest tak oszałamiającą liczbą, gdyż wówczas żadnych studiów doktoranckich nie było. Asystenci łączyli badania naukowe z dydaktyką. Profesor uwa-ża, że to bardzo dobre połączenie. Spod jego ręki wyszło około 15 profesorów.

– Ostatecznie, największą satysfakcją dla człowieka, który zajmuje się nauką, jest wypromowanie następców, sprawia to dużo radości.

Co tydzień pracownicy katedry spotykali się na dłuższych ze-braniach, omawiając sprawy dydaktyczne i naukowe. Przede wszystkim jednak każdy musiał przedstawić 10–minutowy referat z literatury naukowej w języku angielskim. Wówczas nie istniały

postery czy plakaty, a na konferencjach przedstawiano tradycyjnie referaty. Te cotygodniowe spotkania pracowników katedry i re-żim narzucony przez prof. Przestalskiego ćwiczyły tę umiejętność krótkiego, treściwego wypowiedzenia się w języku angielskim.

– Uczyliśmy się go nieustannie. Starałem się wymusić naukę angielskiego, choć część robiła to z wielką niechęcią, ale opła-ciło się.

W 1974 r. profesor zorganizował z całym zespołem pierw-szą, powtarzaną później corocznie, wielką międzynarodową konferencję naukową na temat błon komórkowych Biophisics

of membrane Transport. School procedings – całkowicie po an-– całkowicie po an-gielsku. Organizowana była w różnych miejscowościach, byle nie we Wrocławiu.

– Uważałem – opowiada prof. Przestalski – że jak organizatorzy są blisko domu, to nie mogą całej uwagi poświęcić swoim gościom, zaniedbują sprawy konferencji.

Przyjeżdżało około 200 osób, które kwaterowano na ogół w jakimś domu wczasowym, dysponującym odpowiednią licz-bą miejsc oraz odpowiednio dużą salą. W czasach PRL zawsze były tzw. przejściowe kłopoty z mięsem, w związku z czym or-ganizatorzy sympozjum wysyłali do komitetu wojewódzkiego partii podanie z prośbą o dodatkowy przydział na okoliczność międzynarodowej konferencji.

– Dzięki bezpośrednim kontaktom wiele osób wyjeżdżało później na staże zagraniczne. Poznanie się odgrywało tu ogrom-ną rolę, a jeśli ktoś po referacie gościa z Zachodu jeszcze zabrał głos w dyskusji w języku angielskim, to robiło bardzo dobre wrażenie. Wówczas były to kontakty nie do przecenienia. Sym-pozja te organizowaliśmy do 1997 r.

Rzecz jasna, żelazna kurtyna istniała, kontakty były utrud-nione. Profesor Przestalski wspomina, że jak tylko chcieli

zdo-być jakieś zachodnie naukowe czasopismo, trzeba było składać wniosek, a na odpowiedź czekało się miesiącami. Rozdźwięk między nauką na Zachodzie a tutaj stawał się coraz większy – zabijał nas brak przepływu informacji, kontaktu. – Ta przepaść oczywiście jest do zasypania, ale to teraz kwestia pieniędzy, któ-rych też nie ma. Jeśli chodzi o naukę eksperymentalną, trzeba przede wszystkim bardzo kosztownych urządzeń.

Czy były inwigilacje ze strony służb bezpieczeństwa podczas tych sympozjów?

– Dowiedziałem się kiedyś, że jacyś podejrzani osobnicy krę-cą się wśród zagranicznych gości. Zaprosiłem esbeka odpowie-dzialnego za kontakty z uczelniami do siebie, był to zresztą absolwent naszej weterynarii, i powiedziałem, że jak chce coś wiedzieć, to niech pyta wprost, a ja mu odpowiem. Chodziło mi o to, żeby goście z Zachodu, którzy tu przyjeżdżali, nie mie-li jakiś kłopotów.

Zresztą, przedstawiciel urzędu bezpieczeństwa przychodził i w innych sprawach. Profesor Stanisław Przestalski był przez jakiś czas dyrektorem Instytutu Biologii i Biofizyki, po 1968 r. powstał taki instytut na fali właśnie łączenia katedr w instytu-ty, najpierw jego dyrektorem był prof. Tołpa, a później Prze-stalski.

– Przychodził ten esbek co pół roku i pytał, czy chronię odpo-wiednio wynalazek Tołpy przed kradzieżą. Odpowiadałem, że jest tak chroniony, jak tylko to jest możliwe. To był okres, kie-dy wyciąg torfowy robił wielką karierę. Pamiętam widok zasta-wionej ulicy namiotami, bo ludzie przyjeżdżali i błagali o pre-parat. Wiele czasu poświęciliśmy z prof. Tołpą na rozmowach o preparacie, pokazywał mi wyniki badań, robił szczegółowe notatki – komu, ile razy ten preparat pomógł. Później doszedł do wniosku, że jedynym pewnym wnioskiem jest to, że

prepa-rat w znacznym stopniu redukuje ból, a nowotwory to przede wszystkim choroba bólu.

Prof. Stanisław Przestalski zaczynał pracę codziennie około 8 godziny, a wychodził różnie – o 8–9 wieczorem. (Obecnie za-czyna później i kończy wcześniej, ale pracuje intensywnie nad realizacją kolejnego projektu MNiSW dzięki odpowiednim grantom).

– Nie wierzę w to, że można bez ciężkiej pracy coś osiągnąć. Są tacy, którzy uważają, że mają takie zdolności, że wszystkiego mogą się szybko nauczyć. Studentom zawsze powtarzam, żeby nie wierzyli w samorodnych geniuszy. Nie wierzę też w życie pozastołówkowe. Mnóstwo ich poznałem. Moja żona, pracow-nik Akademii Medycznej, miała swoją stołówkę a ja swoją, tyl-ko w soboty i niedziele jedliśmy domowy obiad.

Profesor opowiada, że właściwie jedna rzecz mu się nie po-wiodła.

– Przez szereg lat próbowałem doprowadzić do tego, żeby-śmy się spotkali z kolegami z innych katedr, żebyżeby-śmy zorga-nizowali dwu-, trzydniowe spotkanie przedstawicieli różnych kierunków, którzy korzystają z wiedzy z zakresu fizyki, żeby po-wiedzieli, czego potrzebują, a my, żebyśmy popo-wiedzieli, co mo-żemy dać. Byłoby to bardzo twórcze. Mam nadzieję, że idea ta zostanie zrealizowana przez obecne kierownictwo – uczelni, wydziału i katedry.

O tym,

jak profesor Golonka