fidelis
Attyka polska
W
eź sporo Wiednia, do tego porcję Budapesztu, dodaj trochę Pragi czeskiej, rzecz jasna nie zapomnij o odrobinie Triestu; ostrożna szczypta Florencji, także m oże się na coś przydać. Wszystko dokładnie wymieszaj, a otrzy
masz Lwów. To najkrótszy przepis na to miasto, w którym można spotkać wszelkie możliwe ingrediencje, zapachy, na
stroje i klimaty, bo „Leopolis semper fidelis” okazuje się miej
scem o nadmiarze historii, gdzie łaciński rygor i bizantyjska przesada całe wieki żyły w przedziwnej harmonii.
Status przejściowości i sytuacja pogranicza m ają swo
je odpowiedniki w przyrodzie. Przez Lwów przebiega gra
nica pomiędzy W schodem a Zachodem i to w sensie do
słownym. Ilustracją tego rozdarcia i dwoistości m ogą być strome okapy neogotyckiego kościoła św. Elżbiety na ro
gu dawnej ulicy Sapiehy i Gródeckiej, niedaleko dworca kolejowego. Woda deszczowa z jednej strony dachu zasi
la strumienie podążające na południe w kierunku Dniestru;
zalicza się więc do zlewiska M orza Czarnego, zaś desz
czówka z drugiej strony dachu szuka drogi do Pełtwi, któ
ra płynie przez centrum podziemnym korytarzem i jest do
pływem Bugu, czyli przynależy do dorzecza M orza Bałtyckiego. Jeden punkt w topografii m iasta i dwa ja k że przeciwstawne wybory.
Zaraz więc pojawia się pytanie istotne: gdzie tak napraw-____. dę kończą się Kresy? Zdaje się, że ich zasięg wyznacza ja-kaś niewidoczna linia i równie niepewne rubieże, ponieważ w tej części Europy geografia pozostaje w ogromnej płyn
ności. Lecz nawet w chaosie istnieją stałe punkty oparcia.
Tak naprawdę Kresy rozciągają się tam, gdzie na pałacach, kościołach, starych kamieniczkach i renesansowych syna
gogach, pojawia się i trwa do dzisiaj attyka polska. Bez wda
wania się w zawiłości terminologii przypomnijmy, że atty
ka oznacza ozdobną ściankę, względnie balustradę, wień
czącą elewacje budynku. Przeważnie miała ona za zadanie przesłonić lub zamaskować nieciekawy dach lub poddasze.
Dokąd sięgają Kresy podpowiadają łacińskimi inskryp
cjami barokowe kościoły, dziś przeważnie zamienione na cerkwie, które układają się w niespokojne kształty w pa
noramach miast a na terenach dawnej Galicji czysto umowne granice wytyczają austriackie dworce kolejowe, choć i to bywa kwestionowane, ponieważ nad obszarem Kresów od samego początku czuwa Bóg dowolności,
Niezwykły adres
K
oniec historii”, który u progu lat dziewięćdziesią-y tych zeszłego stulecia ogłosił amerykański badacz dziejów, Francis Fukuyama, z dużym wyprzedzeniem nastą
pił za bramą pałacyku L. w samym centrum secesyjnego Lwo
wa. Adres, pod którym skończyła się historia znajduje się przy dawnej ulicy Klejnowskiej, za Ogrodem Jezuickim, Wy
starczy przekroczyć żelazną bramę przy murku z kaskadą dzi
kiego wina, by przekonać się, że Fukuyama miał chyba ra
cję. Historia się skończyła. Ten dom jest tego dowodem.
Kiedy zatrzymałem się w pałacyku po raz pierwszy chy
ba dwadzieścia lat temu, byłem zaskoczony: dookoła pięk
ny, lecz zbiedzony i rozsypujący się Lwów, a tutaj zadbane, wręcz wypielęgnowane obejście. Ściany klatki schodowej wy
łożone lustrami, no i ta zawartość dawnych komnat, podzie
lonych za sowieckich czasów na mieszkania komunalne.
Stare, wiedeńskie meble stwarzają niepowtarzalną at
mosferę. Obrazy w iszą na ścianach, w miejscach, gdzie zostały umieszczone na długo przed rokiem 1939. Ta sa
m a przedwojenna biblioteka znajduje się na swoim miej
scu, jakby się nic nie stało. Przebywając w pałacyku przy Klejnowskiej ma się wrażenie, że nie było wojny, deportacji, łagrów i późniejszego wygnania.
Zaczęło się od tego, że w roku 1945 panie Janina i Iza
bela L. zdobyły się na decyzję karkołomną i pozornie ma
ło racjonalną - nie uległy powszechnej psychozie i nie wy
jechały do Polski; pozostały we Lwowie w swoim pełnym pamiątek domu, choć sam fakt arystokratycznego pocho
dzenia był wystarczająco groźny w stalinowskiej Rosji. Pa
ni Janina była poliglotką, więc wkrótce została lektorką ję
zyków obcych ukraińskiej ju ż wówczas politechniki i wysoki status zawodowy jaki zajmowała w sowieckim Lwowie ochraniał również dom i jego mieszkańców.
W uczelni, tak sobie tłumaczę ten fenomen, na pewno uzu
pełniało wykształcenie wielu przedstawicieli miejscowej wła
dzy, co stwarzało okazje utrzymywania nieformalnych kon
taktów. Wprawdzie pałacyk znacjonalizowano, dzieląc go na mieszkania, lecz dzięki swoim znajomościom, właściciel
ka domu, zajmująca z siostrą obszerne pomieszczenia, przez cały czas miała wpływ na sprawę najważniejszą: kogo lwowski magistrat przysyła na zamieszkanie. Dzięld temu w pałacyku do dziś mieszkają wyłącznie Polacy. I choć wła
ścicielki zmarły w dwutygodniowym odstępie wiosną 1970 roku i spoczęły na Cmentarzu Łyczakowskim, dom i panu
jąca w nim atmosfera pozostały takie same jak za ich życia.
Przeklęty Namier
V " ulisy w jakich okolicznościach Polska utraciła po wojnie Lwów poznaliśmy stosunkowo niedaw
no. Wielu lwowian nawet o nich nie słyszało.
Wystawia-ją one jak najgorsze świadectwo tzw. naszym sojusznikom zachodnim. Josif Wissarionoiwicz uważał ich za skończo
nych durniów, zwłaszcza Amerykanów, ale wiele wskazu
je, że oni takimi idiotami rzeczywiście byli. Niestety, o rzą
dzie londyńskim także nie świadczą najlepiej.
Jak wiadomo Stalin domagał się, aby wschodnia grani
ca Polski przebiegała wzdłuż „linii Curzona”. Zapropono
wał ją po pierwszej wojnie światowej lord Curzon. M ia
ła ona biec wzdłuż Bugu.
Sprawa mocno się komplikowała, gdy chodzi o przyna
leżność terenów położonych na południe od źródeł tej rze
ki. Sam Curzon przedłożył dwa warianty linii granicznej:
A i B. Wersja A zakładała okrojenie naszego kraju na po
łudniu tak, jak to się stało w Teheranie i Jałcie. Lwów i Za
głębie Borysławskie zostawały po stronie rosyjskiej. Ale była jeszcze wersja B o wiele korzystniejsza dla Polski.
Lwów i Zagłębie Naftowe znajdowały się w granicach na
szego kraju. Do obydwóch tych propozycji były dołączo
ne szczegółowe mapy.
Gdy stanęła sprawa polskich granic wschodnich, okaza
ło się, że mapy zostały podmienione. Stalin zadbał, aby wszystko było po jego myśli również w papierach. Wer
sja B zniknęła, Zastąpiła ją wersja A. Ale nikt tego nie za
uważył. (Szczegółowo kwestię tę ilustruje mapa z książ
ki prof. Norm ana Davisa).
Pozostaje pytanie kardynalne: kto i kiedy tego dokonał?
Kto miał aż tak łatwy dostęp do archiwów brytyjskiego MSZ i dokumentów oznaczonych klauzulą tajności, aby to uczynić? Większość historyków uważa, że mógł to zro
bić tylko jeden człowiek - niejaki Lewis Namier.
Nie je st to jeg o praw dziw e nazw isko. N apraw dę n a
zywał się Ludwik Bem sztajn Niemirowski (używał rów
nież nazw iska pisanego w w ersji B erstein). Postać do
syć tajemnicza, ale coś o nim jednak wiemy. Urodził się w 1888 roku w Woli O krzejskiej. B ył polskim Żydem , związanym z ruchem syjonistycznym. Uczył się we Lwo
wie, potem w Lozannie. Przed wybuchem pierwszej woj
ny światowej przebyw ał w Londynie. B ardzo szybko uzyskał obywatelstwo brytyjskie i wówczas zm ienił na
zwisko na Lew is Nam ier, gdyż brzm iało bardziej z an
gielska.
Był historykiem i doradcą rządu brytyjskiego. Uważa
no go za wybitnego eksperta w sprawach Europy Środko
wej. Miał rozległe znajomości w sferach politycznych, intelektualnych i dobre stosunki z mediami. Już w listo
padzie 1939 roku kręcił się w otoczeniu gen. Sikorskiego w Paryżu jako jego... doradca, co o polskim mężu stanu i je
go przezorności mówi bardzo dużo. Czasami polityk ten potrafił być naiwny jak dziecko.
Nam ier nie krył swojego podziwu dla Stalina i Związ
ku Sowieckiego. Przypuszczalnie mapy podmienił jeszcze przed Teheranem, gdyż to właśnie tam w sposób tajny Ro- osevelt obiecał „wujkowi Joe” zachowanie wszystkich zdo
byczy kosztem Polski.
Wobec Polaków Nam ier dopuścił się jeszcze jednego draństwa. Jesienią 1939 roku i wiosną 1940 pisał uspoka
jające raporty, że jeńcy polscy przetrzymywani na terenie Związku Sowieckiego traktowani są przez władze tego kra
ju bardzo dobrze, zgodnie z obowiązującymi konwencja
mi. Było to w tym samym czasie, gdy NKW D mordowa
ło polskich oficerów.
Czy był agentem wywiadu sowieckiego? To nie ulega żadnej wątpliwości.
Profesor Twardowski
E
e znaczenia Lwowa dla polskiego życia duchowego zdano sobie sprawę, gdy go zabrakło. Na przykład styl nowoczesnego myślenia w Polsce nie powstał, jak przypuszczaj ą niektórzy w Krakowie, ani nie wziął się z powietrza.
Aktualny do dzisiaj wzór, jak najpełniej korzystać z inte
lektu, podarował krajowi Leopolis i środowisko Uniwer
sytetu Jana Kazimierza. Lwów okazał się miejscem, gdzie można było porządnie zebrać myśli. Stało się tak trochę przez przypadek i szczęśliwy zbieg okoliczności, lecz poza tym musiało być coś niezwykłego w samej atmosferze miasta, gdy w roku 1895, opuściwszy Wiedeń, przeniósł się do ce
sarsko-królewskiego Lwowa profesor Kazimierz Twardow
ski (1866-1938) i został wykładowcą tutejszego uniwersy
tetu. Wkrótce wokół niego skupiła się grupa filozofów i logików. Tak powstała sławna lwowsko-warszawska szkoła filozoficzna, mająca wpływ na sposób uprawiania nauki i szerzej - kulturę naszego myślenia do dziś. Poza Twardowskim tworzyli ją: Jan Łukasiewicz, Kazimierz Aj- dukiewicz, Tadeusz Czeżowski, Tadeusz Kotarbiński i Zygmunt. Zawirski, choć krąg uczonych związanych ze szkołą lub jej kontynuatorów był o wiele szerszy. Nazwi
ska są znakomite: Stanisław Leśniewski, Alfred Tarski, Wła
dysław Witwicki, M aria Ossowska, Stanisław Ossowski, Władysław Tatarkiewicz i Izydora Dąmbska.
Niestety, działalność lwowsko-warszawskiej szkoły prze
rwał wybuch drugiej wojny światowej, która rozrzuciła uczo
nych po Polsce i świecie. Łukasiewicz wykładał w Dubli
17^
L w ów - Sobór św. Jura Rys. Wojtek Łuka
nie, będąc profesorem Irlandzkiej Królewskiej Akademii Na
uk. Jako logik zdobył światową sławę. Kotarbiński pozostał wiemy Warszawie. Dobrze mi znany Czeżowski opuścił Wil
no i pracował w Toruniu a Ajdukiewicz osiadł w Poznaniu.
Zaciągając bałakiem
S
cenę tę widzę zupełnie wyraźnie, jak kadr na taśmie filmowej z dawnych lat: czerwcowe przedpołudnie 2012 roku. Od rana w katowickiej katedrze Cłuystu- sa Króla trwają uroczystości pogrzebowe, pochodzącego ze Lwowa, profesora Jerzego Juliana W ęgierskiego, w y
kładowcy politechnik: Śląskiej i Krakowskiej. W Katowi
cach odbywała się najważniejsza część liturgii żałobnej, M sza św. i mowy pożegnalne. Potem krewniak gen. Pu
łaskiego, prezydenta M ościckiego i krakowskiego klanu Estreicherów, a także przyjaciel Aleksandra Sołżenicyna w sowieckim łagrze, spoczął na niewielkim cmentarzu w Bystrej, gdyż kochał Beskidy i to uczucie zabrało mu ponad pół wieku z jego długiego, gdyż 97-letniego życia.
Przed katedrą w samym centrum Katowic, zebrał się przedwojenny Lwów jak na pocztówce. Znajomy lwowiak zaciąga bałakiem prosto z Zamarstynowa:
„Ta zobacz kochanieńki, Lwów »zawsze wiemy«, zja
wił się u Chrystusa Króla punktualnie i w kumpecie, choć stareńki już on, bez laseczki ani rusz, a często nawet o ku
lach. Ale ułani jazłowieckie fason trzymają. Otoki na ro
gatywkach złote, karwasze na spodniach, jak przed w oj
ną, i »ludwiki« autentyczne, nie żaden podrobiony szmelc.
Chłopaki nasze, jazłowieckie, choć z Warszawy”.
Wypowiedź znajomka domaga się objaśnień. Skąd ten woj
skowy ceremoniał? I w 2012 roku! ta umundurowana de
legacja 14 Pułku Ułanów Jazłowieckich, który przed woj
ną stacjonował we Lwowie? W latach okupacji odtworzyła go AK w Leopolis. Profesor był majorem w tej jednostce.
A co to te tajemnicze „ludwiki”? Chodzi o szable. Są au
tentyczne. Wytwarzała je przed wojną dla wojska, stosu
ją c skom plikow aną technologię, huta „L udw ików ” pod Kielcam i.
Bardziej zawiła jest sprawa z Warszawą. Tradycje jazło
wieckich są obecnie pielęgnowane w stolicy. M a to ści
sły związek z przebiegiem wojny wrześniowej 1939 ro
ku, na którą ułani jazłow ieccy wyruszyli w składzie Podolskiej Brygady Kawalerii, dowodzonej przez gen. Ro
mana Abrahama, ze znanej lwowskiej rodziny. Brygadę podolską przydzielono do Armii „Poznań”. W końcowej fazie Bitwy nad Bzurą 14 Pułk Ułanów Jazłowieckich sto
czył wiele bitew i potyczek w podwarszawskich miejsco
wościach i to on pod Łomiankami rozerwał niemiecki pier
ścień, by otworzyć sobie i pozostałym oddziałom drogę do miasta. Ot i cała tajemnica.
Tak się złożyło, że przez wiele lat byłem częstym gościem w mieszkaniu prof. Węgierskiego na katowickim osiedlu Ty
siąclecia. Krewniak Pułaskiego chyba mnie trochę lubił.
W 2007 roku opublikowałem listy, jakie otrzymał od Alek
Lw ów - Uniwersytet Rys. Wojtek Łuka
sandra Sołżenicyna, po uwolnieniu z sowieckiego łagru i przy- jeździe do Polski. Wybrał mnie, abym zajął się sprawą ich opracowania, choć kręcili się przy tym również inni.
K raków , któ ry in styn kto w n ie potrafi poznać się na w ielkości ludzi, u czcił katow ickiego p ro fesora na p oczątku roku 2013 w m urow aniem tablicy, a p rze
cież na P olitechnice K rakow skiej W ęgierski w ykładał tylko parę lat. Tym czasem w K atow icach cicho w szę
dzie i głucho, choć tu m ieszkał ponad pół wieku. D zie
je się tak dlatego, bo nasze m iasto m a chroniczne kło
po ty z pam ięcią, z tego pow odu tak łatw o ją u nas zakłam yw ać lub przem ilczać, a hochsztaplerów chęt
nych, aby to robić, stale przybyw a.
U lica M ic k ie w ic z a
R
elacje polsko-ukraińskie, oglądane z perspektywy współczesnego Lwowa, dalekie są od sielanki. Gdy przebywałem we Lwowie w 1993 roku skracałem sobie drogę idąc ulicą M ickiewicza, która pięła się pod górę od uniwersytetu w stronę św. Jura, lecz sześć lat później przeżyłem szok, ponieważ ulica Mickiewicza przestała istnieć. Była przed wojną, nawet w czasach sowieckich ni
komu nie przeszkadzała. Dała jej radę dopiero niepodle
gła Ukraina, podobno nasz sojusznik i przyjaciel! Ale na tym nie koniec. Jej nazwę zmieniono na ulicę Listo
padowego Czynu, czyli obecnie upam iętnia starcia pol- sko-ukraińskie z roku 1918. To bardzo niefortunna zmia
na. Nieprzypadkowo mówi się na Ukrainie, że istnieje
„choroba lwowska” . A na głębokiej prowincji bywa znacznie gorzej, przekonałem się o tym wiele razy.
Któregoś lata wpadłem do Lwowa pod koniec sierpnia.
Co roku 24. dnia tego miesiąca Ukraina obchodzi Święto Niepodległości. Gdy szedłem do centrum miasto wyglą
dało jakby nocą zajęły je oddziały UPA. Przepełnione po
ciągi bez przerwy dostarczały nowe posiłki ze wszystkich stron. M undury były czarne, błękitne i zielone, a czamo- -czerwone flagi zdawały się przytłaczać te żółto-niebieskie, czyli państwowe.
U licą Ormiańską w stronę Wałów Hetmańskich, dziar
skim krokiem na wiec przed teatrem, podążał pewien sta
ruszek w czarnym mundurze i z okrągłą czapką typu „ma- zepinka” na głowie. „Sława Ukrainie” - zawołał gdyśmy się mijali. „Sława Isusu Christu” - odpowiedziałem pra
wie odruchowo. Trochę zaskoczony bąknął „Sława” i po
maszerował dalej.
Żadnemu z Polaków czy Żydów nie życzyłbym, aby spo
tkał tego dobrodusznego jegom ościa w latach czterdzie
stych na Kresach.
Uzależnione od historii
M
iasto jest wyraźnie uzależnione od historii i trudno się temu dziwić. Był taki czas w przeszłości, gdy Polacy, głównie związani ze Lwowem i Kresami, rządzili ogromnym Cesarstwem Austro-W ęgierskim, którego terytorium rozciągało się na obszarze od Podwołoczysk na dzisiejszej Ukrainie, po Triest w północnych Włoszech.
Karol Badeni był premierem rządu i jednocześnie mini
strem spraw wewnętrznych, Agenor Gołuchowski kiero
wał polityką zagraniczną, Leon Biliński, profesor ekono
m ii U niw ersytetu Lw ow skiego, dyrygow ał resortem skarbu, a Franciszek Smolka szefował parlamentowi wie
deńskiemu. Pięć najważniejszych stanowisk w państwie znajdowało się w polskich rękach. „Możemy rządzić
siątych zeszłego w ieku włączono go do zespołu, pracują
cego nad bom bą wodorową. N a jego głowie pozostawio
no skomplikowane obliczenia. Ale tak naprawdę bombę zbudowali nie fizycy, lecz Ułam. W trakcie prac pojawi
ła się bowiem trudność nie do pokonania. Aby wywołać reakcję łańcuchową potrzebna była temperatura miliona stopni, uzyskana w ułamku sekundy. Fizycy nie wiedzieli jak to osiągnąć. M ijały tygodnie, miesiące i nic. Lecz któ
regoś dnia dawny uczestnik spotkań w „Szkockiej”, rzu
cił jakby od niechcenia: „Dlaczego nie użyjecie jako za
palnika małej, klasycznej bomby atomowej?” Najważniejsza bariera została w ten sposób pokonana. A przecież fizyka nie była jego specjalnością.
„Stanley, ty to masz głowę” - mówiono z podziwem.
Pomysł Jelcyna
O
pisy jednak nie załatwią wszystkiego. W tym miejscu czas na dygresję, której trudno uniknąć, gdy po
dróżuje się po Kresach, bo podobno nie starczy życia, że
by zgłębić ich tajemnice. Trochę to wszystko zaskakujące, lecz moim długim spacerom po Lwowie wtórowały tego roku bulwersujące zwierzenia Romualda Szeremietiewa, byłego wiceministra obrony narodowej RP, gdyż tylko on wypowiedział się na ten tem at odważnie i w sposób jed noznaczny. Całkiem niedawno publicznie przytoczył te bul
wersuj ące zdania pewien znany prozaik:
„Prezydent Jelcyn, w ramach zadośćuczynienia za lata ko
munistycznego zniewolenia i mord katyński, chciał oddać Polsce obwód kaliningradzki. Nasi politycy nie wykorzy
stali tej szansy. Istniały nawet dalej idące zamiary. W okre
sie rządów Gorbaczowa stwierdzono, że skoro palet Ribben- trop-Mołotow jest nieważny, to są podstawy do przywrócenia polskich granic z 1939 roku. Lider Sajudisu (późniejszy pre
zydent), Landsbergis, powiedział wtedy, że będzie niepod
legła Litwa, ale bez Wilna, ze stolicą w Kownie. Polska nie podjęła żadnej akcji w tych sprawach”.
Śladów tego problemu próżno szukać w dziesiątkach wspomnień i relacji, na jakie zdobyli się ludzie czynni w Polsce na scenie publicznej w pierwszych latach dzie
więćdziesiątych zeszłego wieku. Dlaczego? Gdyż jest to jedna z kwestii kardynalnych, która ich kompromituje, jed
nocześnie pomniejsza, a nawet przekreśla zwykle mocno przesadzone osiągnięcia.
Fakty są do dziś tak skrzętnie ukrywane przed opinią pu
bliczną, że bardzo niewielu mieszkańców naszego kraju o nich w ogóle słyszało. Obowiązuje zmowa milczenia i za
pis cenzury, która podobno nie istnieje. To jedna z tzw. „bia
łych plam” w najnowszej historii Polski i wcale nie jedyna.
również bez Austriaków” - zawołał kiedyś Badeni, gdy zde
nerwował go pewien poseł austriacki, pochodzący ze Sty
rii. I to była prawda.
Ale na tym wcale nie skończyła się sprawa. W zaw i
łej oracji posła znalazły się dosyć obraźliwe słowa o Po
lakach. W ypowiedział je w bardzo złą godzinę. Oczywi
ście Badeni prem ier i m inister nie m ógł m u nic zrobić, ale człowiek prywatny, czyli hrabia Badeni, jeszcze te
go samego dnia wyzwał chama na pojedynek, a strzelcem był znakomitym, o czym świadczyły rezultaty osiągane przez niego na polowaniach. Podczas wym iany strzałów kula trafiła Austriaka w łokieć tak nieszczęśliwie, że kom
pletnie zgruchotała kości stawu. Do końca życia pozostał kaleką. Od tej pory bardzo się pilnowano, aby nie obra
żać Polaków, bo wiedziano, że takie postępowanie spo
tka się z natychm iastow a ripostą. N ie to co dzisiaj, gdy byle łachudra czy ciemniak, m oże postponować Polskę i Polaków ja k chce i gdzie chce, bo wie, że mu to ujdzie na sucho. M iejm y nadzieję, że do czasu.
Z kolei o Bilińskim mówiono w Wiedniu: „To Pagani
ni”. Finansów rzecz jasna. Dożył wolnej Polski i był pierw
szym ministrem skarbu II Rzeczpospolitej. Kiedyś w roz
mowie z marszałkiem Piłsudskim, narzekał żartobliwie, że pod koniec życia przyszło mu zajmować się finansami ma
łego kraju, czyli Polski.
Smolka miał typowo lwowskie poczucie humoru. Lubia
no go i bardzo szanowano. Gdy społeczeństwo polskie sy
pało Kopiec Unii Lubelskiej na Wysokim Zamku we Lwo
wie, podczas każdego swojego urlopu Smolka przyjeżdżał z Wiednia i woził taczkami ziemię na tę budowlę, a miał już swoje lata.
Raz zagadnął go kapitan węgierskich honwedów, pełnym współczucia głosem, bo najwidoczniej zrobiło się mu żal star
ca, że wykonywaniem tak ciężkiej pracy przyszło mu zara
biać na chleb. Smolka miał na sobie strój roboczy, więc trud
no się dziwić, że oficer nie rozpoznał znanego polityka, którego fotografie często pojawiały się w ówczesnej prasie:
„Czy wy tu stale pracujecie?” - spytał.
„Nie - odparł Smolka - tylko latem”.
„A zimą co robicie?”
„Mam inne zajęcie”.
„Jakie?”
„Jestem prezydentem parlamentu wiedeńskiego”.
* * *
Markową wizytówką m iasta cały czas pozostawała na
uka. Gdy po drugiej wojnie światowej opublikowano w Sta
uka. Gdy po drugiej wojnie światowej opublikowano w Sta