• Nie Znaleziono Wyników

Leopolis semper

W dokumencie Śląsk, 2013, R. 19, nr 12 (Stron 36-41)

fidelis

Attyka polska

W

eź sporo Wiednia, do tego porcję Budapesztu, dodaj trochę Pragi czeskiej, rzecz jasna nie zapomnij o odrobinie Triestu; ostrożna szczypta Florencji, także m o­

że się na coś przydać. Wszystko dokładnie wymieszaj, a otrzy­

masz Lwów. To najkrótszy przepis na to miasto, w którym można spotkać wszelkie możliwe ingrediencje, zapachy, na­

stroje i klimaty, bo „Leopolis semper fidelis” okazuje się miej­

scem o nadmiarze historii, gdzie łaciński rygor i bizantyjska przesada całe wieki żyły w przedziwnej harmonii.

Status przejściowości i sytuacja pogranicza m ają swo­

je odpowiedniki w przyrodzie. Przez Lwów przebiega gra­

nica pomiędzy W schodem a Zachodem i to w sensie do­

słownym. Ilustracją tego rozdarcia i dwoistości m ogą być strome okapy neogotyckiego kościoła św. Elżbiety na ro­

gu dawnej ulicy Sapiehy i Gródeckiej, niedaleko dworca kolejowego. Woda deszczowa z jednej strony dachu zasi­

la strumienie podążające na południe w kierunku Dniestru;

zalicza się więc do zlewiska M orza Czarnego, zaś desz­

czówka z drugiej strony dachu szuka drogi do Pełtwi, któ­

ra płynie przez centrum podziemnym korytarzem i jest do­

pływem Bugu, czyli przynależy do dorzecza M orza Bałtyckiego. Jeden punkt w topografii m iasta i dwa ja k ­ że przeciwstawne wybory.

Zaraz więc pojawia się pytanie istotne: gdzie tak napraw-____. dę kończą się Kresy? Zdaje się, że ich zasięg wyznacza ja-kaś niewidoczna linia i równie niepewne rubieże, ponieważ w tej części Europy geografia pozostaje w ogromnej płyn­

ności. Lecz nawet w chaosie istnieją stałe punkty oparcia.

Tak naprawdę Kresy rozciągają się tam, gdzie na pałacach, kościołach, starych kamieniczkach i renesansowych syna­

gogach, pojawia się i trwa do dzisiaj attyka polska. Bez wda­

wania się w zawiłości terminologii przypomnijmy, że atty­

ka oznacza ozdobną ściankę, względnie balustradę, wień­

czącą elewacje budynku. Przeważnie miała ona za zadanie przesłonić lub zamaskować nieciekawy dach lub poddasze.

Dokąd sięgają Kresy podpowiadają łacińskimi inskryp­

cjami barokowe kościoły, dziś przeważnie zamienione na cerkwie, które układają się w niespokojne kształty w pa­

noramach miast a na terenach dawnej Galicji czysto umowne granice wytyczają austriackie dworce kolejowe, choć i to bywa kwestionowane, ponieważ nad obszarem Kresów od samego początku czuwa Bóg dowolności,

Niezwykły adres

K

oniec historii”, który u progu lat dziewięćdziesią-

y tych zeszłego stulecia ogłosił amerykański badacz dziejów, Francis Fukuyama, z dużym wyprzedzeniem nastą­

pił za bramą pałacyku L. w samym centrum secesyjnego Lwo­

wa. Adres, pod którym skończyła się historia znajduje się przy dawnej ulicy Klejnowskiej, za Ogrodem Jezuickim, Wy­

starczy przekroczyć żelazną bramę przy murku z kaskadą dzi­

kiego wina, by przekonać się, że Fukuyama miał chyba ra­

cję. Historia się skończyła. Ten dom jest tego dowodem.

Kiedy zatrzymałem się w pałacyku po raz pierwszy chy­

ba dwadzieścia lat temu, byłem zaskoczony: dookoła pięk­

ny, lecz zbiedzony i rozsypujący się Lwów, a tutaj zadbane, wręcz wypielęgnowane obejście. Ściany klatki schodowej wy­

łożone lustrami, no i ta zawartość dawnych komnat, podzie­

lonych za sowieckich czasów na mieszkania komunalne.

Stare, wiedeńskie meble stwarzają niepowtarzalną at­

mosferę. Obrazy w iszą na ścianach, w miejscach, gdzie zostały umieszczone na długo przed rokiem 1939. Ta sa­

m a przedwojenna biblioteka znajduje się na swoim miej­

scu, jakby się nic nie stało. Przebywając w pałacyku przy Klejnowskiej ma się wrażenie, że nie było wojny, deportacji, łagrów i późniejszego wygnania.

Zaczęło się od tego, że w roku 1945 panie Janina i Iza­

bela L. zdobyły się na decyzję karkołomną i pozornie ma­

ło racjonalną - nie uległy powszechnej psychozie i nie wy­

jechały do Polski; pozostały we Lwowie w swoim pełnym pamiątek domu, choć sam fakt arystokratycznego pocho­

dzenia był wystarczająco groźny w stalinowskiej Rosji. Pa­

ni Janina była poliglotką, więc wkrótce została lektorką ję­

zyków obcych ukraińskiej ju ż wówczas politechniki i wysoki status zawodowy jaki zajmowała w sowieckim Lwowie ochraniał również dom i jego mieszkańców.

W uczelni, tak sobie tłumaczę ten fenomen, na pewno uzu­

pełniało wykształcenie wielu przedstawicieli miejscowej wła­

dzy, co stwarzało okazje utrzymywania nieformalnych kon­

taktów. Wprawdzie pałacyk znacjonalizowano, dzieląc go na mieszkania, lecz dzięki swoim znajomościom, właściciel­

ka domu, zajmująca z siostrą obszerne pomieszczenia, przez cały czas miała wpływ na sprawę najważniejszą: kogo lwowski magistrat przysyła na zamieszkanie. Dzięld temu w pałacyku do dziś mieszkają wyłącznie Polacy. I choć wła­

ścicielki zmarły w dwutygodniowym odstępie wiosną 1970 roku i spoczęły na Cmentarzu Łyczakowskim, dom i panu­

jąca w nim atmosfera pozostały takie same jak za ich życia.

Przeklęty Namier

V " ulisy w jakich okolicznościach Polska utraciła po wojnie Lwów poznaliśmy stosunkowo niedaw­

no. Wielu lwowian nawet o nich nie słyszało.

Wystawia-ją one jak najgorsze świadectwo tzw. naszym sojusznikom zachodnim. Josif Wissarionoiwicz uważał ich za skończo­

nych durniów, zwłaszcza Amerykanów, ale wiele wskazu­

je, że oni takimi idiotami rzeczywiście byli. Niestety, o rzą­

dzie londyńskim także nie świadczą najlepiej.

Jak wiadomo Stalin domagał się, aby wschodnia grani­

ca Polski przebiegała wzdłuż „linii Curzona”. Zapropono­

wał ją po pierwszej wojnie światowej lord Curzon. M ia­

ła ona biec wzdłuż Bugu.

Sprawa mocno się komplikowała, gdy chodzi o przyna­

leżność terenów położonych na południe od źródeł tej rze­

ki. Sam Curzon przedłożył dwa warianty linii granicznej:

A i B. Wersja A zakładała okrojenie naszego kraju na po­

łudniu tak, jak to się stało w Teheranie i Jałcie. Lwów i Za­

głębie Borysławskie zostawały po stronie rosyjskiej. Ale była jeszcze wersja B o wiele korzystniejsza dla Polski.

Lwów i Zagłębie Naftowe znajdowały się w granicach na­

szego kraju. Do obydwóch tych propozycji były dołączo­

ne szczegółowe mapy.

Gdy stanęła sprawa polskich granic wschodnich, okaza­

ło się, że mapy zostały podmienione. Stalin zadbał, aby wszystko było po jego myśli również w papierach. Wer­

sja B zniknęła, Zastąpiła ją wersja A. Ale nikt tego nie za­

uważył. (Szczegółowo kwestię tę ilustruje mapa z książ­

ki prof. Norm ana Davisa).

Pozostaje pytanie kardynalne: kto i kiedy tego dokonał?

Kto miał aż tak łatwy dostęp do archiwów brytyjskiego MSZ i dokumentów oznaczonych klauzulą tajności, aby to uczynić? Większość historyków uważa, że mógł to zro­

bić tylko jeden człowiek - niejaki Lewis Namier.

Nie je st to jeg o praw dziw e nazw isko. N apraw dę n a­

zywał się Ludwik Bem sztajn Niemirowski (używał rów­

nież nazw iska pisanego w w ersji B erstein). Postać do­

syć tajemnicza, ale coś o nim jednak wiemy. Urodził się w 1888 roku w Woli O krzejskiej. B ył polskim Żydem , związanym z ruchem syjonistycznym. Uczył się we Lwo­

wie, potem w Lozannie. Przed wybuchem pierwszej woj­

ny światowej przebyw ał w Londynie. B ardzo szybko uzyskał obywatelstwo brytyjskie i wówczas zm ienił na­

zwisko na Lew is Nam ier, gdyż brzm iało bardziej z an­

gielska.

Był historykiem i doradcą rządu brytyjskiego. Uważa­

no go za wybitnego eksperta w sprawach Europy Środko­

wej. Miał rozległe znajomości w sferach politycznych, intelektualnych i dobre stosunki z mediami. Już w listo­

padzie 1939 roku kręcił się w otoczeniu gen. Sikorskiego w Paryżu jako jego... doradca, co o polskim mężu stanu i je­

go przezorności mówi bardzo dużo. Czasami polityk ten potrafił być naiwny jak dziecko.

Nam ier nie krył swojego podziwu dla Stalina i Związ­

ku Sowieckiego. Przypuszczalnie mapy podmienił jeszcze przed Teheranem, gdyż to właśnie tam w sposób tajny Ro- osevelt obiecał „wujkowi Joe” zachowanie wszystkich zdo­

byczy kosztem Polski.

Wobec Polaków Nam ier dopuścił się jeszcze jednego draństwa. Jesienią 1939 roku i wiosną 1940 pisał uspoka­

jające raporty, że jeńcy polscy przetrzymywani na terenie Związku Sowieckiego traktowani są przez władze tego kra­

ju bardzo dobrze, zgodnie z obowiązującymi konwencja­

mi. Było to w tym samym czasie, gdy NKW D mordowa­

ło polskich oficerów.

Czy był agentem wywiadu sowieckiego? To nie ulega żadnej wątpliwości.

Profesor Twardowski

E

e znaczenia Lwowa dla polskiego życia duchowego zdano sobie sprawę, gdy go zabrakło. Na przykład styl nowoczesnego myślenia w Polsce nie powstał, jak przypusz­

czaj ą niektórzy w Krakowie, ani nie wziął się z powietrza.

Aktualny do dzisiaj wzór, jak najpełniej korzystać z inte­

lektu, podarował krajowi Leopolis i środowisko Uniwer­

sytetu Jana Kazimierza. Lwów okazał się miejscem, gdzie można było porządnie zebrać myśli. Stało się tak trochę przez przypadek i szczęśliwy zbieg okoliczności, lecz poza tym musiało być coś niezwykłego w samej atmosferze miasta, gdy w roku 1895, opuściwszy Wiedeń, przeniósł się do ce­

sarsko-królewskiego Lwowa profesor Kazimierz Twardow­

ski (1866-1938) i został wykładowcą tutejszego uniwersy­

tetu. Wkrótce wokół niego skupiła się grupa filozofów i logików. Tak powstała sławna lwowsko-warszawska szkoła filozoficzna, mająca wpływ na sposób uprawiania nauki i szerzej - kulturę naszego myślenia do dziś. Poza Twardowskim tworzyli ją: Jan Łukasiewicz, Kazimierz Aj- dukiewicz, Tadeusz Czeżowski, Tadeusz Kotarbiński i Zygmunt. Zawirski, choć krąg uczonych związanych ze szkołą lub jej kontynuatorów był o wiele szerszy. Nazwi­

ska są znakomite: Stanisław Leśniewski, Alfred Tarski, Wła­

dysław Witwicki, M aria Ossowska, Stanisław Ossowski, Władysław Tatarkiewicz i Izydora Dąmbska.

Niestety, działalność lwowsko-warszawskiej szkoły prze­

rwał wybuch drugiej wojny światowej, która rozrzuciła uczo­

nych po Polsce i świecie. Łukasiewicz wykładał w Dubli­

17^

L w ów - Sobór św. Jura Rys. Wojtek Łuka

nie, będąc profesorem Irlandzkiej Królewskiej Akademii Na­

uk. Jako logik zdobył światową sławę. Kotarbiński pozostał wiemy Warszawie. Dobrze mi znany Czeżowski opuścił Wil­

no i pracował w Toruniu a Ajdukiewicz osiadł w Poznaniu.

Zaciągając bałakiem

S

cenę tę widzę zupełnie wyraźnie, jak kadr na taśmie filmowej z dawnych lat: czerwcowe przedpołu­

dnie 2012 roku. Od rana w katowickiej katedrze Cłuystu- sa Króla trwają uroczystości pogrzebowe, pochodzącego ze Lwowa, profesora Jerzego Juliana W ęgierskiego, w y­

kładowcy politechnik: Śląskiej i Krakowskiej. W Katowi­

cach odbywała się najważniejsza część liturgii żałobnej, M sza św. i mowy pożegnalne. Potem krewniak gen. Pu­

łaskiego, prezydenta M ościckiego i krakowskiego klanu Estreicherów, a także przyjaciel Aleksandra Sołżenicyna w sowieckim łagrze, spoczął na niewielkim cmentarzu w Bystrej, gdyż kochał Beskidy i to uczucie zabrało mu ponad pół wieku z jego długiego, gdyż 97-letniego życia.

Przed katedrą w samym centrum Katowic, zebrał się przedwojenny Lwów jak na pocztówce. Znajomy lwowiak zaciąga bałakiem prosto z Zamarstynowa:

„Ta zobacz kochanieńki, Lwów »zawsze wiemy«, zja­

wił się u Chrystusa Króla punktualnie i w kumpecie, choć stareńki już on, bez laseczki ani rusz, a często nawet o ku­

lach. Ale ułani jazłowieckie fason trzymają. Otoki na ro­

gatywkach złote, karwasze na spodniach, jak przed w oj­

ną, i »ludwiki« autentyczne, nie żaden podrobiony szmelc.

Chłopaki nasze, jazłowieckie, choć z Warszawy”.

Wypowiedź znajomka domaga się objaśnień. Skąd ten woj­

skowy ceremoniał? I w 2012 roku! ta umundurowana de­

legacja 14 Pułku Ułanów Jazłowieckich, który przed woj­

ną stacjonował we Lwowie? W latach okupacji odtworzyła go AK w Leopolis. Profesor był majorem w tej jednostce.

A co to te tajemnicze „ludwiki”? Chodzi o szable. Są au­

tentyczne. Wytwarzała je przed wojną dla wojska, stosu­

ją c skom plikow aną technologię, huta „L udw ików ” pod Kielcam i.

Bardziej zawiła jest sprawa z Warszawą. Tradycje jazło­

wieckich są obecnie pielęgnowane w stolicy. M a to ści­

sły związek z przebiegiem wojny wrześniowej 1939 ro­

ku, na którą ułani jazłow ieccy wyruszyli w składzie Podolskiej Brygady Kawalerii, dowodzonej przez gen. Ro­

mana Abrahama, ze znanej lwowskiej rodziny. Brygadę podolską przydzielono do Armii „Poznań”. W końcowej fazie Bitwy nad Bzurą 14 Pułk Ułanów Jazłowieckich sto­

czył wiele bitew i potyczek w podwarszawskich miejsco­

wościach i to on pod Łomiankami rozerwał niemiecki pier­

ścień, by otworzyć sobie i pozostałym oddziałom drogę do miasta. Ot i cała tajemnica.

Tak się złożyło, że przez wiele lat byłem częstym gościem w mieszkaniu prof. Węgierskiego na katowickim osiedlu Ty­

siąclecia. Krewniak Pułaskiego chyba mnie trochę lubił.

W 2007 roku opublikowałem listy, jakie otrzymał od Alek­

Lw ów - Uniwersytet Rys. Wojtek Łuka

sandra Sołżenicyna, po uwolnieniu z sowieckiego łagru i przy- jeździe do Polski. Wybrał mnie, abym zajął się sprawą ich opracowania, choć kręcili się przy tym również inni.

K raków , któ ry in styn kto w n ie potrafi poznać się na w ielkości ludzi, u czcił katow ickiego p ro fesora na p oczątku roku 2013 w m urow aniem tablicy, a p rze­

cież na P olitechnice K rakow skiej W ęgierski w ykładał tylko parę lat. Tym czasem w K atow icach cicho w szę­

dzie i głucho, choć tu m ieszkał ponad pół wieku. D zie­

je się tak dlatego, bo nasze m iasto m a chroniczne kło­

po ty z pam ięcią, z tego pow odu tak łatw o ją u nas zakłam yw ać lub przem ilczać, a hochsztaplerów chęt­

nych, aby to robić, stale przybyw a.

U lica M ic k ie w ic z a

R

elacje polsko-ukraińskie, oglądane z perspektywy współczesnego Lwowa, dalekie są od sielanki. Gdy przebywałem we Lwowie w 1993 roku skracałem sobie drogę idąc ulicą M ickiewicza, która pięła się pod górę od uniwersytetu w stronę św. Jura, lecz sześć lat później przeżyłem szok, ponieważ ulica Mickiewicza przestała ist­

nieć. Była przed wojną, nawet w czasach sowieckich ni­

komu nie przeszkadzała. Dała jej radę dopiero niepodle­

gła Ukraina, podobno nasz sojusznik i przyjaciel! Ale na tym nie koniec. Jej nazwę zmieniono na ulicę Listo­

padowego Czynu, czyli obecnie upam iętnia starcia pol- sko-ukraińskie z roku 1918. To bardzo niefortunna zmia­

na. Nieprzypadkowo mówi się na Ukrainie, że istnieje

„choroba lwowska” . A na głębokiej prowincji bywa znacznie gorzej, przekonałem się o tym wiele razy.

Któregoś lata wpadłem do Lwowa pod koniec sierpnia.

Co roku 24. dnia tego miesiąca Ukraina obchodzi Święto Niepodległości. Gdy szedłem do centrum miasto wyglą­

dało jakby nocą zajęły je oddziały UPA. Przepełnione po­

ciągi bez przerwy dostarczały nowe posiłki ze wszystkich stron. M undury były czarne, błękitne i zielone, a czamo- -czerwone flagi zdawały się przytłaczać te żółto-niebieskie, czyli państwowe.

U licą Ormiańską w stronę Wałów Hetmańskich, dziar­

skim krokiem na wiec przed teatrem, podążał pewien sta­

ruszek w czarnym mundurze i z okrągłą czapką typu „ma- zepinka” na głowie. „Sława Ukrainie” - zawołał gdyśmy się mijali. „Sława Isusu Christu” - odpowiedziałem pra­

wie odruchowo. Trochę zaskoczony bąknął „Sława” i po­

maszerował dalej.

Żadnemu z Polaków czy Żydów nie życzyłbym, aby spo­

tkał tego dobrodusznego jegom ościa w latach czterdzie­

stych na Kresach.

Uzależnione od historii

M

iasto jest wyraźnie uzależnione od historii i trudno się temu dziwić. Był taki czas w przeszłości, gdy Polacy, głównie związani ze Lwowem i Kresami, rządzili ogromnym Cesarstwem Austro-W ęgierskim, którego te­

rytorium rozciągało się na obszarze od Podwołoczysk na dzisiejszej Ukrainie, po Triest w północnych Włoszech.

Karol Badeni był premierem rządu i jednocześnie mini­

strem spraw wewnętrznych, Agenor Gołuchowski kiero­

wał polityką zagraniczną, Leon Biliński, profesor ekono­

m ii U niw ersytetu Lw ow skiego, dyrygow ał resortem skarbu, a Franciszek Smolka szefował parlamentowi wie­

deńskiemu. Pięć najważniejszych stanowisk w państwie znajdowało się w polskich rękach. „Możemy rządzić

siątych zeszłego w ieku włączono go do zespołu, pracują­

cego nad bom bą wodorową. N a jego głowie pozostawio­

no skomplikowane obliczenia. Ale tak naprawdę bombę zbudowali nie fizycy, lecz Ułam. W trakcie prac pojawi­

ła się bowiem trudność nie do pokonania. Aby wywołać reakcję łańcuchową potrzebna była temperatura miliona stopni, uzyskana w ułamku sekundy. Fizycy nie wiedzieli jak to osiągnąć. M ijały tygodnie, miesiące i nic. Lecz któ­

regoś dnia dawny uczestnik spotkań w „Szkockiej”, rzu­

cił jakby od niechcenia: „Dlaczego nie użyjecie jako za­

palnika małej, klasycznej bomby atomowej?” Najważniejsza bariera została w ten sposób pokonana. A przecież fizyka nie była jego specjalnością.

„Stanley, ty to masz głowę” - mówiono z podziwem.

Pomysł Jelcyna

O

pisy jednak nie załatwią wszystkiego. W tym miej­

scu czas na dygresję, której trudno uniknąć, gdy po­

dróżuje się po Kresach, bo podobno nie starczy życia, że­

by zgłębić ich tajemnice. Trochę to wszystko zaskakujące, lecz moim długim spacerom po Lwowie wtórowały tego roku bulwersujące zwierzenia Romualda Szeremietiewa, byłego wiceministra obrony narodowej RP, gdyż tylko on wypowiedział się na ten tem at odważnie i w sposób jed ­ noznaczny. Całkiem niedawno publicznie przytoczył te bul­

wersuj ące zdania pewien znany prozaik:

„Prezydent Jelcyn, w ramach zadośćuczynienia za lata ko­

munistycznego zniewolenia i mord katyński, chciał oddać Polsce obwód kaliningradzki. Nasi politycy nie wykorzy­

stali tej szansy. Istniały nawet dalej idące zamiary. W okre­

sie rządów Gorbaczowa stwierdzono, że skoro palet Ribben- trop-Mołotow jest nieważny, to są podstawy do przywrócenia polskich granic z 1939 roku. Lider Sajudisu (późniejszy pre­

zydent), Landsbergis, powiedział wtedy, że będzie niepod­

legła Litwa, ale bez Wilna, ze stolicą w Kownie. Polska nie podjęła żadnej akcji w tych sprawach”.

Śladów tego problemu próżno szukać w dziesiątkach wspomnień i relacji, na jakie zdobyli się ludzie czynni w Polsce na scenie publicznej w pierwszych latach dzie­

więćdziesiątych zeszłego wieku. Dlaczego? Gdyż jest to jedna z kwestii kardynalnych, która ich kompromituje, jed­

nocześnie pomniejsza, a nawet przekreśla zwykle mocno przesadzone osiągnięcia.

Fakty są do dziś tak skrzętnie ukrywane przed opinią pu­

bliczną, że bardzo niewielu mieszkańców naszego kraju o nich w ogóle słyszało. Obowiązuje zmowa milczenia i za­

pis cenzury, która podobno nie istnieje. To jedna z tzw. „bia­

łych plam” w najnowszej historii Polski i wcale nie jedyna.

również bez Austriaków” - zawołał kiedyś Badeni, gdy zde­

nerwował go pewien poseł austriacki, pochodzący ze Sty­

rii. I to była prawda.

Ale na tym wcale nie skończyła się sprawa. W zaw i­

łej oracji posła znalazły się dosyć obraźliwe słowa o Po­

lakach. W ypowiedział je w bardzo złą godzinę. Oczywi­

ście Badeni prem ier i m inister nie m ógł m u nic zrobić, ale człowiek prywatny, czyli hrabia Badeni, jeszcze te­

go samego dnia wyzwał chama na pojedynek, a strzelcem był znakomitym, o czym świadczyły rezultaty osiągane przez niego na polowaniach. Podczas wym iany strzałów kula trafiła Austriaka w łokieć tak nieszczęśliwie, że kom­

pletnie zgruchotała kości stawu. Do końca życia pozostał kaleką. Od tej pory bardzo się pilnowano, aby nie obra­

żać Polaków, bo wiedziano, że takie postępowanie spo­

tka się z natychm iastow a ripostą. N ie to co dzisiaj, gdy byle łachudra czy ciemniak, m oże postponować Polskę i Polaków ja k chce i gdzie chce, bo wie, że mu to ujdzie na sucho. M iejm y nadzieję, że do czasu.

Z kolei o Bilińskim mówiono w Wiedniu: „To Pagani­

ni”. Finansów rzecz jasna. Dożył wolnej Polski i był pierw­

szym ministrem skarbu II Rzeczpospolitej. Kiedyś w roz­

mowie z marszałkiem Piłsudskim, narzekał żartobliwie, że pod koniec życia przyszło mu zajmować się finansami ma­

łego kraju, czyli Polski.

Smolka miał typowo lwowskie poczucie humoru. Lubia­

no go i bardzo szanowano. Gdy społeczeństwo polskie sy­

pało Kopiec Unii Lubelskiej na Wysokim Zamku we Lwo­

wie, podczas każdego swojego urlopu Smolka przyjeżdżał z Wiednia i woził taczkami ziemię na tę budowlę, a miał już swoje lata.

Raz zagadnął go kapitan węgierskich honwedów, pełnym współczucia głosem, bo najwidoczniej zrobiło się mu żal star­

ca, że wykonywaniem tak ciężkiej pracy przyszło mu zara­

biać na chleb. Smolka miał na sobie strój roboczy, więc trud­

no się dziwić, że oficer nie rozpoznał znanego polityka, którego fotografie często pojawiały się w ówczesnej prasie:

„Czy wy tu stale pracujecie?” - spytał.

„Nie - odparł Smolka - tylko latem”.

„A zimą co robicie?”

„Mam inne zajęcie”.

„Jakie?”

„Jestem prezydentem parlamentu wiedeńskiego”.

* * *

Markową wizytówką m iasta cały czas pozostawała na­

uka. Gdy po drugiej wojnie światowej opublikowano w Sta­

uka. Gdy po drugiej wojnie światowej opublikowano w Sta­

W dokumencie Śląsk, 2013, R. 19, nr 12 (Stron 36-41)

Powiązane dokumenty