• Nie Znaleziono Wyników

na szkolny bryk

W dokumencie Śląsk, 2013, R. 19, nr 12 (Stron 61-67)

który wiele lat spędził w kniei, żywiąc się jedynie darami natury. Kiedy Ka­

zimierz Czapla jest na scenie, nikt nie ma wątpliwości, że należy ona do nie­

go, a czy to jest zgodne z duchem te­

go dramatu Słowackiego, to już inna sprawa.

Goplana Jadwigi Grygierczyk to bynajm niej nie piękna, eteryczna i młoda syrena, a raczej mocno już doj­

rzała kobieta, bardzo zdeterminowana w iekiem w chęci usidlenia G rab­

c a - ostatniej swej szansy. Słowem, ty­

grysica w menopauzie. Takie odczy­

tanie roli Goplany jest w pewnym sensie nowatorskie, być może dlatego, że w teatrze polskim zaczyna się m o­

da na dojrzałość i starość - to tematy, które coraz częściej pojaw iają się ostatnio na naszych scenach. Jadwiga Grygierczyk obsadzona została też w roli Kanclerza, któremu nadała bar­

dzo diaboliczny rys. Interpretacja tej roli zmierza w stronę karykatury, ale nadaje na pewno rumieńców spekta­

klowi.

C zarnow łosa A lina M arty Gzow- skiej-Saw ickiej, to bynajm niej nie skromne dziewczę, jakiego poszuku­

je za radą Pustelnika Kirkor. Razem ze swą starszą, i bardziej uśw iado ­ mioną seksualnie jasnow łosą siostrą B alladyną pląsają w yuzdanie przed Kirkorem, niemal jak tancerki go-go.

Co praw da dzieje się to pod w pły ­ w em czarów C hochlika - P rzem y­

sław B o llin i S k ie rk i - M ich ał C zaderna, ale je s t to intrygujące - szczeg ó ln ie w obec p rz y ję teg o przez N atalię B abińską tradycyjne­

go sposobu interpretacji „Balladyny”

i trochę burzy (jednak tylko na chwi­

lę) szkolny kanon inter­

pretacji. Dodam też, że w idz nie m oże m ieć n aj­

m niejszej w ątpliw ości, iż pieniędzy w domu ubogiej w d o w y b ra k u je n aw et na przyzw oity przyodzie­

w ek dla córek, w pierw ­ szej części in scenizacji chodzą one po scenie nie­

m al półnagie, jakb y były tow arzyszkam i Tarzana.

Fon K ostrynow i Piotra Gajosa bliżej do pazia niż do rycerza. Pewnie dlate­

go jakoś trudno uwierzyć, że taki młokos odważył się stanąć przeciw swemu pa­

nu. Bardziej skłonna je ­ stem uw ierzyć, że nieroz­

w ażnie stracił głowę, bo po prostu uległ celebrytce.

Anna Guzik jako Ballady­

na dopiero w ostatniej sce­

nie buduje napięcie i na­

praw d ę b ud zi w w idzu żywe emocje, bo wcześniej wyraźnie bez przekonania odgrywa swą, tytu­

łow ą w szak, rolę. K irkor R afała Saw ickiego to papierow y rycerz, pow iem tylko, że więcej życia w no­

si w szta m p o w ą p rz e c ie ż ro lę sentym entalnego Filona Sławom ir M iska.

Dla kogo warto zobaczyć „Ballady­

nę”? Dla M ałgorzaty Kozłowskiej w roli M atki i Adama Myrczka w roli Grabca. To jedyne pełnokrwiste posta­

ci tej inscenizacji. Z M atką cieszymy się jej pozornym szczęściem i cierpi­

my, gdy spadają na nią niezasłużone razy. Grabiec jest pełen wigoru i na­

wet przebrany w strój królewski i po­

ruszany sznurkami jak marionetka, nie traci swej wiarygodności rumianego chłopa.

Co jeszcze zostaje w pamięci? Kil­

ka niezwykle plastycznych scen, zna­

kom icie budująca nastrój m uzyka Fryderyka Babińskiego i piękna, acz oszczędna scenografia Julii Skrzy­

neckiej, wsparta genialną reżyserią świateł Macieja Igielskiego. Nie zmie­

nia to jednak faktu, że „Balladyna” Ba­

bińskiej to szkolny bryk z lektury obowiązkowej. Na szczęście obec­

ność na tym przedstawieniu nie jest obowiązkowa.

DANUTA LUBINA-CIPIŃSKA

Ju liu sz Słow acki Balladyna. R eżyseria Natalia Babińska, scenografia Julia Skrzynec­

ka, kostiumy Paulina Czernek, ruch scenicz­

ny Iw ona A gnieszka Pasińska, muzyka Fry­

deryk Babiński, reżyseria św iateł Maciej Igielski. Prem iera 11 listopada 2013 r. w Te­

atrze Polskim w Bielsku Białej.

-cC

* 2

Z muzycznego skarbca bożogrobców

O

dkąd przestało działać tabu nałożone na pamiątki „poniemieckie” i od kie­

dy otwarły się niechętnie uchylane niegdyś drzwi do kościelnych i klasztornych archi­

wów, Śląsk stał się najbardziej dyna­

micznie rozwijającym się ośrodkiem ba­

dań muzykologicznych w zakresie muzyki dawnej. Przykład archiwum jasnogór­

skiego nie byłby ni może najlepszy, bo to Śląsk jedynie w sensie administracyj­

nym, ale już nieraz na tych łamach wspo­

minałam o spektakularnej akcji inwenta­

ryzacji i „ożywiania” tamtejszych muzykaliów - w chwili obecnej w ostat­

niej fazie prac wydawniczych jest już 54.

płyta CD z nagraniami utworów przecho­

wywanych w jasnogórskim klasztorze.

Muzykolodzy z uniwersytetów wrocław­

skiego i opolskiego chętnie jeżdżą do Ny­

sy. Bogate zbiory muzyczne znajdują się w byłym klasztorze nyskich bożogrobców, który w XVIII wieku utrzymywał własną kapelę i miał nawet swojego „nadworne­

go” kompozytora. Był nim urodzony w okolicach Nysy i wykształcony w Niem­

czech Augustinus Volckmer (1755—

ok. 1820). Pisał on „taśmowo” utwory ubo­

gacające liturgię mszalną i nabożeństwa, posługując się środkami muzycznymi właściwymi muzyce wczesnoklasycznej.

Nie są to bynajmniej arcydzieła, należy im się raczej miano rzemieślniczych. Choć to już czasy pobachowskie, nie ma najdrob­

niejszych śladów wzmożonej uczuciowo­

ści. Mistrz Augustinus nie używał prawie tonacji molowych (jest to jeden z najdziw­

niejszych rysów jego twórczości); nie sięgał także do skarbca barokowej retory­

ki. Zapełniał papier solidnie i obficie muzycznymi stereotypami, poświadcza­

jąc jednak istnienie wielkiego zapotrzebo­

wania na muzykę na śląskiej prowincji.

Szereg utworów Augustyna Volckme- ra zabrzmiało 24 października w nyskim kościele Piotra i Pawła w wykonaniu war­

szawskiego zespołu „La Tempesta” pro­

wadzonego przez Jakuba Burzyńskiego (absolwenta Akademii Muzycznej w Ka­

towicach). Wykonawcom solowych par­

tii wokalnych: Julicie Mirosławskiej, Iwonie Leśniowskiej, Joannie Motulewicz, Wojciechowi Parchemowi i Michałowi Dembińskiemu towarzyszyła kapela gra­

jąca na dawnych instrumentach. I choć trudno jakoś było muzykom się dokład­

nie zestroić, a i akustyka nie sprzyjała kla­

rowności efektu dźwiękowego, przez go­

dzinę z górą przebywaliśmy z radością w muzycznym muzeum.

XXIII Międzynarodowy Konkurs Młodych Laureatów Konkursów Muzycznych

co roku, na początek sezonu In- stytucja „Silesia” przygotowała spektakularny cykl koncertów wykony- ' ^ 7 wanych przez młodych muzyków szczy- C/O cących się świeżo przeważnie zdobyty­

mi laurami konkursowymi. Byli śpiewacy i instrumentaliści, z ofertą koncertową do­

tarto do wielu miast polskich i za grani­

cę. Festiwal zakończył się 27 paździer­

nika koncertem kameralnym w Sali Kon­

certowej Polskiego Radia w Katowicach.

Wystąpiła grupa muzyków warszaw­

skich: Jakub Jakowicz (skrzypce), Kata­

rzyna Budnik-Gałązka (altówka), Marcin Zdunik (wiolonczela), Adam Bogacki (kontrabas), Bartosz Bednarczyk (forte­

pian). W programie figurowały dwa ar­

cydzieła romantycznej muzyki kame­

ralnej: Kwintet fortepianow y A-dur

„Pstrąg” Franciszka Schuberta i Kwar­

tet fortepianowy g-moll op. 25 Johanne­

sa Brahmsa. Oba te utwory różnią się tyl­

ko o jakieś dwadzieścia lat, jeśli chodzi o czas powstania, jednak stylistycznie są odległe o całe lata świetlne. Utworem Schuberta rządzi archaiczny duch muzy­

kowania domowego - swobodnego, nie­

mal nie ograniczonego formalną dyscy­

pliną, Kwartet Brahmsa to wręcz symbol muzyki opartej na idiomatyce ścisłej formy. Mimo to, oba dzieła są ze sobą bli­

sko spokrewnione - zarówno Schubert, jak i Brahms czerpią bowiem pełną gar­

ścią z „zaśpiewów” muzyki ludowej (czy też powszechnej, jak by poprawił

„poinformowany” etnom uzykolog).

U Schuberta „zaśpiewy” te są ukryte, prześwitują jedynie momentami spod klasycyzującej mowy muzycznej operu­

jącej znanymi formułami, niemniej na tle wyraźne, nadają całości specyficzny, no­

stalgiczny wyraz, który kusi skojarzyć z nalotem „słowiańskim” (ów nalot nie jest niczym dziwnym u kompozytora two­

rzącego w kraju, którego trzy czwarte lud­

ności było pochodzenia słowiańskiego).

Ludowość Kwartetu Brahmsa jest „zde­

finiowana” w jego finale, opartym na peł­

nej temperamentu melodii węgierskiej (czyli cygańskiej), przeziera jednak rów­

nież z tematów innych części dzieła.

Brahms nie boi się przemawiać prosto, głośno, dosadnie, podczas gdy Schubert raczej szepce. To frapujące spotkać się z nimi oboma na jednym koncercie, zwłaszcza gdy spotkanie ubogaca tak zna­

komite wykonanie jak to, którego byliśmy świadkami.

60

Jubileusz

profesora Leona Markiewicza O Q października w katowickiej Akade- Z* y mii Muzycznej odbył się jubile­

usz 85. rocznicy urodzin jednego z najbar­

dziej zasłużonych pedagogów - profesora Leona Markiewicza. Przebiegał on pod hasłem „Kto chce zapalać innych sam musi płonąć”. Nacisk położyli organiza­

torzy (tj. Zakład Edukacji Muzycznej, z którym współpracował Profesor w ostat­

nich latach) na pokazanie różnych stron działalności Jubilata, a więc nie tylko pra­

cy naukowej i dydaktycznej, ale także or­

ganizatorskiej i popularyzatorskiej. Sze­

fowa Zakładu Edukacji Grażyna Darłak streściła kilkudziesięcioletnią działalność Leona Markiewicza w referacie otwiera­

jącym konferencję naukową pod tym sa­

mym tytułem, co tytuł całej uroczystości.

Była mowa o dzieciństwie spędzonym w Wilnie, przyjeździe na Śląsk w 1945 ro­

ku, studiach, początkach pracy zawodo­

wej (m.in. w roli dyrygenta chórów, 0 czym nie mieliśmy pojęcia), doktoracie zrealizowanym w Uniwersytecie War­

szawskim pod opieką samej Zofii Lissy, kolejnych szczeblach akademickiej karie­

ry, opublikowanych książkach, wypromo­

wanych magistrantach i doktorantach (do których grona zalicza się niżej pod­

pisana), pracy przy Międzynarodowych Konkursach Dyrygenckich im. G. Fitel­

berga i w jury innych konkursów, działal­

ności popularyzatorskiej, prelekcjach dla dorosłych i dzieci itd. Ilustracją do opo­

wiedzianej historii były piękne zdjęcia wy­

jęte z prywatnego archiwum Profesora, jak również okolicznościowa wystawa, na której znalazły się - obok afiszy, okładek książek własnych i tych opubli­

kowanych przez wychowanków - dzie­

cięce ilustracje powstałe w czasie prowa­

dzonej przez niego audycji w przedszkolu.

Te ilustracje wydały mi się pamiątką nie tylko wdzięczną, ale i nostalgiczną - gdzie te czasy, kiedy uczeni mężowie mieli tak wspaniałą publiczność, jak dzieci...

Wspomniana konferencja dotyczyła pojęcia i funkcji nauczyciela mistrza, czy­

li autorytetu. Dyskutowali o nim psycho­

lodzy, socjolodzy, teatrolodzy i teorety­

cy muzyki z Uniwersytetu Śląskiego 1 katowickiej Akademii Muzycznej; po­

cieszające, że z tej dyskusji nie wypły­

nął wniosek o dzisiejszym upadku auto­

rytetów, a wręcz przeciwnie, ukazano wiele interesujących „światełek w tune­

lu”. W drugiej części obrad przypo­

mniano sylwetki muzyków śląskich, którzy byli autorytetami, m.in. Władysła­

wy Markiewiczówny i Stanisławy Mar- ciniak-Gowarzewskiej. Uroczystość za­

kończył koncert, na którym pedagodzy, studenci i absolwenci katowickiej Aka­

demii Muzycznej zaprezentowali m. in.

dzieła kompozytorów, którym Profesor Leon Markiewicz poświęcał szczególną uwagę w swoich badaniach - Karola Szy­

manowskiego i Michała Spisaka.

MAGDALENA DZIADEK

N

asze dykcjonarze osobiste róż­

nią się zawartością, dyspozycją, treścią i pojemnością haseł, sys­

temem odsyłaczy. Zbieżności między ni­

mi wynikają z komunikacyjnej funkcji mowy; pojawiają się również za sprawą podobnych doświadczeń zmysłowych i przyzwyczajeń dotyczących ich sym­

bolizowania, nabytych w procesie socja­

lizacji. Toteż słowniki prywatne miłośni­

ków Tatr mają jakąś część wspólną właściwą tylko tej grupie, sprowadzal- ną wprawdzie zaledwie do tego, że pod hasłami tatrzańskich nazw wła­

snych pojawiają się w nich opowieści w porównywalny sposób zagęszczone ekwiwalentami silnych emocji, inten­

sywnego wysiłku fizycznego, skrajno­

ści sąsiadujących ze sobą o miedzę - sze­

rokości ścieżki czy klamry w skale.

Kiedy otwieram książkę o Tatrach - ba! - kiedy przeglądam komunikaty me­

teorologiczne TOPR-u albo patrzę na ma­

pę wyciągniętą z szuflady, wystarczają na­

zwy własne, aby uruchomić odtwarzanie opowieści zapisanych w pamięci pod ha­

słem Krzyżne, Zawrat, Murzasichle, Świnica... Opowiadania Drogich mi Przy­

jaciół i moje własne, pięknie wymiesza­

ne, tak, że nie wiem, które niby miałabym nazwać cudzym; mają one także alterna­

tywne wersje, odpowiednio do stopnia ak­

tualnego rozkochania podmiotu opowia­

dającego - w żywej osobie albo właśnie realizowanym przedsięwzięciu. Tomik W Tatrach Jerzego Lucjana Wożniaka mógłby - jak dla mnie - pełnić podobną rolę „wyzwalacza”, nawet gdyby składał się wyłącznie z tatrzańskich nazw wła­

snych. Dopisane do nich miniaturowe opowieści dają się rozpoznać jako nale­

żące do uczestnika wskazanej wspólno­

ty, co sprawia, że lektura książki przebie­

ga na specjalnych prawach. Na takich pra­

wach z jednaką akceptacją przyjmuje się słowa wypowiadane przez Przyjaciela w ciągu całego dnia forsownego marszu, obojętnie, czy dzieli się spostrzeżeniami wielkiej wagi, czy - pod wpływem zmę­

czenia, głodu, bólu, przyjemności, za­

chwytu, troski - mówi opacznie, inaczej niż zwykle. Dyspensy tego rodzaju udzie­

la się również spotykanym na szlaku nie­

znajomym (nie dotyczy barbarzyńców), kiedy, wymieniając się banałami i odda­

jąc uśmiech, puszcza się mimo uszu na­

wet sądy, których nie podzielamy. Pod­

czas lektury W Tatrach pomijam zatem ustępy, które inwencyjnie i stylistycznie odczuwam jako obce; zatrzymuję się przy okazji tych, które korespondują z moimi tatrzańskimi opowieściami, wy­

dobywają ich fragmenty ze stanu hiber­

nacji, dodają coś zajmującego.

Tomik dobrze się otwiera i jest celnie zwieńczony; w inicjalnym wierszu Tu­

rysta kwestię daremności trudu tatrzań­

skich wędrówek sformułowano oszczęd­

nie (stosując repetycję: „idziesz z lasu w las / ze szczytu na szczyt / a jakbyś szedł / po marzenia”) i także powściągli­

wie próbuje się na nią odpowiedzieć, usprawiedliwiając wysiłek. Niewystar­

czająco, bo okazuje się on wymieniony

na wartości „zdobyte” pozornie („wol­

ność powietrza”, „odległy horyzont”), ru­

chliwe, w fazie „układania się”, o któ­

rego zakończeniu nie ma tu mowy. Wy­

starczająco, jeżeli przyjąć, że w Tatry Wysokie wychodzimy, aby uświado­

mić sobie nieskończoność lasów/gór/ce- lów projektowanych stale przez ma­

rzenie, a dalej zapewne po to, aby zmie­

rzyć się z doświadczeniem satysfakcji in­

nej, niż w iluzyjnymperfectum. Final­

ne Pożegnanie wygląda na zwyczajną waletę, w której wyraża się żal z powo­

du wyjazdu, obiecuje powrót, przypie- czętowuje gwarancję wieczystej więzi.

W walecie można sobie pozwolić na wy­

lewność, stylistyczne zakrętasy, zatem nie jedno, lecz trzy porównania, aby upewnić: „wrócę / jak ziarno do gleby / chory do łóżka / zagubiony do miłości”.

Trochę z początku śmieszą, ale czule, ni­

by żarty, których zadaniem jest osusze­

nie pożegnalnych łez. Ponad tym uobec­

nia się znaczeniowa nadwyżka, będąca rezultatem iloczynu pewnych rejonów ich pól semantycznych, w których śmier­

ci nadzwyczaj blisko do życia, chorobie do miłości; narzucają się pytania: jakie zmiany dotykają pogrzebane ziarno (za­

nim zakiełkuje), co jest udziałem obłoż­

nie chorego, na jakież to sposoby zagu­

biony powraca do miłości? Łączę je z ko­

lejnymi, nabierającymi kształtu za spra­

wą wierszy Na Przełęcz pod Chłopkiem, Nad urwiskiem, Powrót, a także ustępom innych, powstałych w wyniku - pamięt­

nego i dla mnie - doświadczenia Tatr (a zwłaszcza rozległej, otwartej masy po­

wietrza) „tuż / za plecami”.

W Nad urwiskiem, jednym z najlep­

szych wierszy w zbiorze, pojawia się kwestia widzenia; brak tu jakże często ogarniającego nas przekonania, że wi­

dzimy przedmioty takimi, jakie są, nie uruchamiając procesu interpretacji, podczas której przestrzeń nieznaną kształtujemy według matryc rzeczy już oswojonych. Podobnie: brak prze­

konania, że postrzegamy w oderwaniu od sumy emocji towarzyszących per­

cepcji. Przedmiot „widziany” zawiera się w klamrze: „z Giewontu / w Strąży­

ską patrzę” - „otwieram oczy”; wypeł­

nia ją wyobrażenie wzięte skądinąd, rzutowane na to, co się pozornie, bo z zamkniętymi oczami, „widzi”. W tym przypadku „Strążyska”, w którą się

„patrzy”, jawi się przede wszystkim ja ­ ko torowisko lotu - słabo widoczne, bo przesłania je wyobrażenie gołębia na pa­

rapecie okna, a przede wszystkim całość wrażeń, kryjących się za słowami „pły­

nę lekko i bez granic”, „doświadczenia ptaka napędzają m oją wyobraźnię / skupiam się na locie”. Zamiast opisu doliny - deskrypcja Uniesienia. Jest ono rodzajem miłej („płynnej”, „lekkiej”) samozatraty, przekonująco oddanej po­

przez zaburzenie mechanizmu atrybu- cji: „pamiętam ptaka [...] / ma moje skrzydła”. Związana z uniesieniem rozkosz zdaje się jeszcze większa po­

przez kontrast z treścią ostatniego zda­

nia: „otwieram oczy / dokładnie czuję

swoją smycz”. A wszak nie jest to ja ­ sne - właśnie tatrzańskie warunki przy­

wracają tym słowom pozytywny wy­

miar: niedobrze, uległszy Uniesieniu, uwolnić się ze swej „smyczy”, stojąc na skalnej półce.

W istocie lektura W Tatrach nie ukie­

runkowuje na góry w wymiarze fizykal­

nym, a na przedmiot widziany zawsze za pośrednictwem czegoś innego, co się nań nakłada, wykorzystując zawartość prywatnych i wspólnotowych dykcjo- narzy. Narzucają one reguły uprawia­

nia tatrzańskich ćwiczeń duchowych, angażujących, i owszem, jak nakazuje tradycja, wszystkie zmysły. Autor W Ta­

trach we własnych ćwiczeniach skłania się ku mistyce, w słowach, które niekie­

dy mi wadzą; moje exercita miewają in­

ne nachylenie, a wszak mam świado­

mość, że jedne i drugie płyną z tego sa­

mego źródła, za cel mając wyłączenie ze zwykłego biegu spraw i wypróbowa­

nie ich doniosłości w sytuacji, gdy

„niekłamana struktura granitu / [...]

zamyka ostatnia furtę”; toteż korzystam ^ 2 ze zbioru z radością, wybiórczo, podług ochoty.

IWONA SŁOMAK

G ra ż y n a M S ro śze z u k

Grażyna Maroszczuk: Świadectwa, rozmo­

wy, kreacje. W kręgu wielkich tekstów interlo- kucyjnych. Wydawnictwo Uniwersytetu Ślą­

skiego, Katowice 2012, s. 226.

I...-3

łosz, Julian Stryjkowski, Piotr Szewc, Gustaw Herling-Gru- dziński, Włodzimierz Bolecki, Tade­

usz Konwicki, Stanisław Bereś, Przemy­

sław Kaniecki - to bohaterowie niezwy­

kłych dialogów, które - za sprawą książ­

ki Grażyny Maroszczuk - ożywają w nas na nowo. Świadectwa, rozmowy, kreacje są niebywale interesujące nie tyl­

ko z uwagi na temat, interpretację żywej mowy, ale także z powodu swojej kon­

strukcji. Układ rozdziałów, piękno i pre­

cyzja języka, odwołania do opinii innych, budzą przyjemność lektury.

Autorka napisała: „Definiowanie wiel­

kich, panoramicznych dzieł (...) za­

wsze wiąże się z ich podporządkowa­

niem właściwej nam wrażliwości i py­

taniem, jak czytać panoramiczne retro­

spektywy życia i twórczości pisarzy o poważnym dorobku literackim, kry­

tycznym i eseistycznym. Wszystko to skłania do dystansu badawczego, z jakim podchodzimy do tych przekazów dzi­

siaj”. To wrażliwość decyduje o tym, że dobór materiału, będący gestem arbitral­

nym badaczki mocno oddziałuje na czy­

telnika. Wrażliwość staje się tu słowem kluczem, dlatego w zakończeniu książ­

ki przeczytamy: „Sposób postrzegania

»rozmów z pisarzem« zależy od naszej wrażliwości i perspektyw przyjmowa­

nych w trakcie lektury”. Wyczulenie na „mowę żywą” sprawia, że studium dotyczące dialogów literackich stanowi także przemyślany traktat o podmioto­

wości jednostki naznaczonej doświad­

czeniem granicznym. Arbitralność wy­

boru „wielkich tekstów interlokucyj- nych” jest tutaj - powiemy za Janem Mukarovskim - „gestem semantycz­

nym”. Poszczególne rozdziały układają się bowiem w historie ludzi dotkniętych przez burzliwy czas XX wieku, tak usilnie pragnących ocalić własną pod­

miotowość.

Niezwykła opowieść o Moim wieku.

Pamiętniku mówionym dotyka intymne­

go spotkania Aleksandra Wata i Czesła­

wa Miłosza. Grażyna Maroszczuk poka­

zuje pisarzy w relacji odbić lustrza­

nych. Przez pryzmat bólu i cierpienia schorowanego emigranta - Wata - „wi­

dzimy” duchowy rozwój Miłosza, posze­

rzanie jego horyzontu poznawczego i widzenia biografii, jako tego, co „skła­

da się z rozmaitych faktów, ale ważne jest to, co jest pod spodem”. Wraz z ba­

daczką i Miłoszem słuchamy wypo­

wiedzi Aleksandra Wata, starego poety, próbującego scalić własny obraz w au- toterapeutycznym wywodzie. Literatu­

roznawcza opowieść wymusza współo- becność, jest konieczną podróżą przez hi­

storię dotkniętą Zagładą. Ból Wata jest bólem Historii. Kluczem wiążącym obu poetów staje się przyjaźń (i zrozumienie wspólnego czasu). W tym „seansie tera­

peutycznym”, jak napisała badaczka, zro­

dziła się „więź potwierdzana gwarancją czasu”.

Tak, jak rozmowy Wata i Miłosza uka­

zują dialog poeta-poeta (Wat doświad­

czony, Miłosz doświadczający), kolejne części książki układają się w podobne odsłony.

Dialog Juliana Stryjkowskiego i Pio­

tra Szewca mieści się w układzie pisarz- -pisarz (mistrz-uczeń). Rozmowa za­

przyjaźnionych z sobą pisarzy, widzia­

na poprzez biografię Stryjkowskiego, ukazuje rozwój Szewca. Badaczka zwra­

na poprzez biografię Stryjkowskiego, ukazuje rozwój Szewca. Badaczka zwra­

W dokumencie Śląsk, 2013, R. 19, nr 12 (Stron 61-67)

Powiązane dokumenty