• Nie Znaleziono Wyników

Grecy wiedzieli, co dobre, gdzie osiedlać się w najpiękniejszych miejscach, bogatych w zróżnicowaną roślinność, wśród niezwykłych pejzaży, źródeł wody pitnej, obficie rodzących oliwek i winorośli, w okolicy pełnej zwierzyny łownej, wód obfitujących w ryby, bezpiecznych zatok.

Popłynęli też na Adriatyk. Kilka wysepek koło Dubrownika nazwali Wyspa-mi ElafickiWyspa-mi, czyli JeleniWyspa-mi. Potem pisał o jednej z nich, Kalamocie, dzisiejszym Koločepie, Pliniusz Starszy. Nie mogę znaleźć cytatu w Historii naturalnej, za to natrafiam tam na fragment charakteryzujący jelenie – wiem już, jakim spo-sobem mogły się pojawić: „Morza przepływają jelenie stadami płynąc gęsiego i kładąc głowy na zady poprzedników, przy czym pierwsze z kolei przesuwają się na tyły”.

My pojechaliśmy na drugą w kolejności – lopud (grecka kolonia Delapho-dia, potem rzymskie miasteczko lafota, wreszcie część Republiki Dubrownic-kiej, dziś – Chorwacji).

lopud – Insula Media – Wyspa Środkowa. Bo następną – gdy się płynie sta-rym promem – jest największa z zamieszkanych w tym archipelagu: Šipan.

lopud okazuje się pod każdym względem harmonijną wyspą na ludzką miarę, taką, której nie przeoczyli bogowie, a i mieszkańcy, co widać po po-zostałościach z różnych epok, nie zapominali o bogach. Jedziemy, aby zaznać przestrzeni otwartej, oddalić się nieco od labiryntu miasta; to akurat pora daw-nych wtajemniczeń – misteria eleuzyjskie odbywały się przecież w końcowych dniach miesiąca Boedromion, a kulminacja w Eleusis następowała w Świętą Noc z 20 na 21 września.

Ale tu i ówdzie w Wielkiej Grecji odbywały się prze-cież „małe misteria”.

Predrag Matvejević w Brewiarzu śródziem-nomorskim notuje: „Wy-spy stają się miejscami

Dubrownik – warowne mury miasta

wyciszenia i skupienia, odbywa-nia kary i pokuty, wygnaodbywa-nia albo uwięzienia – stąd tyle na nich klasztorów, obozów i azylów, instytucji, które niekiedy dopro-wadzają do skrajności wyspiar-ską sytuację i los. (…) Wyspiarze mają więcej czasu niż inni lu-dzie, oczekiwanie jest stałą ce-chą ich czasu. Niegdyś grzebało się umarłych na pojedynczych wyspach, które, jak wierzono, istniały poza czasem”.

Ale od początku: najpierw nasz prom przybija do portu, nad którym po lewej bieleje franciszkański kościół i masyw klasztoru nad nim. Przywitanie z gospodarzem, oswojenie się z pokojem i balkonem, z którego szeroki widok na zatokę i inny kościół, zawsze w czasie pobytu zamknięty, oglądany tylko parokrotnie (renesansowy złocony ołtarz) przez sporą dziurkę od klucza.

I pierwsze kalmary, białe wino, woda w knajpce z widokiem na bezludną wy-spę Ruda, i dalej Šipan, wynurzający się z oparów stygnącego morza Mljet.

Jeszcze chwila wieczorna na balkonie, z niebem zatłoczonym gwiazdami, z sa-molotami obniżającymi lot nad wodę, aby potem między górami wylądować powyżej Dubrownika. Podsłuchiwanie w ciemności koników polnych.

A rano, gdy słońce szeroko rozleje się po piniowych lasach, od razu wrzawa cykad. Kawafis zachęca, aby na naszej drodze było wiele letnich poranków, więc choć to kalendarzowa jesień, wkraczam znów z przyjemnością w lato, pnąc się stromą ścieżką na pasemko wzgórz górujących nad wyspą. Jestem sam, kiedy przystaję, słyszę tylko przyspieszony rytm własnego serca. Ale za moment, gdy osiągam przełęcz, i widzę plażę i sporą połać morza po drugiej stronie wyspy, wyjeżdża zza zakrętu rowerowej ścieżki angielska turystka i mówi mi

„Good morning”. Odwzajemniam pozdrowienie i ruszam jeszcze wyżej, gdzie ukryte między piniami i strzelistymi cyprysami - najpierw dzwonnica z trze-ma dzwonami, nieco dalej cmentarz ze sporym kościółkiem Matki Boskiej Šuńskiej. Obok ludzi nam współczesnych, odpoczywają tam sławni niegdyś kapitanowie, armatorzy, waleczni rycerze mórz. Na ich płytach nagrobnych widnieje pod krzyżem wizerunek kotwicy. W bocznej kapliczce kamienna tru-mienka dziecka, a obok płyta informująca, że leży tu hierarcha, dawny biskup Kotoru. Otwieram cmentarną bramę, potem zamykam ją za sobą. Płyty ogrze-wa złote światło. I czuję, że mógłbym bez strachu porozmawiać z którymś

Loopud – kościół i klasztor franciszkanów

z mieszkańców tej wyspy, ludzi z dawnego czasu. Mijam kościół-ki: świętego Hieronima, który pochodził z Dalmacji i opisy-wał, że w dawnym Epidaurum (obecnie Cavtat, koło Dubrow-nika) mieszkał straszny smok, pożerający ludzi i bydło, świę-tego leonarda i jeszcze inny, po którym pozostały tylko ściany, kamienne przedproże, przecho-dzę ścieżką obok zarośniętej, zdziczałej winnicy. Docieram na

jeden z wyższych punktów widokowych, powyżej 200 metrów n.p.m., można tam usiąść na ławce przed ruinami kościoła św. Ivana z IX wieku, paść oczy widokiem wielkich przestrzeni morza. I za chwilę wspinam się jeszcze wyżej do pozostałości kamiennej twierdzy. Znów tylko mury, zarysy pomieszczeń, zasypana studnia. W obrębie murów z kamiennych ciosów rośnie teraz kilka oliwek, pod nimi ślady po pasących się niedawno owcach.

Kiedy wracam do żony po tej rannej przechadzce, okazuje się, że nie moż-na otworzyć drzwi balkonowych, proszę gospodarza, gospodimoż-na Niko, o po-moc, i gdy ten je otwiera, nagle spod naszego łóżka wyskakuje ogromny biały kot, z którym zaprzyjaźniamy się szybko. W okolicy jest wiele innych kotów różnej maści i budowy. Pozują wdzięcznie, leżąc na murkach, spacerując po ścieżkach pokaźnego ogrodu botanicznego. Wszędzie wokół najwyższe ponoć w Dalmacji palmy. Ogrodu strzegą dwa kamienne lwy, których głowy upływ czasu zmienił w bryły o niewyraźnym rysunku; koło sezonów, zimowe desz-cze pracują od lat nad przemianą ich urody.

Mamy szczęście – codziennie trwa tutaj lato, koło południa ruszamy przez niewysoką przełęcz na piaszczystą plażę Šunj, słońce operuje już nie tak ostro, można opalać się kilka godzin bez parasola, brodzić i pływać w niegłębokiej wo-dzie, a gdy słońce stoi już wysoko nad lasem, koło szesnastej, i żołądki zaczynają dopominać się o swoje prawa, zbieramy rzeczy i zasiadamy w jednej z dwóch restauracyjek. Wybrana przez nas nosi nazwę „Rajski Zakątek”, pod palmowymi parasolami serwują świeże ryby i owoce morza. Do tego białe wino Pošip o lek-ko miodowej nucie w oszronionym dzbanuszku. Tak mija następna szczęsna go-dzina, gdy pokrzepiamy się rybą, patrząc z góry na kilka motorówek i jachtów, które przycumowały w zatoce, na kajakarzy i dwie skały wyrastające z wody już na pełnym morzu. W zależności od światła, wiatru morze zmienia barwy, bywa

Loopud – główny bulwar miasta

szmaragdowe, błękitne, granatowe. Złote promyki wędrują po dnie między nie-wysokimi falami. Skłania, gdy jeszcze leżymy na plaży, do drzemek, albo rodzaju zapadania się w inny wymiar, w przedsen, marzenie.

Następny poranny spacer odbywam po nabrzeżu – od cypla za eleganckim, nowoczesnym hotelem „lafodia”, dobrze wkomponowanym w zbocze, gdzie kupuję świeże pieczywo, aż do portu. Po drodze maleńki kościółek świętego Krzyża ze starym krucyfiksem w ołtarzu i kościół Świętej Trójcy. Przy samym porcie spory przyklasztorny kościół franciszkański z XV stulecia, otwarty. Cza-sami widzimy jedynego tu kapłana, na promie czy prowadzącego meleks (na lopudzie na szczęście nie ma ruchu samochodowego). Za kościołem ufor-tyfikowany klasztor, teraz w renowacji. Ale warto wejść do tej świątyni, aby zobaczyć w głównym ołtarzu świetny poliptyk z 1523 roku umbryjskiego renesansowego malarza Pietra di Giovanni. Nad dwoma rzędami malowideł przedstawiających Chrystusa i świętych półkoliste płótno dużych rozmiarów, na którym brodaty Bóg Ojciec jest starym, ale pełnym witalności Rybakiem przemawiającym do aniołków. Bóg w czerwonej koszuli z szerokimi rękawa-mi, z krzepkimi dłońmi. Mimowolnie nasuwa się skojarzenie – obraz z płytek azulejos w lizbońskiej katedrze Sé: święta scena, ale nie pozbawiona lekkości i swoistego dowcipu – kazanie świętego Franciszka do ryb, wystawiających pyszczki z wody. Niżej, w centralnej części, drewniana rzeźba Madonny z Dzie-ciątkiem. Jest w tym dziele harmonia i piękno, i osobliwy realizm w pokazaniu ludzkich postaci świętych i Bożej Rodziny.

Tu, gdzie chodzimy się opalać, w zatoce Šunj, w 1931 roku utonął czeski pisarz Viktor Dyk. Jak zdążył mnie poinformować przed wyruszeniem na ten archipelag znakomity bohemista i tłumacz czeskiej literatury, Jan Stachow-ski: „Poza politykowaniem (nacjonalistyczny poseł i senator za I Republiki, przeciwnik prezydenta Masaryka) pasjonował się szachami, należał do ma-sonerii, a pisarzem był raczej średnich lotów”. Próbuję sobie wyobrazić dzień jego śmierci, 14 maja, wiosenny czas, na wyspie jeszcze mniej ludzi niż teraz, piękną wiosnę ostatniego dnia, naszą nietrwałość. Tu jest kres drogi, a może początek innej? Przypomina się mitologiczna opowieść o leandrze, który przepływał Hellespont, aby potajemnie spotykać się z ukochaną Hero. A kiedy pewnej wietrznej nocy lampka, wskazująca kochankowi kierunek, zgasła, le-ander utonął. Jeśli umarłbym dla świata, gdzie bym się narodził?

W środku tygodnia wybieramy się na wycieczkę do odwiedzanego kilka-krotnie wcześniej Dubrownika. Ruszamy z przystani promowej ulicami, opodal dubrownickiego uniwersytetu (Universitas Studiorum Ragusina) do starego miasta, coraz bardziej oszołomieni czy może rozdrażnieni miejskim hałasem, wielością turystów. Z zabytków odwiedzamy jedynie katedrę ze znakomitymi

obrazami pędzla Tycjana i jego uczniów, a także Andrei del Sarto, Parmegianina, Jana Padovano i Jacopa Palmy. Znajomą ciszę odnajdujemy w miejskim akwa-rium, gdzie śledzimy leniwe ruchy sporego żółwia caretta caretta, znanego nam z greckiej wyspy Zakynthos; konik morski oplata podwodną gałązkę, wielkie ho-mary kryją się w sztucznych grotach. Jeszcze spacer główną ulicą obok Pałacu Rektorów i czas na posiłek już poza murami. Oczekiwanie na autobus wiozący nas do portu i ulga żeglowania po wieczornym morzu z powrotem.

Spaceruję jeszcze w następny świt i następny, raz wyżej, raz niżej w pi-niowym lesie koło kościółka świętego Łukasza, z małą ikoną i amforą obok ołtarzyka. Z każdym dniem dostrzega się więcej szczegółów – drzewa chlebo-we, szkołę, bibliotekę, wąskie uliczki między białymi kamiennymi murkami, zadbane ogrody, nieduże gaje oliwne, czarnego i łaciatego kucyka na łące pod balkonem. Obiecujemy sobie – jak w trakcie każdej z wypraw – że zabierze-my do kraju szczepki i nasiona tutejszych roślin: albicji, drzewka poziomko-wego, kuflika, ślicznej odmiany grubosza, którego mięsiste listki układają się w kształt kwiatu róży.

Gdy córka pyta przez telefon, czy odnalazłem już skarb, który obiecałem szu-kać na lopudzie, odpowiadam zdecydowanie. Tak, to te rozległe widoki, smaki, zapachy, rośliny, rozkosze stołu, dobry sen, przeczyste powietrze, Światło.

Ostatniej nocy przed powrotem dręczą mnie jakieś ciemne, postne sny kra-jowe, ale, gdy wstaję, rześki wiatr zaraz je oddala. I widać, jak czai się czas

Loopud – kościółek św. Leonarda

przeszły dla zabrania tej beztroski, rzuca cień na nas dwoje, na te słowa. Część opowieści zostawimy tu, jak się zostawia przez zapomnienie przeczytaną książkę. Wstaje poranek powrotu – umniejsza się mrok.

I teraz już z pewną nerwowością pokonujemy etapy do portu lotniczego – meleksem pana Niko do portu, tam podaję dłoń sędziwej Angielce, która prze-wróciła się na żywopłot – gdy wracam do żony, czekającej z bagażami przy ostatniej kawie, tam gdzie z zachwytem fotografowała w kolejne wieczory nie-zwykłe i gwałtowne zachody słońca, zauważam, że dłoń mam całą we krwi, nie mojej przecież. Ale potem już nie ma złych przygód. Prom, autobus, oddanie bagaży, szybka kontrola celna. Samolot, o dziwo, odlatuje dziesięć minut przed czasem. I teraz pod nami morze, a za moment piękny blask nad chmurami.

W czarnym notesie znajduję rachunek, na jego odwrocie zapisałem na czy-sto wiersz o dniu na Południu i czerwonym parasolu nad morskim brzegiem, wskazującym nam drogę do domu przy ulicy Od Šunja 23.

To samo słońce tam powoli chowa się między wyspami albo jak złota piłka wpada do morza, tu – na fotografiach – nigdy już nie zajdzie. I ten sam rybak wraca z wieczornym połowem do przystani. Zaraz nakarmi drobny-mi rybkadrobny-mi koty czekające na nabrzeżu. Plany imaginacji i doświadczenia dopasowują się ściśle.

Czy rozumiemy dobrze, jakie wtajemniczenia były naszym udziałem?

Kraków, 5-8 października 2013

Krzysztof Lisowski