• Nie Znaleziono Wyników

NA FRONCIE WSCHODNIM (lipiec 1914–wrzesień 1915)

W dokumencie Generał Jan Romer. Pamiętniki (Stron 37-64)

W

yznanie wiary i niewiary. Z końcem lipca 1914 r. wybuchła wojna światowa. Zaskoczyła mnie. Tyle-kroć gro ziła, nie przychodziło do niej, nie liczyłem się z nią i nie obli czyłem.

Osądziłem ją tylko instynktownie. Nie oceniałem jej roz-mia rów. Nie liczyłem na to, że naród polski odegra w wojnie świato wej wybitną, czynną rolę. Obiecywałem sobie z wojny korzyści dla Polski, ale w gruncie rzeczy nie przez naród polski. Uważałem, że najbliższą i najprawdopodobniejszą korzyścią, jaką naród polski może osiągnąć, jest złamanie kajdan moskiew-skich, ciążących boleśnie na największej części narodu. Byłem przekonania, że najłatwiej będzie można cel ten osiągnąć przez Austrię, w ramach której od lat dziesiątek duch narodu swobodnie się rozwijał i że naród w dążeniach wolnościowych będzie musiał mimo woli korzystać z pomocy drugiego wroga śmiertelnego — Niemiec.

Co z tego dalej wyniknie — w to nie wchodziłem, jako zbyt da lekie i od nas niezależne. Że Bóg postanowił zmiażdżyć wszystkich trzech rozbiorców Ojczyzny, o tym nie myślałem; to wychodziło poza nawias trzeźwej kombinacji.

Do dziś jestem tego zdania, że dla Polski większym nie-szczę ściem okazałoby się zwycięstwo Rosji niż

Austro-Węgro--Niemiec.

Zresztą, ze względu na neutralność Włoch, uważałem zwy-cię stwo Austro-Niemiec za prawdopodobne i wedle mego zdania, Polska prawdopodobnie w wojnie bierna, musiała się liczyć w swej polityce z przypuszczalnym zwycięzcą.

3 sierpnia 1919 r.

Mobilizacja Lwowskiego Pułku Artylerii. W chwili wybuchu wojny byłem komendantem 30., bardzo dobre go puł-ku armat we Lwowie. Żołnierz napływał, koni dostarczano do mobilizacji w tempie pospiesznym. Środki personalne przygo-towane do przeprowadzenia mobilizacji nie wystarczały, trzeba było improwizować i już tu, jak potem wszędzie w wojnie, dar improwizacji odgrywał wielką rolę. Materiał inteligentny, przeważnie jeszcze w ubraniu cywilnym, pomnażał dziesięcio-kroć przy gotowane komisje poborowe, remontowe itp., rzemieśl-nicy cywil ni pomagali przy kuciu koni, szykowaniu butów itp.

Do 25 sierpnia, przez trzy i pół tygodnia pułk stał w okoli-cach Lwowa, na różnych kwaterach lub stanowiskach. W tym cza-sie wielokrotnie przychodziły meldunki lub rozkazy wynikłe z zu-pełnie fałszywych wiadomości o grożącym niebezpieczeństwie, któ re przedwcześnie zużywały siły niejednego oddziału. W moim puł ku tego nie było.

25 sierpnia zaalarmowano nas i 30. Dywizja pomaszerowa-ła do Kłodna. Wobec porządku panującego w mym pułku i dotrzy-ma nia terminu, znalazł się on niebawem na czele dywizji, ponie-waż pułki piechoty się spóźniły. Koło Zapytowa (pół drogi do Kłodna) spotkałem oficera kawalerii, który zawiadomił mnie, że dzień przedtem silna kawaleria rosyjska stoczyła bitwę nieda-leko Bu ska. Wobec tego wstrzymałem pułk, żeby się znalazł

w przepisa nym porządku marszu, tzn. miał zabezpieczenie od-działów pie choty. To zatrzymanie pułku stało się powodem głoś-nej remonstracji mego dywizjonera (gen. Kaisera), który naglił do kontynuacji marszu, twierdząc, że sytuacja jest zupełnie „bezpieczna”; a jednak raport oficera kawalerii był zupełnie prawdziwy.

5 sierpnia 1919 r.

Pierwsza bitwa. 26 sierpnia, wyruszywszy około 4 ra-no, zbliżyliśmy się około 10 rano do Buska. Nasza przednia straż prze kroczyła Bug i rozpoczęła natarcie na pozycje nieprzy-jacielskie; na obu naszych skrzydłach wrzała już ostra walka.

Wedle informacji komendy dywizji mieliśmy naprzeciw siebie pojedyncze „oddziały piechoty i szwadrony kozaków”; w rzeczy wistości nasza (trzecia) armia gen. Brudermanna stała w wal ce z znacznie przeważającymi siłami gen. Iwanowa. Tak błędne były informacje naszych dowództw, mimo podobno traf-nych ra portów lotników austriackich, którym dowództwo mniej jednak wierzyło niż kawalerii, ź l e wyszkolonej do zadań bojo-wych, choć niewątpliwie odważnej.

Rys. 1.

wojska rosyjskie wojska austro­niemieckie

Dostałem rozkaz poparcia piechoty moim pułkiem z pozy-cji na zachodnim brzegu Bugu. Ze względu na niewystarczające środ ki łączności i w materiale, i w wyszkoleniu obsługi, propono-wałem zajęcie pozycji na wschodnim brzegu Bugu, co gen. Kunesch, dowodzący moją kolumną, nareszcie przyjął.

Około godz. 2 po południu pojechałem automobilem do palące go się Buska, gdzie już 2 moje działa, ukryte w ogrodach, były je dyną podporą piechoty, ciężko walczącej. Chcąc przyjść piechocie z jak najszybszą pomocą, wyszukałem dla reszty mych dział (14) pozycję zamaskowaną w ogrodach, skąd bez straty cza-su, ogniem bezpośrednim można było wesprzeć piechotę.

Mimo perswazji mego najstarszego „sztabowego”, ppłk. Ki-kovszkiego, pozycję zająłem i otwarłem energiczny ogień na linię ro syjską, co naszą piechotę pchnęło do ataku.

Artyleria rosyjska odkryła niebawem naszą, 30–40 armat otwiera na nas ogień i salwa za salwą zasypuje nasze pozycje. Ogień był tak mocny, że przybyły z rozkazem od generała oficer ordynansowy, chorąży hr. Piniński, nie ośmielił się wejść do ogro-du, w którym ja, zupełnie niezasłonięty, bezpośrednio, głosem ar-matami dowodziłem; strach ordynansowego bardzo mnie ubawił i znakiem zaprosiłem go do siebie; zbliżył się, oddał rozkaz i... pospiesznie się oddalił.

Oficerowie i ludzie mego pułku trzymali się cudownie; do-no szenie amunicji odbywało się podczas największego ognia auto- matycznie, bez najmniejszej potrzeby pędzenia ludzi do ognia. Musiałem tylko wpływać na oszczędzanie amunicji, której w go-rączce szło wiele. Straty pułku były znaczne, bo padło około 20% żołnierzy z linii bojowej w ciągu 3 godzin; ale to na ducha zu­ pełnie nie wpływało. Przytomnością umysłu i energią odznaczał się kpt. Filski, który zajął się specjalnie zwalczaniem artylerii nieprzyjacielskiej.

Ja dostałem kulą w piersi (bez rany) i zostałem ranny w le-we kolano; po zabandażowaniu zostałem w boju bez przerwy, jeździ łem nawet nadal konno.

Za bitwę tę dostałem order Leopolda (wówczas przyznawa-ny zasłużoprzyznawa-nym generałom).

10 sierpnia 1919 r.

Odwrót na Wereszycę. Bitwa pod Gródkiem. W od-wrocie znad Bugu na Wereszycę próbowano trzymać Lwów i do 1 września 1914 pozostawały w naszych rękach wzgórza kil-kanaście km na wschód od miasta.

Jeszcze 1 września w południe przyszedł pełen polotu roz-kaz, żąda jący bezwarunkowego utrzymania miasta. Tego samego wieczo ra zaalarmowano nas jednak i po krótkim odpoczynku na za chodniej krawędzi miasta, wśród nawalnego deszczu, bardzo przybici moralnie cofnęliśmy się nad Wereszycę, a potem za nią (około 50 km).

Po drodze widziałem zlinczowanego chłopa ruskiego, po-dej rzanego — jak wielu innych — o szpiegostwo, widziałem ty-siące nędzarzy uciekinierów; smutne obrazy.

Tymczasem po gen. Brudermannie objął dowództwo III Armii gen. Boroević i odwołując się do swych powodzeń na froncie serb skim, zapowiadał i obecnie sukcesy; w ogóle wzbudził zaufanie.

7 września, po ponownym przekroczeniu Wereszycy za-czyna się mię dzy Gródkiem a Mszaną bitwa — próba odebrania Lwowa. Po obu stronach gościńca na zachód od Janowa, lasami postępują dwie dywizje piechoty, moja 30. lwowska i jedna wę-gierska. Z tej stro ny Wereszycy ukryte małe oddziały piechoty ro­ syjskiej przy współdziałaniu artylerii i kulomiotów, nadzwyczaj zręcznie utrudniają nasze postępy. Przed południem natknęliśmy na nie przyjaciela, a koło godziny czwartej dywizje rozłożyły się

w lasach na szereg linii, rozrzuconych dość bezładnie jedna za drugą obok siebie i zaczęły umacniać się w terenie. W lasach tylko małą część artylerii, także część mego pułku można było rozwinąć – i pozy cje te nie zapowiadały większych rezultatów. Z natury rzeczy i nieprzyjacielski ogień nie miał wielkiego skutku fizycznego, ale na moralne poczucie wojska oddziaływał ujemnie. Nieprzyjaciel był nieuchwytny i nawet na kluczach pozycji ani od kawalerii, ani od piechoty nie można się było niczego dowie dzieć o jego pozycjach. Zniecierpliwiony tym, wysłałem wypróbo wanego wywiadowcę chor. Tad. Filipowicza (obecnie kapitan polskiej artylerii) z jednym ogniomistrzem na wywiad. Ten za meldował mi za pół godziny, że główny klucz, wzgórze 356 znaj duje się w ręku Moskali i jest zabezpieczone kulomiotami; tego dotąd dowódca dywizji nie wiedział.

Ogień z „356” słabł, ustał i przypuszczenie, że nieprzyjaciel opuścił wzgórze było bardzo prawdopodobne. Ponieważ zdemo-ra lizowana piechota była niezdecydowana do akcji, wysłałem nie zwłocznie na ochotnika pluton mojego pułku art. (kpt. Rześ-niowiecki, umarł jako ppłk, i por. Polzer, później mój adiutant) z rozkazem obsadzenia wzgórza przed piechotą. Próba się udała. Moskale zasypują wzgórze kulami, atakują ze wszystkich stron, ale pluton pozycję trzyma sam, dając piechocie czas do jej obsa-dzenia. Zachwiana moralnie piechota zwlekała z natarciem i nie wyzyskała dobrze przygotowanej sytuacji; po pół godzinie plu-ton, żeby nie wpaść w ręce nieprzyjaciela, wraca galopem z nie-wielkimi stratami.

Następnego dnia przekroczyliśmy na południe od Janowa Wereszycę. Zaczęła się czterodniowa, zażarta bitwa, w tym od-cinku w ogóle dla nas korzystna, w której zdobywaliśmy powoli teren aż pod Mszanę. Na północ linie nasze zostały jednak prze-łamane i 11 września armie cofnęły się pod Gorlice.

Braki łączności. Marnowanie amunicji. Z wspo-mnianej bitwy przedstawię następujące spostrzeżenia:

Współdziałanie artylerii z piechotą było w tym okresie wojny słabe z naszej strony. Łączność między obu broniami, nie-mniej z dowództwami wyższej kategorii była niedostateczna; wynikało to z niewystarczającej ilości i jakości środków łączności i niedostatecznego wyszkolenia obsługi.

Działalność artylerii polegała wówczas przeważnie na sa-mo dzielnym ocenianiu sytuacji, nie zaś na porozumieniu z pie-chotą, za którą też pozostawało się nieraz zanadto w tyle; doty-czyło to mniej mego pułku. Artyleria nieprzyjacielska strzelała bardzo wiele, raczej w przestrzeń, niż na cele. Miała po części rezultaty moralne, ale groziło jej wyczerpanie zapasów amunicji. Już w cza sie pobytu w Wiedniu (wrzesień–październik), z po-wodów, o któ rych niżej wspominam, podczas rozmowy z arcy-księciem Leopol dem Salvatorem, wspominając o onych rosyjs-kich orgiach w uży ciu amunicji, przepowiadałem, że w tym „wyścigu” może Moska lom zabraknąć tchu. Klęskę Rosjan, dopiero co prawda w r. 1915, tłumaczyć też należy przede wszystkim brakiem amunicji.

Niedostateczna łączność między artylerią a piechotą zagra­ żała wielokrotnie, a zwłaszcza w nocy, bezpieczeństwu artylerii. Asekuracji często wcale nie było, a czasami jej wartość bojo-wa była marna. 10 września mieliśmy np. jako asekurację 1 komp. 30. Pułku Piechoty (lwowskiego), ale kiedy Moskale skoncentrowali na nas silniej szy ogień, żołnierze piechoty jeden po drugim znikali ze stano wiska. Zajęty kierownictwem ognia swoich baterii i ufając, że własnymi siłami obronimy się w razie nieprzyjacielskiego ataku na baterie, kazałem tylko adiutantowi (wówczas por. Przedrzymirskiemu, obecnie kpt. pol. art.) zapisać nazwiska tych żołnie rzy, którzy przy kompanii zostali, aby prze-ciw reszcie przeprowa dzić dochodzenia.

Ażeby wśród tych warunków pułk swój lepiej zabezpieczyć przeciw nocnym niespodziankom, zazwyczaj w mocnym już zmro ku, przesuwałem baterie na tyły i o świcie rannym z pow-rotem zajmowałem pozycje. Ludzie byli okropnie pomęczeni, ale dobre go ducha. 8 września w jedną z armat trafił pełny pocisk (średniego kali bru), który zabił pierwszego oficera baterii i zabił lub ciężko zra nił wszystkich, którzy znajdowali się w pobliżu tego działa; a jed nak bateria a n i n a c h w i l ę akcji nie przerwała (w baterii bardzo dzielnym oficerem był ppor., z końcem wojny kpt. Do browolski).

Pod koniec bitwy (10 września) ciężko ranny w szyję*, dostałem się do szpitala wojskowego w Wiedniu. Szef szpitala, prof. Clermont robił wrażenie bardzo dobre, lekarki okazywały wiele do brych, a mało owocnych chęci. Organizm mój energicz-nie pracował nad swą naprawą i 13 października znowu już byłem przy swym pułku nie „zaniedbawszy” żadnej bitwy, bo ich w odwrocie spod Lwowa ku Gorlicom w ogóle nie było.

11 sierpnia 1919 r.

Odsiecz Przemyśla, październik 1914. Tymcza sem moja dywizja przeszła do działań ofensywnych, miała wziąć bowiem udział w odsieczy oblężonego Przemyśla. W trzy dni dosta łem się z Wiednia do swego pułku i to drogą okrężną przez Sącz, Jasło do Rzeszowa (tu przerwany most zatamo-wał komunikację kolejową), a z Rzeszowa około 70 km konno, drogami zniszczony mi w sposób niedający się opisać, z po-wodu ciągłych deszczów i ogromu wszelakich kolumn, które nimi przeszły; gościniec Rzeszów–Jarosław był pełen błota i wyboi, w których koła ginęły.

14 października i następnej nocy dywizja posunęła się pod Radymno. Wobec bajecznie zniszczonych dróg i trudności terenu, osobiście prowadziłem baterie, gdyż trzeba było nadludzkich wysiłków, ażeby je w ogóle wyciągnąć. Straciwszy pierwszy raz w wojnie kilka koni ze zmęczenia (udar płuc), dotarliśmy z największym wysiłkiem o północy do jakiegoś folwarku kilka km od Sanu.

O g. 2 w nocy osobiście pojechałem, aby rozpoznać pozycje i wybadać nieprzyjaciela, zaś moi sztabowi mieli przyprowadzić baterie, pod osłoną rannej szarówki.

Już o świcie dostrzegłem jakieś baterie, jadące bezczelnie na sypem kolejowym; Moskale mogli je łatwo zniszczyć, ale... spali.

Po skończonym wywiadzie wyjechałem naprzeciw swych pod komendnych, żeby jak najprędzej zająć pozycje. W drodze tuż naprzeciw mnie, na 5 m eksplodował granat, nie robiąc szkody ani mnie, ani koniowi.

Zaczęła się kilkodniowa nieznaczna bitwa koło Radymna. W no cy na 18 posunęliśmy się pod Przemyśl, na odsiecz.

12 sierpnia 1919 r.

Już pod Przemyślem nasza artyleria wykazała, że dotych-cza sowe nauki nie poszły w las. Brygada artylerii, pod osobistym kie runkiem brygadiera, płk. Portenschlaga, zajęła jednocześnie ukryte pozycje i jednocześnie otworzyła skuteczny ogień, na pod-stawie sumiennych wywiadów i w dobrej łączności, zwłaszcza z dowództwem dywizji.

Atak piechoty na wzgórza 313–278 artyleria starannie przygoto wała i wzgórza te pod wieczór i w nocy bez wielkich strat dostały się w nasze ręce. Dla skuteczniejszego działania pułk mój, jeszcze przed wzięciem pozycji 313–278, wysunięty został na pozycje II, co przeprowadziłem osobiście.

Na tej pozycji niebawem w kilka dział trafiły pełne pociski, mimo to nasze straty w ludziach nie były zbyt dotkliwe. Jedną z baterii ogarnęła jednak depresja moralna do tego stopnia, że oficer uważał za wskazane odesłać ludzi dość daleko na bok, wedle panującej teorii wysnutej z doświadczeń wojny

rosyjsko--ja pońskiej. Nie uznając tej teorii, kazałem ludziom natychmiast

wrócić, co bezzwłocznie się stało.

Rys. 2.

wojska rosyjskie wojska austro­niemieckie

Po wzięciu wzgórzy 313–278 Moskale stawiali jeszcze opór w Miżyńcu, mimo skutecznego ognia z naszej strony i mimo poważnego zagrożenia obu ich skrzydeł. Był to pierwszy przykład stateczności wojennej, który na mnie zrobił wrażenie. Wzgórze 313 strasznie ucierpiało; ogień nieprzyjacielski zniszczył wszyst-kie drzewa. Ludzie ginęli nie tylko od ognia, ale i od cholery, sze rzącej się okropnie. Komendant 30. Pułku Piechoty był jedną z jej ofiar. Jed nak pozycje bezwzględnie trzymano, a ja, ażeby pie-chocie przyjść z skuteczniejszą pomocą, nie tylko jedną baterię wysunąłem na pozycję III, a jeden pluton (obecny kpt. art. pol. Koliszer) na 278, ale sam udałem się na 313 i stamtąd przez dwa dni osobiście kierowałem ogniem dwu baterii. Ze wszystkich stron ludzie pa dali od kul i od cholery. Ci, co żyli, pozostawali w ciągłym nie bezpieczeństwie, wielu z nich szarpała ta straszna choroba, ale pozycje trzymaliśmy niezachwianie.

Ostatni tydzień odsieczy Przemyśla spędziłem jako komen-dant brygady i to przez dziwną nemezis losu, luzując z rozkazu ko mendy armii tego samego brygadiera, który swojego czasu prze szkadzał mi w objęciu komendy Lwowskiego Pułku Artylerii, a któ ry obecnie, w samych początkach wojny, okazał swą inte-lektual ną i moralną nieudolność.

13 sierpnia 1919 r.

Odwrót pod Kraków. Na rozkaz z 3 listopada 1914 za-częliśmy się cofać pod Kraków. Odwrót 11. Korpusu (lwowskie-go) odbył się spokojnie, gdyż Moskale nie napierali mocno. Piechota obowiązek swój spełniała dobrze. Kawalerii wiele nie widziałem.

Jedna, jaka się w tym czasie nadarzyła, sposobność pozna-nia kawalerii nie dała o niej dobrego świadectwa. Któregoś dpozna-nia, około połowy listopada, cofaliśmy się ku Myślenicom; były wieś-ci, że oddziały kozackie są na naszych skrzydłach, a nawet tyłach.

Ażeby artylerię prędzej usunąć ze strefy zagrożonej, dywizjonier, jak nieraz przedtem, posłał nocą, pod moim dowództwem, całą ar-tylerię dywizji naprzód, przed piechotą, pod słabą asekuracją od-działów pieszych. Jest zrozumiałe, że tego rodzaju marsz artyle-rii, samodzielny, z nieprzyjacielem po flankach, dla komendanta nie był zbyt przyjemny. Ale z przyrodzonym mi optymizmem, w pełnym spokoju marsz ten wykonałem i około 2 w nocy dobie-głem mety. Był to punkt, położony o kilka km na wschód od My-ślenic, gdzie już stały dla remontu 2 dywizje kawalerii. Rzecz jasna, że dobiegłszy mety, natychmiast posłałem oficera do Myśle-nic celem nawiązania łączności i zasięgnięcia języka. Dostałem jednak odpowiedź, że dywizje o nieprzyjacielu nic nie wiedzą, bo nie otrzymały jeszcze od komendy korpusu „odprawy”; ten po-gląd mi nie zaimponował.

Zaczęła się dla nas walka pozycyjna między Myślenicami a No wym Targiem, wśród stromych, lesistych, śniegiem po-krytych gór.

Ponieważ konie były bardzo pomęczone i zmizerowane, strome, śliskie drogi i stocza przedstawiały dla ruchów artylerii ogromne trudności.

Kapitan Filski wszędzie się odznaczał; i w organizowaniu łą czności, i w wywiadach, w prowadzeniu ognia i w prowadzeniu baterii. Stromość i śliskość dróg zmuszały do kombinowania po -ciągu z koni i ludzi; przy zjeżdżaniu hamulce okazywały się sprzę tem delikatnym, wobec czego wkładało się w koła konary lub ma łe drzewa, w dodatku trzymano jeszcze działa linami i tak je puszczano; wszędzie kpt. Filski okazywał zmysł praktyczny.

Bitwa pod Limanową. 6 grudnia (w św. Mikołaja) Mo s-kale cofnęli się i podjęliśmy pościg. Zaczęła się bitwa pod Lima-nową–Łapanowem, trwająca do połowy grudnia. Z tej bitwy przedstawię tylko kilka szczegółów.

Moskale po dłuższym odwrocie stawili na wschód od Ła-pano wa silny opór, po obu stronach szosy wiodącej z ŁaŁa-panowa

na wschód. Ażeby opór ten łatwiej złamać, brygadier pod osłoną no cy przesunął mnie z grupą artylerii na prawo i naprzód do grupy artylerii innej dywizji, która już tam stała. Jako starszy, miałem objąć komendę nad obu grupami. Ponieważ jednak moja grupa przyszła na stanowiska później i później niż tamta mogła rozpo-cząć akcję, przeto na razie zapoznałem się tylko z sytuacją, zosta-wiając tamtej grupie swobodę w prowadzeniu już przygotowa-nego ognia, podczas gdy moje baterie miały przygotować się osta tecznie do działań. Tymczasem jednak mnożyły się znaki, że Mo skale zaczynają opuszczać swą pozycję i wobec tego artyleria musiała zdecydować się, czy w obecnym miejscu kontynuować przygotowania do ognia, czy też przygotowywać się do pościgu. Decyzję trzeba było oprzeć — jak prawie zawsze w wojnie — na od czuciu sytuacji. I komendant tamtej grupy, i ja przyjęliśmy hi-po tezę, że nieprzyjaciel zaczyna się cofać i zarządziliśmy natych-miast pościg (który już moje wywiady przygotowały). Towarzy-sząca mi grupa, mając daleko lepsze zaprzęgi, niebawem nas wyprzedziła; za to ja z swoimi bateriami zająłem od razu pozycje, najbardziej odpowiadające zadaniu, przez co prześcignąłem w ak-cji komendanta wspomnianej grupy. Natomiast obu nas prze-ścignę ła „bateria górska”, która wyzyskując swą zwrotność w każdej chwili mogła zająć najodpowiedniejsze stanowisko i działać bardzo skutecznie, przeważnie strzałem bezpośrednim. Zapadła noc.

Następnego dnia i pozycje przez nas zajęte, i zarządzenia, za równo dla wywiadów, jak dla łączności, zapewniły mojej grupie największą skuteczność w akcji; niebawem też i inne grupy stop-niowo się dostosowały do mojej.

Moskale, mocno cierpiąc od naszego ognia, starali się zalać na sze baterie gradem pocisków. Pomimo że stały one w ukryciu, udało się im w jakiś sposób jedną z moich baterii literalnie zasy-pać ogniem małego i średniego kalibru (padło sto kilkadziesiąt

W dokumencie Generał Jan Romer. Pamiętniki (Stron 37-64)