• Nie Znaleziono Wyników

TRZECIA BITWA NAD SOCZĄ (jesień 1915 r.)

W dokumencie Generał Jan Romer. Pamiętniki (Stron 64-71)

6 września 1919 r.

Sytuacja taktyczna i strategiczna. Z końcem maja 1915 r. Włochy wypowiedziały Austrii wojnę. Monarchia w ciągu całej wojny, a zwłaszcza w pierwszych jej latach, roz-porządzała stosunkowo małymi siłami, aby mogła obsadzić wszystkie fronty, a odnosiło się to zwłaszcza do frontu włoskiego w chwili, gdy wybuchła tu wojna. Wszak do maja 1915 r. Austria z największym tylko wysiłkiem trzymała dotychczasowe fronty, a w maju wszystko, co tylko było do dyspozycji, rzuciła w wielką ofensywę przeciw siłom rosyjskim, zostawiając tylko nieznaczne straże na frontach włoskim i rumuńskim.

Trudno przeto zrozumieć, dlaczego Włosi — mimo ciężkich warunków terenowych — po wypowiedzeniu wojny energicznym wysiłkiem nie zdobyli od razu rozstrzygających rezultatów, zwłaszcza w łatwiejszym terenie nad dolną Soczą. Powody tego leżały niewątpliwie w braku silnej woli naczelnego dowództwa i w niewyrobieniu wojennym żołnierza włoskiego.

Jeżeli idzie o charakterystykę terenu i organizacji bojowej na odcinku dolnej Soczy (na płaskowzgórzu Črnego Hriba) na po-łudnie od Gorycji, wspomnę tu o następujących szczegółach:

Linie włoskie uczepiły się samej krawędzi płaskowzgórza, po łożonego na wschód od Soczy; ich rezerwy i komunikacje leżały w rozległej, winnicami hojnie zasadzonej, bogatej dolinie Soczy i nizinie opadającej ku morzu.

Nasze linie ciągnęły się równolegle do włoskich, w odleg-łości kilkadziesiąt do kilkuset metrów, mając za sobą — zare-zerwowa ne dla rezerw i komunikacji — płaskowzgórze Monte-falcone „Comen”, mocno krasowe, po części zalesione i częściowo pokryte wzgórzami, które wzrastały ku wschodowi. Komunikacje

nasze były znośne, natomiast teren dawał bardzo mało schronisk dla ludzi i koni, miał też bardzo mało wody. Ale już wówczas sieć wo dociągów, zbudowana przez dowództwo armii, była bogata, sta-le rosła i doprowadzono ją nawet, pomimo ognia nieprzyjaciels-kiego, aż do pierwszej linii. Poziom robót technicznych przy fortyfika cjach, komunikacjach, wodociągach, barakach, obserwa-toriach itp. w armii gen. Boroevića był w ogóle bardzo wysoki. Brak wo dy zmuszał do wożenia jej i odpowiedniego wyposażenia oddzia łów w naczynia, a kamienistość i nierówność terenu wy-magały ob fitego użycia juków, obok wozów i samochodów.

Jeżeli idzie o sytuację taktyczną, my posiadaliśmy wzgó-rza wyższe i bliższe pierwszych linii, ale za to kras dawał nam gorszą naturalną „maskę” i utrudniał komunikację. Włosi mieli niższe ob serwatoria, natomiast winnice tworzyły dla nich natu-ralną maskę, a dolina pozwalała im rozwinąć świetną sieć komu-nikacyjną. Wprawdzie dobra komunikacja zapewniała im strate-giczną wyż szość, ponieważ jednak posiadali tylko samą krawędź płaskowzgórza i gorsze obserwatoria naturalne, byli w stosunku do nas w sta nowczo gorszym położeniu. Różnicę tę wyrównywała jednak aż nadto ich przewaga liczebna, zarówno co do piechoty, ilości i sta nu wyposażenia artylerii, jak również co do liczby i jakości sił nadpowietrznych. Stosunki te bliżej jeszcze wyświet-lę w wspom nieniach z bitwy nad Soczą.

Pierwszy okres naszej działalności na odcinku „płasko-wzgórza Črni Hrib” przedstawiał się następująco: Prawe skrzydło wzgórze „197” znajduje się w ręku włoskim na południowy za-chód od słynnego wzgórza Mte San Michele, lewe skrzydło, na nieznacz nym wzgórzu Mte del sei Busi, jest w naszym ręku. Okres ten mi nął wcale spokojnie i poświęcono go wstrzelaniu się artylerii na pozycje nieprzyjacielskie.

Tu, dopiero pierwszy raz w wojnie, rozstałem się z swymi ba teriami o tyle, że zawsze przedtem jednoczyłem swe

rium z którymś z moich baterii i pracowałem z jej stanowiska. Teraz, przejmując wszystkie urządzenia od pułku, który moja ar-tyleria zluzowała, dostałem kwaterę samodzielną i bezpieczniej-szą niż stanowiska bojowe moich komendantów baterii. Nowa mo ja kwatera miała gorsze połączenia z linią piechoty, gorszy wi-dok, natomiast lepszą łączność z dowództwami piechoty, a zwła-szcza z dowództwami wyższymi.

Niedługo rozpoczęły się ciężkie walki i zbyt krótki nasz po-byt nad Soczą nie pozwolił poprawić wspomnianych wyżej bra ków łączności. Niedostatki te wyrównywałem częściowo podejmo-wanymi często osobistymi wycieczkami do komendantów baterii. W ten sposób zapewniłem sobie możliwie najlepszą, bo opartą na osobistych doświadczeniach, orientację w sytuacji, a nadto oso-bi sty kontakt z bateriami, miał i te jeszcze korzystne strony, że podnosił u siebie i u podwładnych ducha wojennego.

Włoska ofensywa (15 października–18 listopada 1915). Dowództwo armii (gen. Boroević) i korpusu (arcyks. Józef) miały trafne in formacje o zamierzonej ofensywie włoskiej. Przygotowano też nie bawem rezerwy, których było bardzo mało i uzupełniono wstrzela nie artylerii także na ukryte zbiorowiska rezerw włoskich. Do tego punktu programu konieczne było jednak współdziałanie lotni ków, którzy do zadania nie dorośli, nie umieli ani dobrze obser wować, ani z aparatu porozumiewać się sprawnie z bateriami. Włosi byli wówczas jeszcze także dalecy od doskonałości, w każ dym razie jednak dużo sprawniej zorganizowali współdziałania artylerii z lotnikami.

Wedle znanego nam programu Włosi 15 października (1915) rozpoczęli ogień artyleryjski na całe nasze linie, obejmując nim i przestrzeń za liniami do 5 km. Ogień ten, o różnych formach in-tensywności, wielokrotnie huraganowy, prowadzony z dział lek-kich, średnich i ciężlek-kich, 2–3 razy liczniejszych niż nasze, trwał do 18 października do godziny 9 rano. Tak długie przygotowanie,

choć przez szereg godzin było niesłychanie intensywne, ani ma-terialnie, ani zgoła moralnie nie dało tego rezultatu, jaki by wynikł bezsprzecz nie z bardziej skoncentrowanej działalności. Okres ten służył tak że obronie do lepszego zorganizowania się, ugrupowania sił, zbli żenia rezerw, wzmocnienia zapasów amu-nicji, wody i żywności.

18 października o 9 rano przypuścili Włosi na całej linii szturm, który ni kogo nie zaskoczył, a który ściągnął na siebie z naszej strony skon centrowany ogień artyleryjski, utrzymywany z nadzwyczajną od wagą i energią, mimo szalejącej akcji kontr-baterii włoskich. W ten sposób poparta skutecznie przez artylerię piechota au striacka biła się z nadzwyczajną brawurą. Ogromnej przewadze liczebnej nieprzyjaciela, wspartego nie gradem, ale potopem żela za artyleryjskiego, udało się wyrwać w naszych liniach tylko kil ka lokalnych włamań, o szerokości i głębokości do kilkuset me trów. Gdzie były choć małe rezerwy, rzucały się do kontrataku, wielokrotnie odbierając swe pierwotne pozycje; pomimo wyłania nych luk wszędzie jednak tworzyła się nowa linia obronna, zwią zana ze starą. Pomoc naszej artylerii była tym skuteczniejsza, im dalej od krawędzi płaskowzgórza nieprzyja-ciel zdołał wysu nąć swe pozycje, bo wtedy i nową linię, i całą przestrzeń aż do kra wędzi mogła nasza artyleria doskonale opa-nować. Drugim czyn nikiem, potęgującym skuteczność ognia moich baterii, było współ działanie wzajemnie flankującej mojej grupy na Črnim Hrbie z grupą (kilkakroć wspomnianego) nad-zwyczaj dzielnego majora Filskiego na Debelim Vrhu, na lewo ode mnie; stamtąd flankował on nadzwyczaj skutecznie przedpole piechoty mojego odcinka, przyczynił się decydująco do odparcia szeregu ataków włoskich, z góry mnie też zapewnił telefonicznie, że „absolutnie Włochów nie puści”.

I tak się też stało. Walka o tym samym charakterze, czasami słabnąc, to znów się potęgując, trwała aż do naszego zluzowania

(powrót na front rosyjski) w dniu 18 listopada; ale sytuacja nie uległa żadnym zmianom. Tylko śmierć wyrwała w mym pułku kil ka bolesnych luk. Zabrała majora Filskiego, gorącego Polaka, człowieka niezwykłych zalet charakteru, o doskonałej głowie, ale jeszcze lepszym żołnierskim sercu; nie dożył wolnej Ojczyzny, którą kochał tak gorąco, tak czystym sercem.

W porównaniu z ogromną masą żelaza, jakiej zużyła arty-leria włoska, straty nasze nie były zbyt wielkie, a działy się czasem dziwne rzeczy. Oto w jednym z jednopiętrowych domów mego stanowiska, w którym znajdowało się kilkunastu artylerzystów i kilka koni, trafił pocisk 28 cm; nie eksplodując zburzył on przednią ścianę i sufit, dzielący piętro od parteru i nikogo ciężej nie zranił.

Służba łączności. Niezwykle ciekawie zorganizowano służbę łączności mojej grupy z piechotą. Pierwsza linia piechoty była przeważnie pod tak strasznym ogniem artylerii, że co dzień już w godzinach rannych była zupełnie zburzona, a z nią natural-nie wszelkie połączenia telefoniczne od tych linii w tył. Piechurzy szukali schronienia za pojedynczymi głazami, leżąc na brzuchu i tylko obserwatorzy, a z nimi obserwator artyleryjski czuwał, aby w razie szturmu nieprzyjacielskiego zażądać pomocy artyleryj-skiej bądź żeby zaalarmować leżących w ukryciu obrońców do odparcia szturmu. Wysunięte obserwatoria komendantów baterii czynne były w dzień i w nocy, a dalej raporty wspomnianego ob-serwatora artyleryjskiego, który obserwował z linii piechoty, ja-ko taja-ko gwarantowały na czas pomoc artylerii w razie szturmów włoskich, które się często powtarzały. Piechota znikąd nie dosta-ła tak szybkiej i tak trafnie skierowanej pomocy artyleryjskiej, jak od mojej grupy. Tak skuteczne współdziałanie było nie tylko owocem sprawnej organizacji bojowej, jaką w grupie swej stwo-rzyłem, ale i także bardzo wysokiego poziomu moralnego i inte-lektualnego moich podkomendnych. Major Filski, komendanci

baterii Schulthes, Brabek, Possauer, Dobrowolski jednoczyli w sobie niezwykłe przymioty wojskowe, które stały się fundamen-tem niezwykłej dzielności, sprawności i poczucia obowiązku w ca łym pułku. Jeden drobny szczegół to objaśni: służba oficera łącz nikowego przy piechocie była, jak to przedstawiłem, bardzo cięż ka i niebezpieczna; tylko w nocy można się było dostać do stano wiska wywiadowcy w pierwszych liniach piechoty, w nocy odby wało się luzowanie wywiadowcy, którego służba trwała trzy do by, straszne doby. Jeden wywiadowca już zaginął, już drugi, wbrew instrukcji, która zabraniała wszelkich ruchów za dnia, wie-dziony poczuciem koleżeństwa, w poszukiwaniu za zaginionym stracił życie (ogniomistrz Szulisławski). Spędzaliśmy już ostatnie dni w pozycji i trzeciej nocy chorążego Fischera (Żyd) miał jako wywiadowcę zastąpić oficer luzującego nas pułku, jednak nowy wywiadowca się nie zgłosił z winy owego pułku. Z ciężkim więc sercem musiałem dać chor. Fischerowi rozkaz kontynuowa nia pracy jeszcze przez dzień na tym niebezpiecznym stanowisku.

Tymczasem przerzucono nas na powrót na front rosyjski. Po przybyciu na nowe stanowiska pierwszą moją troską było za-sięgnąć informacji, czy chor. Fischer szczęśliwie wrócił. Wiado-mości były pozytywne, przy tym dowiedziałem się, że tę tak trudną i niebezpieczną służbę spełnił on mimo wysokiej gorączki, która 90% innych spędziłaby ze stanowiska. Panujący w pułku duch dawał mi pewność, że z bardzo małymi wyjątkami, każde najtrudniejsze, najniebezpieczniejsze zadanie zostanie wykonane.

Problem amunicji. Bardzo ciekawy, zwłaszcza z począt-ku walk, był problem amunicji. Baterie mogły uzupełniać amuni-cję tylko w nocy, a działo się to w ten sposób, że automobilami wiozło się materiał z tylnych magazynów do przednich i z tych dopiero (położonych w dolinie Vallone, bardzo blisko za bateria-mi, ale z powodu braku dróg, kilka km odległych) czerpały bate-rie amunicję. Otóż części transportu z tylnych magazynów do

przednich można było dokonać w dzień, ale z powodu wadliwej organizacji nie wyzyskiwało się czasu w granicach możności, wskutek czego baterie w najkrytyczniejszej chwili, tj. w pierwszy dzień bitwy, były skąpo zaopatrzone w amunicję, mimo że, jak wspomniałem, początek ataku włoskiego nie był dla nas niespo-dzianką. Pierwszy dzień bitwy, w którym ja zastępowałem bawią-cego na urlopie brygadiera artylerii, przeszedł szczęśliwie i wła-śnie artyleria odegrała w obronie bardzo wybitną rolę. Dowództwo dywizji obawiało się, czy w nocy piechota wytrwa na stanowi-skach i zarządziło na noc częstsze, automatyczne strzelanie arty-lerii, tzn. strzelanie w oznaczonych z góry godzinach, bez względu na to, czy konkretna sytuacja tego wymaga, czy nie; chodziło o to głównie, żeby własnej piechocie dodać ducha, a nieprzyjacielską trzymać w szachu. Metoda ta dawała czasami dobre rezultaty, ale wówczas ze względu na szczupłe zapasy amunicji i przewidziany na dzień następny ciąg dalszy ataku włoskiego, uważałem za wskazane zaproponować dowództwu, żeby artyleria w nocy strzelała tylko w razie ataku , na odpowiednie sygnały świetlne; wie rzyłem swoim organom i byłem pewny, że system taki będzie dzia łać sprawnie. Jednak zdenerwowane dowództwo, a zwłaszcza szef sztabu (bardzo zresztą tęgi pułkownik Pawlowsky), nie chcieli się na moją propozycję zgodzić; przyszło do dość żywych debat, na reszcie skończyło się szczęśliwie na kompromisie.

Fortyfikacje. Dalszym, bardzo ciekawym szczegółem bitwy były fortyfikacje. Pomimo dużej troskliwości, jaką otacza-no urządzenia forteczne, miały one przeważnie tylko jedną linię, uzupełnioną naturalnymi (w krasie) pieczarami, rzadziej także sztucznymi. Otóż, po częściowej stracie pierwszej linii, piechota improwizowała z kamieni nową linię, która jednak była technicz-nie mierna, a przez to powodowała straty materialne i moralne. Ten przykład wykazywał jak na dłoni potrzebę przygotowania kilku linii w fortyfikacjach. Już wojna rosyjsko­japońska dowiodła,

ja-kie korzyści zapewnia taki system, ale dopiero doświadczenia ze-brane na własnej skórze skłoniły armię austriacką do zastosowa­ nia takich urządzeń.

R o l a k l i m a t u . Wreszcie wspomnieć jeszcze muszę o roli klimatu. W lecie cechuje go przeważnie posucha i dotkliwy brak wody, w jesieni znowu nawalne deszcze, które zalewały zu-pełnie baterie, składy amunicji, stajnie, i zmuszały do bardzo cięż-kich, nowych robót; można było ich, rzecz jasna, uniknąć, gdyby urzą dzenia techniczne dostosowano od razu do właściwości kraju.

WALKI POZYCYJNE NAD DNIESTREM

W dokumencie Generał Jan Romer. Pamiętniki (Stron 64-71)