• Nie Znaleziono Wyników

W gminie p o w sta ła szkoła, w której nie udzielano nauki religji.

„Do tej szkoły poślem y nasze dzieci“, rzekł do sw ej żo ny ślusarz Marcin, — „na cóż dzieciom takie głupstw a, jak to, że św iat stw o ­ rzo n y w siedmiu dniach, albo że ludzkość cała zgubiona dlatego, poniew aż pram atce naszej Ew ie zachciało się' pięknego jabłka"!

Żona nie odrzekła nic. W iedziała z dośw iadczenia, że opór d a ­ rem ny. Bo m ożeby mu b y ła pow iedziała, że B iblja mówi, iż św iat b y ł stw orzony nie w siedmiu, ale w sześciu dniach, i to, że m ło­

dość sw * spędziła w ogrodzie, gdzie się do sy ta n a p a trz y ła na piękne jabłka, a to też by ł raj. Z m ężem m ieszkała w kolonji robo­

tniczej, a chude drzew ko przed oknem i blade k w iatk i na oknie, rosnące bez słońca, z d a w a ły się z niej szydzić: w ygnanaś z raju n a z a w sz e !

Lecz m ałżonek miał za w sze słuszność. P rzynajm n iej sam tak' tw ierdził. A gdy co pow iedział, było trz e b a milczeć.

T ak, naukę religji w y rzu co n o ze szkoły. T e ra z mogło już bez p rzeszkody jasne słońce ludzkiej m ądrości ośw iecać g łow y dzie­

cięce, a zabobon miał b y ć w y g n a n y na zaw sze. Nie tracono już dw óch godzin w tygodniu na katechizm ie i Biblji. Za to dzieci

uczy-5*

}y się więcej rachow ać, pisać, czytać, historji naturalnej, geografii i Bóg wie, jakich jeszcze wiadom ości. U stało narzekanie Paw liczka, k tó ry rijak nie m ógł się nauczyć długich w ie rsz y pieśni kościel­

nych i w yroków Pism a. Niewierni upajali się tą w olnością!

Zbliżały się gody. W ieczory b y ły długie. Ś lu sarz w ra c a ł do domu już kolo czw artej i lubił siedzieć w m roku p rz y piecu. Tu mu było dobrze. Bo w gruncie nie był on zły, jeżeli m u-w łaśnie m ucha nie siadła na nosie. K ołysząc najm niejszego na kolanach, gw izdał w esołą piosnkę. Niekiedy opow iadał dzieciom o wiosce, z której pochodził, o różnych dobrych sąsiadach i przyjaciołach. I jako się w szyscy trzym ali fartuszka m atki, i jak to koło gód by ło w e so ło * i uroczyście.

Nagle odsunął od siebie małego.

„Ach, do c z a rta !“ zaw ołał — „jacyście w y nudni. M y byliśm y inaksi, my chłopaki. G dy p rzychodziły gody, śpiew aliśm y, aż g a r­

dła bolały. Od w as nie słyszałem jeszcze ani razu : „C zas rad o ­ ści." Cóż to za gody, gdy się tej pieśni nie słyszy. C zem u nie*

śpiew acie? C zy w a sz nauczyciel z d rzew a, że w a m u st nie otw orzy"?

Dzieci p a trz y ły na niego z otw artem i ustam i. Nie rozum iały go.

„Ależ tato “, odezw ała się żona, — „tego nauczyciel nie śmie.

To należy do religji, a religja ze szkoły w yrzu con a. A ja ? B óg widzi, mnie już te pieśni nie cieszą. Mam serce m arkotne. Śpiew ać nie mogę“.

Nadeszły gody. Choinka się paliła, ubogo w p raw d zie, bo św ie­

czek dostali tylko kilka, a b y ły bardzo drogie. Dzieci siedziały koło choinki smutne. Ś lusarz nie miał pieniędzy, aby m ógł się sadzić na wielkie podarunki. P o m rukiw ał i b y ł gniew ny.

„Nie wiem, czemuście w sz y sc y ta c y zam roczeni. My też nie do­

staliśmy wiele, gdyśm y byli mali. Szabelkę z drzew a, k tó rą ojciec ustrugał. Lalkę, której m atka sukienki uszyła. A jednak radości było wiele, i zdaw ało nam się, że św iat na now o upieczony, z s a ­ mego m arcypanu. Czem uż żadne z w a s nie zanuci? „Z nieba idę wysokiego'*, albo „Radujcie się, o chrześcijanie**. Z araz będzie nam raźniej**.

„Tatku**, odezwał się najm łodszy, — „co to są g o d y ? N aprzeciw u sąsiada czytano bardzo piękną historję. Jako w no cy niebo się rozjaśniło i ow ce tam b y ły i p asterze, a ci potem szli do dzieciątka Jezus. To leżało na słomie a b łyszczało jak słońce. W iesz ty co o tem ?“

A ojciec na to: „A pocóż chodzicie do szkoły, jeżeli o godach nic nie w iecie? Czego się uczycie? T e ra z ojciec m a b y ć nau czy ­ cielem. A na co płacę podatki?**

— 68 —

— 69 -1 znów go skubła żona za rękaw .

„Tato, tego w szkole nie uczą. T y sam tak chciałeś. A jak chcia­

łam dzieci po słać do kościoła, toś łajał i mówił, że dzieci twoje nie potrzebują zabobonów 11.

Ś lusarz p rz y g ry z ł w argi i w yszedł. C ały w ieczór przesiedział w gospodzie. Ale i tam nie b y ł w esoły m tow arzyszem . M ajaczyły się mu w m yślach czasy służby w ojskow ej, jak się cieszył na urlop, a tu zjaw ia się feldw ebel, w skazuje na niego palcem i m ów i:

„Na B urgw achę!" W ioska rodzinna i dom rodzinny p rzepadły — w ów czas. A tera z czuł, że też coś rodzinnego przepadło. Tylko nie w iedział jasno, d la c z e g o ? ...

N ajstarszy synek Filipa, Józef, b y ł to wielki łobuz. Od ojca odziedziczył upór. M atka cicha i łagodna nie um iała Józefa p o ­ skrom ić. I stało się, że w łaśnie nadszedł ślusarz, gdy Józef stojąc p rz ed domem, szy derczo spoglądał ku trzeciem u piętru, skąd za nim w yg ląd ała m atka.

„Józek, chodź na górę, pójdziesz ojcu po piwo, ab y je miał, gdy przyjdzie z ro b o ty strudzony, głodny i spragniony.11

C hłopak gw izdał. B y ła to m elodja: „Siedzi zajączek pod m ie­

dzą." Ojciec osłupiał. C o? To jest moje dziecko? Moje ciało i moja k re w ? 1 w yciął mu policzek, aż się chłopak zatoczył i omal n a zie­

mię nie upadł.

„Nie sły szałeś nigdy: Czcij ojca i m atkę!" — w rz asn ął gniew ny.

—- JSlie w iesz nic o synach Heljego, co zginęli m arnie, bo się na­

śm iew ali z ojca? A nam nauczyciel często p o w tarzał: Oko, k tó re się naśm iew a z ojca, i w z g a rd z a posłuszeństw em m acierzyńskiem , w yk lu ją kruki u potoków , i o rlęta je w yjedzą".

C hłopak w y ł straszliw ie. Ale b y ły to łzy w ściekłości. W yczuł to ślusarz, że Józefek jego;, to jeden z tych, co się n a w łasnego ojca rzuci, gdy będzie miał po tem u siłę. A na to nie b y ło już trz e b a z b y t długo czekać.

G orące ciarki p rz eszły ślusarzow i po plecach: „Czcij ojca tw ego i m atkę tw oją." — Tak, to napisano w dziesięciu przykazaniach, a dziesięć p rzy k azań —- należą do religji, k tó rą ze szko ły w y rz u ­ cono. Może jednak nie b y ły to sam e głupstw a, czego uczono na nauce religji? C ały w ieczór pow ietrze w domu śla sa rz a było> p rze­

sycone elektrycznością — i jeszcze w snach biedził się z jakąś p rz y k ra m arą.

Sędziw a m atka ślusarza p rz y sz ła w odw iedziny do sw ych dzieci. B y ła to już kobiecina słab a i d rż ąca . Lecz ciepła w iosna i jasne słońce w y w a b iły ją z chaty. „M uszę jeszcze raz popatrzeć na sw oje dzieci", — rz ek ła w d uszy, bo kto wie, jak długo Bóg będzie mnie jeszcze trzy m ał na św iecie".

— 70 —

Pierw szego w ieczora, idąc do łoża, za w o łała Jan k a: „Synku, pójdź, zaśpiewaj mi: Ach, jak w szy stk o stw orzenie — chciałabym

spokojnie spać". 1

„Stareczko, cóż to jest: Ach jak w szy stk o stw o rzen ie? J a tego

nie umiem". . . .

C o-3" p y ta się p rz estraszo n a stark a , — „czy me jestem w chrześcijańskim dom u? Żadnej pieśni nie znacie? C zyście p o g a­

nami'3" Ślusarz by łb y coś pow iedział o nowej szkole, k tó ra m a dzieciom zapewnić raj na ziemi. Ale sp o jrzaw szy w surow e oczy matki, milczał i p a trz y ł w ziemię.

Następnego dnia — b y ła to niedziela — zeb rała sta rk a dzieci koło siebie. „T eraz", dziateczki, „będę w am coś cz y ta ła z Biblji . Slusarzow a m usiała podać Biblję, k tó rą w w ianie otrzym ała, ale w niej dotąd nie czytała. S ta rk a p rz e c z y ta ła historię o uzdrow ieniu pow ietrzem ruszonego u sadzaw ki B etezda. G dy skończyła, ode ^ zw ało się najm łodsze dziecko:

„Stareczko-, to b y ła ładna historia. P ow iedz mi, kto b y ł on czło­

wiek, oo uleczył biednego chorego?"

S tarka złożyw szy ręce na łonie, rzekła, p atrz ąc łagodnie

w oczy dziecięciu: . .

„O małe biedactw o! Jakie będzie tw e życie — tego m e wiem . I ojciec i m atka dopuścili się na tobie grzechu, którego juz na w ieki nie będą mogli napraw ić". Ś lusarz stał obok i c a ły się zapłonił.

Zdawało się, że mu serce bić przestanie, l a k go d o tk nęły slow . matki. Zdawało mu się przecież, że by ł troskliw ym ojcem, a tu z ust własnei m atki u sły szał słow a, k tó re go p rz y g n ia tały az do ziemi. Ale nie znalazł ani jednego sło w a uniewinnienia.

Marcinie, M arcinie", odezw ała się do niego m atka. — „Niczego nie "żałujesz dzieciom. Jesteś dobrym ojcem. L ecz gdy im me dasz tego, co Nailepsze — to jednak zginą. A to N ajlepsze — to św iat, z którego w ygląda oko Zbaw iciela. M arcinie, w spom nisz kiedyś na

Następnego dnia gotow ała się do pow rotu. S yn prosił: „M atko, zostań z nami jeszcze choć tydzień. Kto w ie, kiedy nas znow u o w iedzisz".

M atka w ejrzała mu głęboko w oczy. . , rr>

„Nie w iem . M ogłabym u W as zasłabnąć. Nie m iałabym nikogo, coby mi w ostatniej potrzebie mógł rzec słow o pociechy. l o,trz “

■buję kogoś, co mi rękę położy pod głow ę, gdy będę um ierać, n i bvm nie m ogła um rzeć. Chcę tam iść, gdzie jeszcze um ieją się m o­

dlić: „Gdy godzina ma nastanie!" 1 poszła. Ale ślusarzow i wbili- sie w serce setki ognistych strzał. G dy staru szk a w siad łszy do p o ­ ciągu, z okna jeszcze ich żegnała, a łzy ciekły po je, zm arszczonej

tw arzy , p orw ał go żal. Chłop tw a rd y , co całe lata leżał w okopach i tysiące ra:zy spoglądał śm ierci w oczy, płakał jak dziecię. B o że m atka odjechała od. niego w żalu, — to było' nad jego siły.

A m atka m iała słuszność. B ronił się przeciw ko temu. Aie u sta­

w icznie k rz y c z a ła jego dusza: O na m a słuszność! O n a m a s ł u s z n o ś ć !

M atko", rzekł, gdy w rócili do domu, „religję m usim y dzieciom w szczepić do serca. Inaczej będzie źle. P ó jd ą na złą drogę, a nikt ich nie w róci. Z araz jutro w ezm ę dzieci ze szkoły, gdzie religji nie uczą i w dzieci w m aw iają, że dusza po śm ierci nie idzie do nieba, ale do k ro w y albo szczura, albo jakiego innego stw orzenia.

A p rz y k ła d jego pociągnął innych. S zkoła bez religji ry ch ło opu­

sto szała.

Religja musi do szkoły, i n a c z e j b ę d z i e ź l e !

Cirecy mieli podanie, w edług któ reg o Orfeusz po śm ierci żony sw ojej w stąp ił do podziem ia, a b y ją stam tąd w y prow ad zić znow u n a św iat. Jeden z najw iększych m ędrców starożytn ości, P laton, pow iada, że nie dlatego się mu to nie udało, poniew aż w b re w za­

kazow i jeszcze w podziemiu obejrzał się za ukochaną E uryd yk ą, ale poniew aż chcąc ra to w ać um arłą, ż y w y poszedł na miejsce um arłych i sam nie chciał um rzeć. C h ry stu s um arł za nas i w y b a ­ w ił nas od śmierci.

* * *

W najwięk&zem, a rzeczyw istem nieszczęściu nikomu się ani nie śni, ab y tęsknić za daw nem utraconem szczęściem .