• Nie Znaleziono Wyników

Otwarty świat

W dokumencie W Chorzowie czyli na Śląsku (Stron 75-78)

Otwarcie Polski na świat rozpoczęło się od NRD. Aby tam pojechać wystarczył stempel w dowodzie osobistym. Na Śląsku można było uczyć się już niemieckiego, co dotąd było zakazane.

- Czyżby przebaczyli Niemcom? - zastanawiałam się, bo ciągle miałam w pamięci ataki na biskupów z roku 1965.

Okazało się, że przebaczono tym z NRD, tym dobrym Niemcom, któ-rzy mieszkali między Odrą i Nysą, a górami Harzu. Tym, któktó-rzy wyrzekli się rewizjonizmu i budowali jak my socjalizm. Pozostali Niemcy, ci gorsi z RFN musieli na wybaczenie jeszcze poczekać.

Zaczęły się masowe wyjazdy do NRD, albo jak mówili niektórzy - do Szwabów. Jeździło się pociągami, autobusami, niekiedy własnym samo-chodem. W grupach i indywidualnie, służbowo i prywatnie. A najczęściej jeździło się na zakupy. Z początku można było bez ograniczeń wymie-niać złotówki na NRD-owskie marki. Rodacy wymieniali więc ile się dało i ruszali gromadnie do sklepów i domów towarowych po buty, bieliznę damską i męską, ubranka dla dzieci i rozmaite drobiazgi których u nas nie było. Potem koczowali na dworcach z ogromnymi torbami, pakunka-mi i szturmowali drzwi pociągów wracających do Polski. Wtedy Niemcy, którzy nigdy za nami nie przepadali zaczęli nas lubić jeszcze mniej. Było to szczególnie widoczne na terenach w pobliżu polskiej granicy. Chowali towary w sklepach, ograniczali ilości zakupów, a niekiedy sprzedawali tylko swoim na Ausweis123.

Pamiętam jak będąc pierwszy raz w NRD patrzyłam z satysfakcją na ru-iny zamku w Dreźnie i zasieki wokół Bramy Brandenburskiej w Berlinie.

- To za Warszawę, Wrocław - mówiłam sobie.

Ale potem polubiłam ten niewielki, spokojny i uporządkowany kraj. Podobało mi się Meissen z pięknie nad Elbą położonym zamkiem Albrechtsburg, zamki dornburskie na wysokim brzegu rzeki Saale, Weimar z pamiątkami po Goethem i Schillerze. Oglądałam zbiory Zwin-ger, słuchałam muzyki organowej w lipskim kościele św. Tomasza.

Któregoś roku pojechałam z grupą w góry Harzu. Kiedy schodziliśmy z Hexentanzplatz do miasteczka Thale poczuliśmy wszyscy kuszący zapach świeżego pieczywa, dochodzący z jednej z piekarń. Weszliśmy do środka, a tam na ladzie leżały różne smacznie wyglądające ciastka, a wśród nich kreple czyli pączki. Postanowiłam skosztować niemieckich krepli.

- Zwei krepel bitte124 - powiedziałam przekonana, że to po niemiecku, bo tak mówiło się u nas. A nasza gwara była ponoć niemiecka.

123 dowód osobisty

124 poproszę dwa pączki

Pani sprzedająca popatrzyła na mnie zdumiona i spytała: Was wün-schen Sie125?

Zdumiona, że pani mnie nie rozumie pokazałam palcem na leżące na ladzie kreple.

- Ach pfankuchen! - powiedziała i zapakowała mi dwa kreple zgodnie z życzeniem.

Podobnych wpadek było potem więcej. Jedna z dziewcząt chciała kupić mamie szpyndliki, czyli szpilki krawieckie, które po niemiecku nazywały się Stecknageln. Ktoś inny chciał kupić cedzitko czyli sitko, po niemiecku Sieb, czy fusekle, to jest skarpety. Po niemiecku Socken.

Można było też jeździć do innych bratnich krajów socjalistycznych.

A także do krajów kapitalistycznych, chociaż tu było trudniej. Nasze złotówki to były niewymienialne „bilety Narodowego Banku Polskiego”.

Zazdrościliśmy wtedy Jugosłowianom, którzy niby też byli w obozie so-cjalistycznym, ale ich dinary można było wymienić na marki, franki, czy włoskie liry. Kto chciał jechać na Zachód musiał wpierw postarać się o przydział dewiz. Otrzymywało się najpierw 130, a potem 150 dolarów, co było kwotą niewielką. Rodacy wyjeżdżali więc na urlopy i wycieczki ze wszystkim: od ziemniaków i makaronu po konserwy i jajka. Ale i tak trzeba było pohandlować na dodatkowe wydatki, czy zakupy towarów, których u nas nie było. I handlowano wszystkim, od żelazek i papierosów po namioty i krem Nivea. Można było też pojechać na wycieczkę zorga-nizowaną przez biuro podróży i wtedy dostawało się trochę dewiz jako kieszonkowe.

Odkładałam pieniądze na zamianę swojej klitki na większe miesz-kanie, ale nic z tego nie wychodziło. Postanowiłam więc pojechać na wycieczkę do Grecji, bo od czasu przeczytania „Mitologii” Parandow-skiego byłam zakochana w greckiej starożytności. Modliłam się nawet przez jakiś czas do Zeusa i bardzo chciałam zobaczyć Olimp, gdzie mieszkali greccy bogowie i Akropol, wzgórze poświęcone bogini Ate-nie. Mogłam to teraz wszystko obejrzeć, a zarazem ujrzeć kapitali-styczny świat, pełen sklepów z pięknymi rzeczami.

Po zwiedzeniu zabytków szło się oczywiście do sklepów. I któregoś dnia zobaczyłam buty z piękną, prawie koronkową plecionką. Oglą-dałam je rzewnym okiem, ale były drogie i nie było mnie na nie stać.

Odchodziłam więc i wracałam, brałam buty do ręki i odkładałam...

Sprzedający Grek przyglądał mi się uważnie, coś mówił, ale nie rozu-miałam. Dopiero słowa - from country - uprzytomniły mi że pyta skąd jestem? Odpowiedziałam, że Poland. Widziałam, że Grek się wyraźnie ucieszył.

125 Czego pani sobie życzy?

- Poland, Polska, good, dobra - powiedział. I dodał: but poor126! I sprzedał mi te piękne buty za pół ceny. Byłam szczęśliwa, ale poczu-łam się głupio. Bo przecież mój kraj należał ponoć do najbardziej uprze-mysłowionych krajów w Europie.

Wspominamy do dzisiaj z Teresą i Kazikiem naszą ściepkę127 w Szwaj-carii na wodę mineralną. Po obiedzie, który był w cenie wycieczki chcie-liśmy napić się wody mineralnej. Okazało się, że jest droższa od wina.

Zaczęliśmy więc wyciągać z portfeli nasze fyniki128 i liczyć, ale ciągle było za mało. Wtedy siedząca z nami przy stole pani profesor z Krakowa po-wiedziała: to ja się dorzucę i też się napiję!

126 lecz biedna

127 zrzutka

128 drobne monety

W dokumencie W Chorzowie czyli na Śląsku (Stron 75-78)