• Nie Znaleziono Wyników

Szkoła na Farnej

W dokumencie W Chorzowie czyli na Śląsku (Stron 52-57)

Szkoła na Farnej miała być szko-łą średnią jeszcze przed wojną, co byłoby na pewno awansem dla ro-botniczych Hajduk. Ale udało się dopiero po wojnie. Gmach szkoły był przestronny, klasy duże i jasne, była aula i sala gimnastyczna. Szko-ła bySzko-ła 11-latką i łączySzko-ła siedmio-letnią podstawówkę z czteroletnim liceum ogólnokształcącym.

Wśród nas przyjętych do 8 klasy połowę stanowili chłopcy, dojeż-dżający do szkoły też ze Starego Chorzowa, z Chorzowa miasta, z Pnioków, Świętochłowic i Rudy Śląskiej. Był to postęp w stosunku do śląskiej tradycji, bo przecież ukończenie szkoły nie dawało

fa-chu i trzeba było potem pójść na studia, lub do jakieś szkoły pomatural-nej. Co do dziewcząt to pewnie zakładano że po ukończeniu liceum będą mogły pójść do biura. Na początku w szkole był podział na klasy męskie i żeńskie. Potem przez dwa lata były klasy koedukacyjne, a następnie w klasie maturalnej znów nas oddzielono od chłopców.

Liceum było nowe, bez tradycji, ale większość nauczycieli na czele z dyrektorem Zygmuntem Stebelskim przedwojenna, chociaż byli i na-uczyciele młodzi po szkołach w Polsce Ludowej. Wszyscy oni potrafili stworzyć nam w istniejących warunkach normalną, przyjazną szkołę.

Były oczywiście propagandowe gazetki szkolne, przygotowywane na święta państwowe i różnego rodzaju rocznice. W szkole jak wszędzie wi-siały propagandowe hasła, były poranne apele na których śpiewaliśmy

„Naprzód młodzieży świata”, czy akademie z obowiązkowym „Wyklęty powstań ludu ziemi”. Ale nie przypominam sobie, aby kazano nam wstę-pować do ZMP, czy potem do ZMS. Wprost przeciwnie dyrektor głośno krytykował tych, którzy - jak sądził wpisywali się do tych organizacji tyl-ko po to aby potem dostać się na studia.

Dyrektor Stebelski uważał, że w życiu należy zawsze postępować zgodnie z własnym przekonaniem. A przede wszystkim być Polakiem, robić wszystko co jest dobre dla Polski. Mówił nam zawsze: jeśli znisz-czysz szkolną ławkę, lub cokolwiek innego to nie zniszznisz-czysz tylko rzeczy.

Zniszczysz też kawałek naszej ojczyzny - Polski! Był chyba największym III L.O. im. St. Batorego

przy ul. Farnej

polskim patriotą jakiego spotkałam w życiu. Znaczna większość na-uczycieli pochodziła spoza Śląska i programowo miała nas polonizować i uczyć patriotyzmu, ale dyrektor Stebelski robił to najbardziej prze-konująco. Może dlatego, że urodził się i wychował z dala od Polski, bo na rumuńskiej Bukowinie. Po ukończeniu szkoły średniej w Czerniow-cach przyjechał w roku 1924 na Śląsk. Uczył w Nowym Bytomiu, potem w Orłowej na Zaolziu. W czasie okupacji został aresztowany za tajne na-uczanie. Po wojnie przyjechał ponownie na Śląsk i w roku 1949 został dyrektorem naszego liceum.

Dyrektor starał się utrzymać w szkole dyscyplinę. Krzyczał kiedy nie widział tarczy na rękawie, czy kolorową czapkę na głowie zamiast grana-towego beretu. Ale lubiliśmy go bo sylwetką przypominał dobroduszne-go berka, czyli niedźwiadka. Nazwaliśmy dobroduszne-go więc bercik. Wiedział o tym, bo kiedyś przyszedł do naszej klasy i śmiejąc się powiedział do kolegi, którego nazywaliśmy buchcikiem102:

- Ty jesteś buchcik, a ja bercik!

Poza tym starał się nas zrozumieć kiedy nie umieliśmy się dogadać z nauczycielami.

Nauczyciele mieli nam Ślązakom przybliżyć Polskę, jej historię i kulturę. A przede wszystkim nauczyć nas mówić poprawnie po pol-sku. Polonistką z przedwojennym stażem była pani Irena Jarzębińska, zwana jarzębiną, wielka dama, kochająca nade wszystko romantyków Mickiewicza i Słowackiego. Nas uczył polskiego Kazimierz Wygaś, młody człowiek niedawno po studiach. Już na pierwszej lekcji oznaj-mił nam, że będzie jak Jakub Świnka. Czyli jak arcybiskup gnieźnień-ski, żyjący na przełomie XIII i XIV wieku, który bronił języka polskie-go przed germanizacją.

Wygaś był odtąd dla nas Świnką i trzeba przyznać, że stwarzaliśmy wiele okazji aby mógł się „wykazać”. Najaktywniejsza w tym była moja koleżanka z ławki, którą znałam już wcześniej z Biadacza, Marysia Wil-czek. Nazwalismy ją Wilymka, bo kiedy ktoś chciał nas przekonać jak do-brze jest teraz w socjalizmie to Marysia mówiła:

- O, za Wilyma było lepiej!

Chodziło oczywiście o cesarza Wilhelma II, który rządził w Niemczech i na Śląsku do roku 1918. Tak pewnie mówiła jej babcia, czy mama, bo wiele starszych ludzi tak uważało.

Któregoś dnia Świnka poprosił Wilymkę, żeby przeczytała wypraco-wanie. Wilymka powiedziała, że nie bydzie czytać, bo nie mo heftu103.

- Czego nie masz? - spytał Świnka.

- Przeca pedziałach, że heftu - odpowiedziała Wilymka.

102 Od nazwiska Buchta

103 zeszyt

Świnka się zmieszał, ale któraś z koleżanek podpowiedziała, że chodzi o zeszyt. Wtedy Świnka spytał gdzie go zostawiła?

- W doma na byfyju104 - padła odpowiedź.

Tym razem nikt nie podpowiadał i patrzyłyśmy wszystkie ubawione na Świnkę. On nie bardzo wiedział co robić, spytał więc niepewnie:

- To znaczy, że zostawiłaś zeszyt na bufecie?

Zaczęłyśmy się śmiać, bo niby taki mądry, a nie wie, że byfyj to jest przecież byfyj! A nie żaden bufet! Klasa bawiła się świetnie, Świnka też uda-wał, że się bawi i dalej prowadził lekcję. Miał jeszcze potem wiele okazji, aby powojować z Wilymką i nie tylko, a przy okazji nauczyć się paru fajnych aus-druków105 i wzbogacić swoją wiedzę. Zdołał nas do matury nauczyć w miarę po-prawnej polszczyzny, a nawet wychować przyszłą polonistkę. Pomógł też potem Wilymce już jako kurator i załatwił jej pracę, bo została nauczycielką.

Włodzimierz Krzyżak przedwojenny magister historii był dla mnie symbolem potęgi i siły Rzeczpospolitej z czasów jagiellońskich. Wcho-dził do klasy wyprostowany dostojnym oficerskim krokiem, otwierał dziennik i w kompletnej ciszy wybierał według numerów do odpowie-dzi. Baliśmy się, bo był wymagający i trudno było wymigać się kwieci-stym opowiadaniem bez znajomości faktów i dat. Jego ulubioną postacią historyczną był Napoleon i znajomość losów cesarza Francuzów oraz jego epoki były gwarancją otrzymania dobrego stopnia.

Niewiele nauczył nas historii Śląska i trudno się dziwić, bo Kazimierz Wielki zrzekł się go w roku 1339 na rzecz Czech. Potem Śląsk od roku 1526 należał do Austrii, a od roku 1742 jego znaczna część należała do Prus. Był więc w Polsce na początku jej dziejów, a potem już nie, zarów-no w czasach świetzarów-ności Rzeczpospolitej, jak i jej upadku. Uczyliśmy się więc o powstaniu Kościuszkowskim, listopadowym i styczniowym, ale o powstaniach śląskich już nie. Kogo więc jak mnie interesowała historia rodzimej ziemi ten musiał starać się poznać ją sam.

Po roku 1956 lubiliśmy zadawać Krojcowi, jak nazywaliśmy profesora kłopotliwe pytania typu: kto zabił polskich oficerów w Katyniu - czy aby na pewno Niemcy? Albo - czy pakt Ribbentrop - Mołotow nie był wspólnym działa-niem Niemiec i ZSRR przeciwko Polsce? Krojc spokojnie bez emocji odpowiadał, starał się mówić prawdę. Oczywiście na tyle, na ile wtedy mógł.

Magister Anna Stosz ucząca angielskiego była chyba jedyną wśród na-uczycieli rodowitą Ślązaczką. Była z wykształcenia germanistką, co ozna-czało wtedy na Śląsku bezrobocie, bo nauka niemieckiego była zabronio-na. Uczyła więc angielskiego, ale mimo wysiłków nie umiała zachęcić nas do nauki. Złościło ją to i słysząc jak kaleczymy język Szekspira mówiła:

- Wy pierony, wy sie nic nie uczycie! I dodawała: Wy bydziecie żałować!

104 kredens kuchenny

105 śląskie wyrazy gwarowe

Miała oczywiście rację, co przyznajemy wszyscy po latach. Ale wtedy nudziło nas uczenie się na pamięć angielskich słówek i czytanek. Nie wi-dzieliśmy potrzeby uczenia się języków obcych, bo przecież granice były zamknięte, a każdy kontakt z zagranicą podejrzany.

Za to bez skrupułów wykorzystywaliśmy fakt, że pani Stosz była ka-toliczką. My też byliśmy, chodziliśmy w niedzielę do kościoła bo rodzice kazali, a także przed lekcją jak miała być klasówka, bo „jak trwoga to do Boga”. Ale wiara, religia była dla nas domową, prywatną sprawą, a nie szkolną, publiczną. A ona przyznawała się do wiary, co było wtedy rzad-kością. Mówiła, że chodzi do kościoła i nam też kazała chodzić. Kiedy więc groziły nam dwóje za nie przygotowanie angielskiej czytanki, czy błędy w dyktandzie to zwykle wstawał Herbert i mówił płaczliwym głosem:

- Ale pani magisterko my sie nie mogli nauczyć, bo w kościele były misje i my musieli iść do kościoła. Pani to rozumie, prawda? Przecież pani jest ka-toliczka!

Pani Stosz była zmieszana, bo nie wiedziała co robić. Nie wierzyła nam, ale z drugiej strony może faktycznie gdzieś były misje i my byliśmy w kościele? A za to nie wypadało jej nas karać. Poza tym Herbert był jej ulubieńcem. Machała więc tylko ręką i mówiła:

- No już dobrze, ale na drugi raz to mi się już nauczcie!

Kiedy w październiku 1956 roku Władysław Gomułka doszedł do władzy pani od angielskiego przyszła któregoś dnia uradowana do klasy i powiedziała, że On jej się podoba. Bo On na pewno wyciepnie106 Rusów z Polski!

- Powiedz to po angielsku - powiedziała do jednego z chłopaków.

Nie umiał tego powiedzieć, zresztą nikt nie umiał. Bo było to wtedy nierealne. Chociaż - gdzieś tam krążył wierszyk, który ponoć studenci ułożyli dla Chruszczowa jak przyjechał do Warszawy:

Panie Nikita, Teraz jesteśmy kwita!

Żyj nam długo jak Solski Ale wynoś się z Polski!

Wierszyk się wszystkim podobał, ale tak naprawdę to mało kto wie-rzył, że Rosjanie wyjdą z Polski. Zresztą - jak mówili niektórzy, nie by-łoby to dobre, bo Niemcy zaraz przyszliby po swoje ziemie zachodnie.

Ale ludzie wierzyli, że Gomułka nie pozwoli Rusom tak się u nas pano-szyć. Że Polska będzie teraz bardziej wolna i samodzielna. Popierali więc Gomułkę na licznych zebraniach i wiecach.

106 wyrzuci

Gomułce wierzył też starzyk z Bandurskiego, który nie odchodził wtedy od radia i czytał wszystkie gazety. I wiele wskazywało, że faktycz-nie będzie dobrze. Z Polski wyjechał marszałek Rokossowski, podobno Polak, a przecież ruski generał. Z wygnania wrócił prymas Wyszyński, podobnie nasi katowiccy biskupi. Ludzie wychodzili z więzień i obiecy-wano naprawienie wszystkich krzywd. Do klas wróciły krzyże i religia.

Ale krzyże powieszono nie nad katedrą jak przedtem, ale nad drzwia-mi, co ułatwiło potem ich ponowne zdjęcie. A Stalinogród stał się znowu Katowicami, bo Stalin się jednak „zbabrał”, w co kiedyś trudno było mi uwierzyć.

W dokumencie W Chorzowie czyli na Śląsku (Stron 52-57)