C iotka G enia m ów i: . . . bo na granicy zaw sze sta n ie się coś c ie kaw ego. A lbo się płakać chce, albo śm iać. No pow iedz sam, Alojz.
Wuj A lojzy m ówi: Te n ow e granice to całkiem bez rozumu w ytyczali. Jakby cyrklem i lin c k ą . Bez u w zględ n ien ia czło w ie
ka —
C iotka G enia przeryw a: N ie m ów tak, Alojz, bo się ludziska n a tej granicy dorobili. Jak m y je c h a li k ied y z C ieszyna do Ze
brzydow ic przez Pogw izdów i Kaczyce, pam ientosz, tym i w ago
nam i dla bydła, bo takie, proszę w as, kursow ały na tym odcinku aż do Października 1956 roku, to się z n ich w idziało, ja k się lu dzie na granicy bogacili. Sam e now e, m urow ane dom y, stodoły, ch lew iki, p ełno św iń. Krowy na m iedzach, a obejścia zadbane.
Kury, kaczki, króliki, kozy, barany. B ogactw o. B ogactw o aż ra
ziło w oczy, bo ju ż kaw ałek dalej od granicy pow ojenna bida.
A ci w szystk o m ieli. Z szabru albo handlu. Teraz to ju ż m oże tak bardzo teg o n ie w idać, ale w tym pierw szym d ziesięcio leciu to się lu d zie tu w zdłuż granicy pobudow ali.
Wiy Alojzy mówi: A le bez rozumu te granice wytyczali. Gabz- d ylow ie w Kaczycach m ieli h a ziel na czeskiej stronie, bo im granice przez podw órko przeprow adzili. D om stał w P olsce, a stodoła w Czechach. Sąsiedzi to się z G abzdyla śm ieli, że m usi srać za przepustką.
C iotka Genia: Ci, co m ieli gospodarstw a po czeskiej stronie, to się dopiero w zbogacili.
Wiy Alojzy: Po w ojn ie n ie było ig ie ł w Polsce, ani takich do m aszyn, ani takich zw ykłych do szycia i cerow ania. A w Cze
chach były. Cały przem ysł m ieli niezniszczony. A ile im N iem cy [ 4 7 ]
w row ach zostaw ili! W ojsko n iem ieck ie w odw rocie w szystk o w m agazynach zostaw iło, albo folksdojcze, którzy ch cieli się do krąju ew akuow ać z dobytkiem , a n ie zdążyli. T yle teg o było, że ani Pan B óg by n ie spisał. C zesi w szystk o po w ojn ie m ieli. W ięc się po w ojn ie igły, g łów n ie ig ły do P olsk i szm uglow ało. Nąj- w ięk szy zarobek był. Ci, co m ieli gospodarstw a na czeskięj stro
n ie, w furach sian a albo w słom ie cale w orki ig ie ł przem ycali.
Igły w C zechach były za bezcen, praw ie darmo, je c h a ł taki z furą siana a w o p iści n ie w ied zieli, że se chłop na m ilion ie s ie dzi. M usiał się chłop nazyw ał, co m ąjątku na igłach się dorobił.
C iotka G enia m ów i: J a tam n ic n igdy n ie szm uglow ałam a do
robiłam się sam ochodu. M ieli m y pierw szego w cieszyńskim m oskw icza, a le się nam lak ier n ie podobał, w ięc go dałam p rze
m alować. P opatrzcie — m ów ię lak iern ik ow i ja k ą mam su kienkę (b yła czerw onoburaczkow a) i fu tro ze sztucznego m isia (szaro- beżow e b yło). Te dw a kolory ład n ie z sobą harm onizują — m ó
w ię — w ięc m i też tak auto w ym alujcie. A chłop był prosty i n ie zrozum iał, co to znaczy harm onizow ać, ale głow ą pokiw ał, że rozum ie. G łow ą p okiw ał i farby pom ieszał. W yszedł kolor z teg o dziw ny. Tym kolorem auto ca łe w ym alow ał. Ręce załam ałam i m ów ię — T oście som głupi, o kon trast m i chodziło.
A on gęb ę otw orzył i teraz dopiero m ówi, że nic n ie rozum ie.
A le m iał dobrą w olę, bo się bardzo starał i dużo kolorów w y m ieszał, aż te n je d y n y znalazł. D zieci to się osiem n astu kolorów naliczyły, bo ty le razy próbow ał harm onizow ać lakiery. Jednym to się nasz pom alow any m oskw icz bardzo podobał, in n i ten kolor krytykow ali, a le n ik t n ie p rzeszed ł koło n aszego auta obo
ję tn ie . Był to kolor jed y n y w sw oim rodząju. Każdy go poznał i d zieci albo chłopi zaraz m ów ili — o, pan agronom jed zie.
Wn,j A lojzy w spom ina: N a W yższej Bram ie, pod num erem czw artym , m ieszk ał W ładysław N iedom oga. H odow ca kanar
ków. M iał tak iego kanarkow ego fioła. N ic tylk o kanarki i papu
żki. H odow ca zapalony i szczęśliw ą rękę m iał do tych ptaków, ale w dom u to chyba n ie m iał w szystk ich , to znaczy brakow ało mu piątej klepki, bo nadzwycząj był uprzejm y i w szystk im się zaw sze z d alek a k łaniał. Znąj ornym i nieznąjom ym . D ostał też kied yś przepustkę sta łą na C zechy. A le na sta łą to n ic przenosić n ie w olno. Trza w szystk o szm uglow ać. N aw et cukierków d zie
ciom p rzen ieść n ie w olno. Taka głupota. Borok chłop chciał się odw dzięczyć szw agrow i d en ty ście z Zaolzia kanarkiem . D ługo kom binow ał, aż w ym yślił, że pod kapeluszem na g ło w ie dwa żółte kanarki p rzen iesie. D iabeł go podkusił, żeby d w ie pom a
rańcze szw agierce przenieść. I schow ał j e pod pacham i. A na m oście:
— D zień dobry, p an ie N iedom oga!
Już go znąją, bo zaw sze z daleka się w ita ł i celn iczce się kłaniał. A on cały sztyw n y i spocony, bo choć to w grudniu było, to chłop bardzo się spocił. A celniczka, cholera ja k a ś spostrze
gaw cza, zaraz do Niedom ogi:
— Coś pan d ziś tak i niesw ój ? Może pan do nas w stąpi, kropli na serce się napije, b o ście straszn ie bladzi.
A chłop borok stoi ja k kołek.
— Co to, ani k apelusza n ie zdejm iecie?
A chłopu ju ż się płakać chce, bo grzeczny był, a tu ani dzień dobry ze strachu w yk rztu sić n ie może.
— Ęj, p anie N iedom oga, płaszcz se rozepnijcie, to ście chorzy, boście ani dzień dobry n ie p ow ied zieli.
T ego chłop borok n ie zdzierżoł. K apelusz zdejm uje, dzień do
bry m ówi, a dw a ż ó łte kanarki f r r r . . . a pom arańcza na podłogę. A on cały czyrw ony z teg o upokorzenia. A celnicy w śm iech i m ówią:
— To m y n ie w ied zieli, żeście som m agik, panie Niedom oga.
P u ścili go na czeską stronę. Chłop borok po cichu się ucieszył, że choć je d n ą pom arańczę szw agierce na im ien in y zan iesie. Tę, co pod le w ą pachą przeszw orcow ał.
C iotka G enia w yciąga w nioski: P olacy są bardziąj uczuciow i.
Czesi sw ego pilnują, a rozsądni są i służbow i. Taki je d e n czeski celn ik na 150 zł m nie poszkodow ał. „Ne m a rady, zan este tow ar nazad“. I fertik. A Polak, ja k co w idzi, to prędzęj m achnie ręką.
Jeszcze ja k się go poprosi i p ow ie, że się n ie w iedziało. J a w te dy n ie w iedziałam , a Czech słu żb ista był.
Wąj A lojzy w ybucha śm iechem : A lbo ja k to prosiaka za n ie m ow lę łobuzy przebrały. W beciku i d ziecięcym w ózeczku przez granicę p rzew ieźli. I żaden celn ik się n ie kapnął, choć prosiak kw iczał ja k zarzynany.
Wąj Alojzy się śm ieje. C iotka G enia się śm ieje.
Wąj A lojzy m ów i pow ażnie: Bo w C zechach w roku 1953 nie było takich kłopotów z pogłow iem trzody chlew nąj i hodow lą w ogóle, ja k u nas w tym czasie. Prosię było na w agę złota w te dy u nas. C zesi dopiero w 1960 przeżyli kryzys w hodow li i rol
n ictw ie.
C ieszyn, styczeń 1972
[ 4 9 ]
Niestety nie pam iętam , w którym dokładnie roku powstały te „W spom inki . . Naj prawdopodobniej latem 1973 lub 1974, kiedy H elm ut K ajzar spędzał wakacje w dom u rodzinnym w Cieszynie, a za p rzy ja źn io n y z n im Je rzy Kronhold postanow ił nam ów ić go do napisania „czegoś" na kolum nę literacką „Głosu L u d u “.
W szyscy trzej spotkaliśm y się w cieszyńskim m ieszka n iu pana Helmuta. B ył w y
jątkowo upalny dzień, moje m okre od potu m y śli p rzy kle iły się do pojęć „ pragnienie“
i „ orzeźw ienie“, i n ic n ie było w stanie ich stam tąd oderwać. Tym czasem zan u rzo n y w książkach i papierach gospodarz z gracją poruszał się na najw yższych piętrach abs
trakcji. Zaproponował n a m wspólny lot wokół pojęć„ B eckett“, „Ionesco", „Różewicz"
i m usiało m in ą ć sporo chwil z a n im zorientow ał się w n a szy m godnym współczucia stanie.
Szacunek budziła siła jego wnętrza. Odniosłem wrażenie, że zrodziło ją absolutne podporządkowanie u czu ć racjom rozum u. W ka żd ym geście, słowie, zd a n iu czuło się panow anie porządku intelektualnego nad emocjonalnym.
Tekst n ie był jeszcze gotowy. Rękopis dotarł do m n ie w dwa d n i później.
P rzyznam się, że n ie byłem zachwycony. N ie um iałem dostrzec żadnych walorów w banalnym w su m ie dialogu na tem at dośw iadczeń granicznych m ieszkańców po
dzielonego m ięd zy dwa państw a Cieszyna. Ponadto utw ór ten n ija k n ic korespondował z obyczajami naszej propagandy, polegającym i n a elim inow aniu z obrazu Polski i Polaków pierw iastków negatywnych. Wręcz przeciw nie, siln ie j e naruszał, sugerując, że rodacy zza Olzy mogą czerpać korzyście m aterialne z p rzem ytu. Te dwa czyn n iki zadecydowały, że „ W sp o m in ki. . . “ u tknęły w redakcyjnej teczce n a kilkanaście lat.
Dziś, postanow ieniem redaktora naczelnego „Zwrotu", m ają wreszcie u jrzeć światło druku. Jest to wielce krzepiąca decyzja. Św iadczy ona o tym, że sytuacja w naszych mediach rzeczyw iście normalnieje, czyli że redaktorzy mogą wreszcie traktować utw ór literacki jako dzieło sztuki, a n ie tylko jako n ośnik treści propagandowych.
„ W spom inki . . . są dziełem sztuki. M ieszczą się doskonale w koncepcji „teatru meta- codziennego", polegającej na w yeksponow aniu „ dziś i teraz", a zanegow aniu klasycz
nej zasady trzech jedności i zw eryfikow aniu pojęć czasu i przestrzen i w klasycznej sztuce dram atycznej. K ajzar p isa ł „ W sp o m in ki. . . “ w łaśnie w czasie, kiedy tworzył podstaw y teoretyczne pod swój m odel „teatru metacodziennego".
H elm ut K ajzar urodził się 18. 8. 1941, zm a rł w sie rp n iu 1982. Studiow ał polonisty
kę i filo zo fię w Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie, współpracował ze studenc
kim Teatrem 38. B ył zafascynow any twórczością T. Różewicza, którego sztu ki w ysta
wiał w Teatrze Polskim we Wrocławiu oraz na scenach RFN, Szw ecji i A nglii. Był reżyserem teatralnym i radiow ym , kryty kie m i teoretykiem teatru, tłum aczem z n ie mieckiego, autorem sztu k scenicznych. Opublikował 14 dramatów, z których najw ięk
szy rozgłos zyska ły : „Paternoster", „Brzuch", „M uzeum m iłości", „Rycerz A ndrzej",
„Obora" i „Gwiazda". W 1977 opublikował „ Sztuki i eseje".
K. Kaszper