• Nie Znaleziono Wyników

Stanisław Jedzok

W dokumencie Zwrot, R. 43 (1991), Nry 1-12 (Stron 131-134)

N o n i e !

Jak nazw ać po im ien iu taki dzień, k iedy w stąjesz, strącasz bu­

dzik ze stolik a na podłogę, w nagłym szoku przebudzenia ude­

rzasz g łow ą w kraw ędź łóżka, w plątujesz się w poły szlafroka i spadasz b o leśn ie tłukąc sobie ło k ieć a potem oglądasz w lust­

rze tw arz p ełn ą nędzy i b oleści. Jak nazw ać po im ieniu ranę, zaciętą o poranku brzytw ą, która w tw ej niepew nej ręce trzęsie się i pulsuje żądna Twojej krwi, zm ierza fałd y skóry na kartu igrąjąc z nędznym św iatłem porannej szarości. Jak nazw ać ten św iat, który otw ierasz zm ęczonym i pow iekam i, ciężkim i jak ka­

m ienne pokryw y grobow ca. Jak?

— Gówno! — chciałem krzyknąć, lecz uznałem w tym m om en­

cie za b ezsen sow n e odtw arzać m oje m yśli. Łyknąłem zimnej już kawy. Mimo w o li w yrw ało się z m ojego w n ętrza w estchnienie.

Taki decydujący m om ent, a ja w lok ę się z kąta w kąt i nie je s ­ tem zdolny zebrać w szystk ich sil. Zresztą ostatn io mam w raże­

nie, że m oje życie składa się z sam ych decydujących m om en­

tów , co p ost factum okazuje się w ielk ą im aginaęją i stw ierdzam , że n ie chodzi o żadne M om enty, lecz W ielkie Du­

perele, ochłapy, ja k ie rzuca m i mój nędzny los. Lecz jak o praw­

d ziw ie przeciętn y człow iek chw ytam zaw sze tę w yzyw ąjącą rę­

kaw icę i z nadzieją patrzę na te n następny decydujący MOMENT!

W końcu udało m i się zarzucić kurtkę, zaw iesić na szyi szalik i w łożyć buty. T rzasnęły za m ną 'd rzw i m ieszkania. Od­

sapnąłem . — D zień dobry — u słyszałem w e so ły głos sąsiada, któ­

ry co ranka pobudzał m nie do życia sw oim optym istycznym głosem i stukaniem kul, na których opierał ciężar sw ojego ciała.

Jego drew niane nogi zaw sze m nie przerażały w pewnym sensie.

N ogi stracił w d zieciń stw ie, tuż po w ojnie, ^jeżdąjąc na sankach nąjechał na ja k ą ś m inę poniem iecką, która n iestety eksplodo­

w ała i oberw ała mu obie nogi w kolanach. Sąsiad jakby nie stracił hum oru przez te n fa k t i w ygłaszał przy najróżniejszych okazjach, że je s t ew en em en tem w śród m ężczyzn, albow iem ma dłuższego kutasa od nóg. J ego hip otezę na tem at własnego członka potw ierdzał rów nież fakt, iż od w ied zała go w ielka licz­

ba, bez w yjątku pięknych kobiet, które nierzadko staw ały się ofiaram i je g o nóg w ten sposób, że w nagłych napadach histerii odpinał je d e n z tych drew nianych kikutów i wypędzał je

z m ieszkania, b y ą c gd zie popadnie.

— D zień dobry — odpow iedziałem , zm usząjąc się przy tym do uśm iechu, i z p ew n ą zazdrością spoglądąjąc na je g o sztyw ne dolne kończyny. Po czym zło śliw ie popędziłem w dół przeska­

kując po dw a schody. N a dw orze w ia ł zim ny w iatr. O tuliłem się bardziej w kurtkę i p obiegłem na parking. Mój trabant w iern ie oczekiw ał w tym chłodzie. Po ch w ili p ęd ziłem ju ż drogą, roz- bryzgąjąc w ie lk ie kałuże w czorajszego d eszczu na chodniki, gw iżdżąc na n ieb o i naciskając coraz m ocniej p edał gazu.

Zanim dojechałem do biura, słoń ce w ylazło zza chmur. Zrobiło się cieplej. Po drodze jed n a k m iałem ja k ie ś d ziw ne uczucie pustki. Coś n ie pasow ało m i w tych ulicach, w ludziach, których zresztą było jak b y m niej. Zatrzasnąłem drzw iczki sam ochodu i w szed łem do budynku. N a k latce schodow ej ja k zaw sze pano­

w ała ciem ność i chłód. Tym razem p anow ała tu też niepokojąca cisza. Może m i się to w szystk o tylk o w ydaw ało. W końcu w ta ­ kim dniu, k ied y mam być m ianow any kierow nikiem w ydziału, na pew no je ste m n astaw ion y bardziej w rażliw ie w ob ec ota­

czającej m nie rzeczyw istości. Skierow ałem sw oje kroki do drzw i dyrektora. Zapukałem. Cisza. Spojrzałem pod nogi. Przez próg sączyło się b lad e św iatło. Zapukałem ponow nie. Cisza.

Złapałem za klam pkę i u ch yliłem drzw i. Zobaczyłem p lecy s e ­ kretarki (tej starej w iedźm y o ob w isłych piersiach i olbrzym im zadzie, którą w szy scy n azyw ali K obyłą). S ied ziała nieruchom o nad m aszyną do pisania. O tw orzyłem drzw i szerzej. Zgłupiałem . Na sto le w heroicznej pozie stał dyrektor, z teczk ą pod pachą i palcem prawej ręki proroczo w zn iesion ym ku górze. W tym sa­

mym kierunku był skierow any też je g o nieruchom y wzrok.

— Przepraszam — jęk n ą łem i w ycofałem się p ow oli za drzwi.

— Coś tak iego — w ym am rotałem sam dla sie b ie i pow oli, na palcach oddaliłem się w kierunku m ojego biura. Po drodze za­

trzym ałem się pod drzw iam i Mąjki. W ydawało m i się, że słyszę cichy śm iech. Zapukałem. Znów cisza. Od razu otw orzyłem drzwi.

— N ie ! — w yd u siłem z sieb ie.

To, co zobaczyłem , przeszło moje n ąjśm ielsze oczekiw ania.

Mąjka stała przed lustrem z obnażonym i piersiam i, które pod­

parte dłońm i u n o siły się, to jed n a, to druga. Coś jeszc ze k ołysało się w tym p om ieszczeniu poza zasięgiem m ojego w zro­

ku. O dw róciłem n ieco głow ę. N a lam pie pod su fitem dyndał ja ­ k iś m ężczyzna. N ąjw idoczniej p eten t, bo tw arz m iał w ykrzy­

w ion ą w proszącym uśm iechu. To było ju ż ponad m oje siły.

Trzasnąłem drzw iam i i w b iegłem do m ojego biura.

K olegę ek on om istę zastałem z siek ierą w ręku. W łaśnie kończył rąbanie sw ojego biurka. Papiery zsyp yw ały się z blatu stołu na p odłogę a za nim i lecia ły drzazgi. J ego p ostęp ow an ie n ie zdziw iło m nie ju ż na ty le (zresztą m iał pochodzenie robotni­

cze). Objęło m nie ja k ie ś n iezn an e uczucie. M echanicznie roz­

piąłem rozporek i zacząłem oblew ać w ie lo le tn i dorobek p ię ­ trzący się na m oim stole. D oznałem n iezn an ego mi dotąd

uczucia ulgi i w tej pozie zastygłem .

Rano obudziłem się zrzucając budzik na podłogę i potem rąbnąłem się głow ą w kraw ędź łóżka. O m ało co strzaskałem so­

b ie łok ieć i kolana plącząc się w połach szlafroka. Chyba spóźnię się do pracy, pom yślałem , słysząc odgłos stukania kuli sąsiada na schodach. Cholera, troch ę zaciąłem się brzytw ą. N ie­

m al ud u siłem się zakładąjąc kraw at (d ziś mam być m ianow any kierow nikiem w yd ziału ). N arzuciłem szybko kurtkę, szalik i w ciągnąłem buty. W ybiegłem na schody.

— D zień dobry — usłyszałem .

— Dźribry — w yrzuciłem z sie b ie i popędziłem w dół po scho­

dach. N a parkingu trabant czekał z utęsk n ien iem . Po ch w ili p ę­

d ziłem ju ż naciskąjąc p ed ał gazu.

D ziw ny to był dzień. Już po drodze w yczuw ałem coś niezisz- czalnego w pow ietrzu. To COŚ snuło się ulicam i w śród ludzi (których było jak b y m niej) a n a w et w ydaw ało mi się, że w yczu­

w am obecność teg o w sam ochodzie. Jakby ktoś bezustannie patrzył na m nie od tyłu, w mój kark. A niech go skręcę!

— Coś n ie tak! — m ruknąłem do sieb ie w chodząc na górę, po schodach do biura. Było tu ciem niej niż zaw sze. Cisza też w yda­

w ała się jak aś jak b y pogłębiona. Mimo w szystk o skierow ałem kroki do biura dyrektora. Zapukałem ostrożnie. Cisza. Spróbo­

w ałem je szc ze raz i tym razem bardzo odw ażnie. Znowu cisza.

N acisnąłem klam kę. Z a m k n i ę t e ! T ego to ju ż napraw dę nie oczekiw ałem . K toś tu igrał ze mną. B yłem m yszką w czyichś ko­

cich łapach. Oburzony i przyznam się, że w ściek ły, goniłem od biura do biura i w aliłem p ięścią w drzw i a n aw et w n ie ko­

pałem , lecz nic to n ie pom agało, w szy stk ie były zam knięte. K ie­

dy stanąłem przed drzw iam i m ojego biura — poczułem ucisk m oczu w pęcherzu. Z acisnąłem zęby i przekręciłem klucz w za­

mku. O tw orzyłem drzw i ostrożnie. B yło tu pusto, cicho i w szy st­

ko na sw oim m iejscu. Trzasnąłem drzw iam i i pobiegłem w k ie­

runku w yjścia. N ie w ied ziałem , co o tym m yśleć. N ie rozum iałem niczego. K iedy ruszałem w stronę domu, słoń ce już znacznie przygrzew ało.

Zam yślony w chodziłem do bramy sw ego domu, k iedy nagle coś na m nie runęło i p ow aliło m nie na ziem ię. O szołom iony pa­

trzyłem na ładną blondynkę, która tak sam o zaskoczona i ze łzam i w oczach w patryw ała się w e m nie, po czym m ruknęła coś jak b y „przepraszam “ i p obiegła dalej. Pozbierałem się z b łotn is­

tej kałuży i zacząłem w chodzić na schody. K iedy docierałem już do piętra, na którym było m oje m ieszkanie, zauw ażyłem nad sobą sąsiada. Szeroko u śm iech n ięty trzym ał w jed n ej ręce drew nianą nogę a drugą przytrzym yw ał się balustrady. Przyw i­

ta ł m nie tubalnym głosem :

— Ładna n ied ziela się zrobiła, no n ie? — zarechotał.

— No n ie ! — roześm iałem się wraz z nim.

[ 4 7 ]

ła w a ława

W dokumencie Zwrot, R. 43 (1991), Nry 1-12 (Stron 131-134)