• Nie Znaleziono Wyników

WSPOMNIENIA DZIECI NIEPOŻĄDANYCH

W dokumencie Zwrot, R. 49 (1997), Nry 1-12 (Stron 46-53)

Nosim y je u góry sw ych wyobrażeń. Kryją się n ie ot sobie na chybił trafił p o schow kach w sp om in ek z dzieciństwa; owidiu- szow ski złoty w iek. Również w sp om n ien ia składają się na w yo­

braźnię.

Ani ojciec n ie pozbaw ił m nie takiego przekonania. Był dziec­

kiem niepożądanym . Ostatni w kolejce. Skandalicznie spóźniony na świat, po tylu latach pauzy. Bezm yślnie spłodzony? Skądże.

Dziadek z babcią byli ludźm i prostym i, bez przerwy okopyw ani aż po szram i siniaki przez życiow e buciory reagow ali nawykowo;

nie starczało im czasu ani sił na rozw lekanie istoty lub skutków sw ego działania. Mimo w o li okazyw ali p oszkróbkow i jego n ie­

pożądanie. N iepożądany zaś wiedział, d o czego w szystkiego brze­

m ienna bezkutecznie się uciekała, b y p oronić.

Człowiek jest jak skarbonka. Nie w yda z siebie nic, czego doń nie w łożono. D zieci niepożądane są na o g ó ł nieufne. Dla swych obaw nie potrafią się zwierzać, zaś w rzadkich ch w ilach zwierzeń nie chełpią się zanadto. Im rów nież się wydaje, że w swej skar­

b o n ce n o szą ty lk o sło d k ie w sp o m n ie n ia , ła g o d n ie jsze p rzy­

najmniej od tam tych z okresu podrastania. Tłuką się w n ich także obawy, iż w przeciw ieństw ie do innych, w sp o m n ien ia wieku pra- złotego upodobniają się do so li w Mohsa skali tw ardości m ine­

rałów. W swej bojaźni tak rzadko je ujawniają, że na pow ierzchni ich poetyckich dozn ań niew yobrażalna i oczyw ista prawda rysuje brutalne krechy.

Ze skarbonek dzieci niepożądanych n ie w ypadnie nic, czego tam nie w łożon o. Latorośle dzieci niepożądanych także okazują

[ 4 2 ]

się w jakiś sposób niepożądane. Wśród generacji p odobnych p o­

tom ków spotyka się zazwyczaj brak w zajem nego zaufania. Unikają zw ierzeń. Częściej też zderzają się z sobą w sw ych w sp óln ych la­

tach, nawet bez w idocznego zaw inienia, jak kule bilardowe.

Mimo to jestem sob ie z lekka świadom najwcześniejszych dozn ań ojcow skich - dzięki rzadkim ch w ilom jego otwartości.

Oraz dzięki własnej dociekliw ości. Utknęło m i głębok o w pam ięci w szystko, co tylko m n ie w jakim ś sen sie dotyczy: tylko ignoranci sądzą, iż urodzili się dopiero w dniu zaznaczonym w metryce.

Wyobraźnia przecież pozw ala m i chw ytać rów nież treści ledw ie napoczętych zdań. Kłaczków poszczególnych słów . Albo n ied o­

m ów ień. Nie w iem także czy w pam ięci taty nie m ieściły się w ła­

ściw ie dw ie skrytki w sp o m n ien iow e. W pierwszej m ieściłyby się po p ołow ie słodycz z solą. W drugiej zaś przeciw ne bieguny skali Mohsa: diam enty. 2 rzadka żyw ion e w sp om n ien ia. Przeważnie sekretne. Strzępy ulotn ych krajobrazów, których później nie doty­

kała bezw zględna ręka uściślania. Podchwytliwa d ło ń przeświad­

czenia, że rzeczy realne w łaśnie, a n ie wyobrażalne, okazyw ały się odrębnym , niebrylantow ym w ejrzeniem .

Bracia Bublowie z W ołoskiego Międzyrzecza produkow ali tyle trzonków do noży, że w ypłacały im się w łasne tartaki wszędzie tam, gdzie tanie drzew o p o ręce. Za cesarza jedynie w Galicji.

Dziadka Josefa tedy, ojca ojcow ego, zatem najzwyklejszego majs­

tra tartacznego a najdośw iadczeńszego, bo pilarza od kilku p o­

koleń, w ysłali tam w szóstym roku now ego stulecia, aby rozkręcał tartaki w Zawoi, Czorsztynie i Starym Sączu. Pracy na całe lata.

Powroty do rodzim ego Zubrzi n ie w chodziły pod uwagę. Rodzina o dwa lata wyprawiła się za nim . Babcia Franciszka z pięciorgiem dzieci: Marią, Karlem, Hildą, Jaroslavem , Robertem. Ten ostatni, mój ojciec, p ojech ał do Galicji jako k ilk u m iesięczn e dziecko.

Pierwsze jego św iadom e doznania okazują się w ięc galicyjskie.

Owe najdawniejsze w sp om n ien ia jego w ieku złotego, blado z p o­

czątku eksponow ane i nieostre, w iązały się z Zawoją, gdzie rodzi­

na spędziła dwa lata: bernardyn n o sił go na szerokim kosm atym grzbiecie dróżkam i p om ięd zy stertam i w ysychających tarcic ży- w iczych. Do kogo ó w bernardyn m ógł należeć? I jak go wabiono?

W Niedzicy opodal Czorsztyna zdarzali się Cyganie. Kiedy dziad­

kowi w ypadło w erbow ać robotników na czorsztyński tartak, Po­

lacy byli już na frontach. Najął w ięc w Niedzicy czterech sm agłych.

Zeszli z rodzinam i, z półtora ich było tuzina. Ojciec p o raz pierw ­ szy w idział ich takich z bliska. Oddano im n ow y barak o p od ­ w ójnych ścianach w yp ch an ych warstwą udeptanych trocin. Wy­

[ 4 3 ]

trwali dni czternaście. D arem nie budził ich dziadek piętnastego rana, barak stał pusty. P on iosła sm agłych ich krew koczow nicza.

Dokąd?

W Niedzicy stał zamek. Starszy od ojca o lat dziesięć Karol niegdyś tam się zakradał. Kiedy? Jak? I p o co? Przyniósł pod połą kurtki księgę opraw ioną w skórę, m niej b yło w niej stronic zadru­

kow anych pism em , więcej z m iedziorytniczym i portretami. Gdzie się potem ta księga podziała? W Kluszkowcach, gdzie czorszty- niaczcy ch od zili do szkoły, tatę rów n ież - m ałego Morawianka oraz W ołoszka z Zubrzi, potajem nie zresztą, uczono rym owanki, którą spam iętał przez całe lata: Kto ty jesteś? Polak m ały. Jaki znak twój? Orzeł biały. Gdzie ty mieszkasz? Między sw em i. W ja­

kim kraju? W polskiej ziem i. Czem ta ziemia? Mą ojczyzną. Czem zdobyta? Krwią i blizną. Czy ją kochasz? Kocham szczerze. A w co wierzysz? W Polskę wierzę. Coś ty dla niej? W dzięczne dziecię. Coś jej winien? Oddać życie.

Nie ojciec jednak przyszedł tam o życie, teraz zresztą n ie byłoby pisania, a brat ojców, Josef najstarszy. Za Austrię padł, nie za Pol­

skę. Zamek czorsztyński znalazł się potem na jednym z pierw­

szych rysunków taty. Pastelow y obrazek tak bardzo sp odob ał się dziadkowi, że długo po w ojnie w isiał na kuchennej ścian ie w Zu­

brzi. Gdzież ten rysunek dzisiaj się podziewa? Stary Sącz. Zanim dzieciarnia w róciła z babcią do Zubrzi, spotkał je początek wojny.

Oraz pierw sze transporty z rannym i. Paniczki starosądeckie roz­

n osiły im w odę, ow oce, chleb. M oskalom nic, ni kęsa Moskalom, m ów iły, kiedy z w agonu odzyw ały się prośby rosyjskie. W iedziały on e, a ojciec n ie m ógł wiedzieć: Polska austriacka w stosunku do pruskiej i ruskiej stanow iła niebo. Świadom ość to w części, w częś­

ci w sp om n ien ie, pośrednia w p ołow ie, w p ołow ie bezpośrednia.

Nie w szyscy w tenczas w ósm ym roku odjeżdżali z Zubrzi. W pra­

cy i na chałupie został ślusarz Josef, najstarszy z rodzeństwa.

I stąd w zięto go do wojska. Josefa z Robertem dzieliła różnica dwudziestu lat. Josef jakoś n ie spam iętał niem ow lęcej twarzyczki Robertowej, Robert zaś w cale n ie poznaw ał Josefa. Kiedy Josef pisał, ch o ć n ie był od pisania, jego listy w tedy mijały się z adresa­

tam i zm ieniającym i stale m iejsce zam ieszkania. Gdyby zaś pisano do Josefa, lecz nikt w rodzinie tego n ie umiał, listy i tak b y go nie znalazły: w Zubrzi go już nie było, jakiś czas nawet przebywał w ich pobliżu, w Galicji, tyle że o n sam jeden o tym w iedział. Póź­

niej zaś. A co z Josefem? - pytała babcia w szesnastym roku, skoro nie m iała pojęcia, dokąd zagnano jej um undurow anego syna, oraz skoro ni stąd n i zowąd dziw nie raz ukłuło ją koło serca. Posądzała

[ 4 4 ]

ow o ukłucie O co ś niedobrego, naw et najgorszego. Dopiero erar zidentyfikow ał Josefa. Erar jednak zn ał tylk o stałe miejsce Jose- fow ego zam ieszkania. Drukowana karta pocztow a z odręcznym

opiskiem , iż J o sef pozostał gdziesi na w ieczystej warcie, dotarła do Zubrzi stosu n k ow o szybko. Zdjęta b ó lem szła babcia przez obydwa ogrody, ten m ały k oło dom u oraz ten duży za wąwozem . Płakała do zielonej trawy pod stopam i. Płakała w papier. Słone łzy rozm azywały kiepską czerń erarnego testam entu.

W spom inanie jest w ażeniem następstw , głów n ie zaś przywoła­

niem zasłyszanego: Dębowa. Dziadek w osiem nastym kończył w Galicji, m iał wracać na Morawy. Przez te cztery lata z rzędu gos­

podarow ał w pojedynkę. Bóg raczy w iedzieć, jak gospodarował, skoro potem p isał do babci: Przyjeżdżaj, Franciszko, trza tu solid n ie posprzątać, p ien iąd ze na p o cią g p rzesyłam . Babcia zdała zuberski dom ek z m łodszą dzieciarnią najstarszej, choć dopiero szesnastoletniej córce Marii: przez te kilka d n i zadbają o siebie.

Kilka dni? Zanim babcia p o n o w n ie znalazła się w Starym Sączu, wojna skończyła się, a granice pozam ykały. Nic n ie dało się zro- ic. Babcia z dziadkiem znaleźli się w ob ozie internacyjnym w Dę­

bowej. Nie byli nawet w stanie p ow iadom ić o tym. Zamieszkali w drew nianych barakach, gorszych od tam tych czorsztyńskich la Cyganów. Co barak to inna narodow ość. D ziennie kromka Chleba z grudką m arm olady. Dla M oskali nic. Ani kęsa Moskalom.

Barak rosyjski ła ził za resztkam i na śm ietnisko.

n ie. zn o siła b ezczy n n o ści. P om agała sanitariuszkom . Wszędzie um ierano. Najczęściej w y n o szo n o sztyw nych z ruskiego baraku. D opiero w io sn ą dziew iętnastego roku oboje dziadkow- stwo n iespodziew anie zjechali do Zubrzi. Na kilka dni przed zu­

berskim kolegą Josefa, Szurkiem.

Imię? Szeregowiec Szurek z plutonu kaprala Josefa. Młody Szu­

rek w racał z niew oli, zjawiał się w ięc z takim ż opóźnieniem . Josefa to spotkało pod Górą Graniczną. Tamże, w Galicji. Niedo­

brze z nim było, paskudnie był podźgany, ale żył. Leżał w la­

zarecie, kiedy runął następny, jeszcze skuteczniejszy ruski atak ar­

tyleryjski, zn ió sł także lazaret.

kUka .dni Późn ie) zjechała d o Zubrzi m łoda Polka Paulina.

W dłoni, w ilgotnej od rozpaczliw ych obaw i n iepew ności, zaciska­

ła zm ięty karteluszek pisany ręką Josefa, z nazw iskiem i adresem.

D laczego J o sef n ie pisze? Czyżby m n ie już n ie kochał? Obiecy­

wał przecie, że od razu po w ojnie się w eźm iem y!

Babcia nie oddaliła nieznanej Pauliny. W szystko zresztą rozu­

miała, co do słówka: za sw ych galicyjskich lat na tyle pochw yciła

[ 4 5 ]

niem iecki z p olskim , że zdradzał ją jedynie słabaw y zaśpiew gali­

cyjski.

Cedułka pokryta pism em m artw ego od trzech lat syna była dla niej niezaprzeczalną i przekonującą w ieścią z tam tego brzegu.

To m artwy m iał d o ciebie pisać, Paulino? I ciebie miłować?

Bólem zdjęta Paulina szła przez obydw a ogrody, przez ten m ały tuż pod chałupą oraz przez ten duży za w ąw ozem . Płakała do trawy pod sw o im i stopam i. Płakała d o cedułki. Słone jej łzy dosz­

czętnie strawiły, co jeszcze pozostało na karcie z kiepskiego erar- nego atramentu. Po trzech dniach odjechała z Zubrzi. Dokąd?

Ojciec n ie m iał pojęcia, skąd przybyła. Nie b y ł też pew ien, czy w tenczas w o góle padła jakaś w zm ianka o jej m iejscu zam ieszka­

nia. Jak się nazywała? Nie znał jej nazwiska. Nie przypuszczał, by w o g óle je w ysław iano. Jak wygądała? Nawet ubiegłe siedem dzie­

siąt z okładem lat nie zdołało w ym azać tacie z pam ięci postaci Pauliny. Rozm azało ją jeno, oddaliło. Drobna. Smukła. A twarz?

Ojciec w yobrażał ją sob ie dosyć w yraziście, ale n ie b ył już w stanie jej opisać. Czoło? Oczy? Nos? Broda? Jedynie długie w ło sy brunetki wyraźniej zachow ał w pam ięci. Leciały z przodu lukam i kędzio­

rów, do czoła i na skronie, dopiero na ciem ien iu głow y u n osiły się w bujnym puklu. Josef. Paulina. Im iona m o cn o utkw ione w ojcow ­ skiej pam ięci. Gdzie o n a się podziała, co zaś zostało z Josefa?

Kiedyż b y ł i gdzie Pauliny koniec?

To gdybyśm y n ie b y li z ojcem dziećm i niepożądanym i, n o­

siłbym w pam ięci w ięcej jego w czesn ych w sp om n ień . Ojciec by częściej przy m n ie w racał w swój w iek złoty. W takiej oto sytuacji przecież zaczęły iść w spom nienia, tam te brylantow e, w czasie kiedy już ojciec odch od ził. P ow in ieniem b ył tutaj dojść całego sedna. Mógłbym się pokusić o pokrycie w ieściam i białych plam nawet w najdalszych słojach ojcowskiej pam ięci. Mógłbym też, chociażby z przerwam i, odpowiadać n o sicielo w i w sp om n ień na m ałostkow e nawet znaki zapytania.

Ale czy m usiałem ? Nawet ostatnie życzenie ojca, żebym zadbał 0 niego i przesiedział przydługie p ó ł roku u jego w ezgłow ia, ży­

czenie z rodzaju tych, które się w ypełnia, okazało się w ycieńcza­

jącym do cna i n ieom al fatalnym w yrokiem . Dwoje niechcianych dzieci w takim ż m iejscu i czasie? Kule bilardow e, co to jak najbole­

śniej i najhałaśliwiej zderzają się z sobą w ostatnich chw ilach św iadom ości, skoro dziecko niepożądane na granicznym przejś­

ciu życiow ym nagle odczuw a potrzebę zw alenia w in y za ciem ne nurty zdarzeń na k ogoś innego, kto akurat znalazł się pod ręką 1 nie potrafi się bronić: um ierającem u przecież się nie odmawia.

[ 4 6 ]

O wo z y cz e n ie -p r z e n ik a n ie b y ło p o o sta tn im . Nie obowiązu- jącym. Po dwakroć niedorzecznym . Ojciec spodziew ał się w prze­

błyskach św iad om ości swej nadchodzącej granicy losow ej. Jakże się chciał dow iedzieć czegoś, co i tak raz bym odkrył, chociażby i z przeciw ległego brzegu. Naprawdę już n ie b yło świadków zdarzeń z przełom u w ieku. Na piśmie? Czy jednak erar prowadził es notatki o sw ych poddanych? Połowa p isa n in y i tak zginęła.

Pozostało to, o czym daw no wiadomo: data urodzenia, ślubu 718°!l!u- iKażda próba w yp ełn ien ia białych plam i tak poprowadzi do finału, jaki zawarła rym owanka, której uczono m nie z elem en ­ tarza: Był sob ie dom eczek, w dom eczku stołeczek, na stołeczku miseczka, w m iseczce wodziczka, w tej w odziczce rybeczka.

A gdzie ta rybka? Kotka zjadła. A gdzie ta kotka? Do lasu uciekła.

Gdzie są te lasy? Na p o p ió ł zgorzały. Gdzie jest ten popiół? Woda go zabrała. Gdzie jest ta woda? Woły ją w ypiły. Gdzie są te woły?

Panowie je zjedli. Gdzie ci panowie? Leżą na kierchowie.

Czyżby tego n ie było dosyć? Nawet sporo. Garść zajmujących niepow tarzalnych i niew ydum anych lo só w ludzkich. Spisałem je w przekazanej, w nijak nie zm ienionej postaci. Taki niepozorny, prywatny u kłon zło żo n y tacie, poszło przecież o jego w spom nie- nia.

D ziecko n iep ożąd an e... Czyżbym ja n im n ie b y ł także? Taki ukłon św iadczony tylu ludziom mojej krwi. Nikt in n y nigdy nie złozy im ukłonu. Nikt in n y też n ie zna ich, jak ja sam. Tamci krew­

niacy zas żyli, jak potrafili. Nagrodą zaś za w yrzeczenia b yły im szram y i since, k opniaki losow ych buciorów, za którym i w cale nie tęsknili.

Nieznaczne, sk rom ne potw ierdzenie mej prywatnej wiary: nie sądzę, zeby m oje życie zaczęło się od w pisania do m etryki. Wierzę w łańcuchy genów , w rodow ód krwi oraz w drogę w yznaczoną mi przez m oich przodków . W rodow e dzieje wierzę. Oraz w takąż ro­

dową m itologię: patrz Paulina, Josef i m oja słabość do owego wątku, oraz cich a moja zawiść, w cale przecież nie w idzę losu Jose- fow ego w czarnoczarnej jedynie tonacji. Mieć kogoś, kto lata całe będzie m nie szukać p o od ległych kątkach Europy, przekonywać m nie o sw ym trw ałym przywiązaniu w obawach, czy aby ow o jeeo uczucie zostało przeze m n ie odwzajem nione. Ale to już z całkiem m nego, nie z tego usm olon ego, zepsutego świata.

przekład WŁADYSŁAW SIKORA

1 4 7]

FR A SZ K I GU STAW A SA JD O K A

W dokumencie Zwrot, R. 49 (1997), Nry 1-12 (Stron 46-53)