• Nie Znaleziono Wyników

Z Romualdem Pawlakiem rozmawia Edyta Antoniak-Kiedos

W dokumencie Nowe Zagłębie, 2014, nr 3-4 (33-34) (Stron 67-74)

Romuald Pawlak. Fot. Revis SR

Literatura

Zaświeciła się kontrolka na desce rozdzielczej, chyba jedna z ważniejszych, bo świeciła nie po przyjacielsku na zielono czy mniej po przyjacielsku na żółto, ale na czerwono. Zahamował gwałtownie na pustej drodze, w środku lasu. Trochę zarzuciło samochodem na wilgotnym asfalcie, ale i tak nie miał innego wyjścia. Wiedział, że już dłużej nie podoła. Później sprawdzi, co to za alarm, bo ten jego wewnętrzny dawno dawał się we zna-ki, ale aż do tego momentu go ignorował. Otworzył drzwicz-ki, przeskoczył rów i wbiegł kilkanaście kroków w las, po ko-lana we mgle, otwierając w tym czasie rozporek. Teraz trzeba się wypiąć, aby nie posikać butów. Zauważył, że i tak będzie je musiał przetrzeć w samochodzie, żeby nabrały dawnego poły-sku. Wszyscy na których mu zależało, patrzyli głównie na buty.

Trzeba dbać o wizerunek a buty to podstawa. Mocz popłynął.

Co za ulga! Tyle razy sobie obiecywał że, nie będzie czekał do ostatniej chwili. Człowiek się spieszy i chce połączyć dwa w jed-nym albo nawet i trzy. Kawa, sikanie i tankowanie wozu. Przez to planowanie o mały figiel by się posikał w spodnie. Dobrze, że to nie centrum jakiegoś miasta i postój w korku. Ostatnia kro-pla leciała zdawało się całą wieczność w miejsce przeznacze-nia. Wszystko ma swoje miejsce na tym świecie, uśmiechnął się wręcz triumfalnie. Miło mu się zrobiło, że ten jego mocz pomo-że jakiejś roślince w zrobieniu kariery w tym lesie. To ona będzie miała więcej mikroelementów niż sąsiadki, wybuja i zdominu-je resztę, a konkurentki zmarnieją w i zdominu-jej cieniu. Dlatego zawsze w plenerze starał się oddawać mocz na jakieś konkretne drzew-ko, żeby je zasilić. Czuł wtedy swoją wielkość, że coś, co mu już nie jest potrzebne, może być tak przydatne innej istocie na tym łez padole, czy wręcz moczu padole. Nie roztrwaniał moczu na kilka roślinek, bo taka sprawiedliwość nic nie zmieni. Po rów-no każdemu w świecie rywalizacji, a takim jest las i nie tylko, to tak jak każdemu nic. Zrozumiał też, że nie ma sensu sikać np.

na coś pokroju Bartka, bo jemu to nie pomoże, a właściwie to byłaby obraza. Swoją drogą ciekawe, ilu facetów w historii od-dało mocz na taki zabytek przyrody, gdy jeszcze nie był zabyt-kiem? Może właśnie na tej fali… moczu wypłynął jako pomnik?

Stał sobie malutki na brzegu wioski, w miejscu, gdzie wszyscy chodzili oddawać mocz, a teraz wycieczki autokarowe przyjeż-dżają i podziwiają.

– Mój stary, jak już miał umrzeć, też tak nie mógł utrzymać moczu. Musiał oddać gdzie popadło i basta! Chyba, że znaczysz swoje terytorium samcze. Wydaje mi się, że ty nie jesteś stąd?

Teraz dopiero zauważył, że na pniu siedziała starsza kobieta w chuście na głowie, pomarszczona, pokurczona, jakby ubrana w pajęczyny. Boże, wszystko widziała, a on skupił się tylko na jednym, na jednej z podstawowych czynności fizjologicznych.

A gdzie uczucia wyższe i zasady współżycia? Może bez przesa-dy, że zaraz współżycie z tą napotkaną kobietą, ale zawsze

trze-ba być correct.

Przecież mógł tą osobę obsikać! No i te ukryte obawy, zawsze się wstydził, zawsze mu się wydawało, że miał mniejszego niż koledzy. Zmieniał kolegów, ale to niczego nie zmieniało. Teraz właściwie bez przygotowania, to znaczy podrasowania widziała go bądź co bądź kobieta, sądząc po głosie bardziej niż po ubra-niu czy twarzy. Zaczął się cofać i próbował zapinać rozporek. Jak jej mógł nie zauważyć? Pół biedy, że jej nie zauważył. Gorzej, że nie zauważył pnia leżącego na ziemi, gdy się cofał jak rak. Miał dzień niezauważania, który tak obiecująco się zaczął podpisa-niem dziwnego acz korzystnego kontraktu. Upadł więc na ple-cy, rąbnął tyłem głowy w coś twardego i nie pamiętał nic więcej.

Gdy się ocknął, był w jakimś ni to domu, ni to szałasie, ni to ziemiance. Chciał się zerwać i wstać, ale ból z tyłu głowy znów pozbawił go na chwilę przytomności.

-Nie tak szybko, kochanieńki. Łeb masz z tyłu rozpłatany. Do-brze, że się znam na ziołach, to zatamowałam krwawienie.

-Co to za dziwny posmak w ustach? – zapytał

-Nie oddychałeś, kochanieńki, to ci zrobiłam usta-usta. Po tym załapałeś oddech.

Poczuł, że będzie wymiotować, próbował wypluć ślinę, ale jej nie miał. Podeszła z cynowym kubkiem.

Pij – te zioła ci pomogą.

Wypił małymi łykami, żeby zabić smak po reanimacji. Chy-ba nigdy nie myła zębów i dlatego tyle ich straciła. Z tego, co mówi, wynika, że go uratowała. Stała nad nim teraz bez chust-ki z nastroszonymi i pozlepianymi siwymi włosami. Naprawdę nie miała zębów. Wyglądała jak Wernyhora, ale on był mężczy-zną. Może jak Horpyna.

-To cię rozluźni, ale niestety stracisz na czas jakiś władzę w członkach – oznajmiła wyjmując pusty kubek z jego dłoni.

Próbował znów zwymiotować, ale nie mógł.

– Zawiadom policję albo pogotowie – wydusił z siebie.

– Jak? Jesteśmy w środku lasu.

– W samochodzie jest komórka.

– Samochodu nie ma. Widziałam, jak wsiedli do niego tacy w sportowych ubraniach, obcięci do gołej skóry i pojechali. To twoi koledzy?

– Znów mu się zrobiło słabo.

– Nie będę nigdzie chodzić tu wokół pustki, a ty jesteś pół-żywy, a właściwie półmartwy. Rozumiesz? Już myślałam, że cię nie dowiozę. Nóg i ramion nie czuję po tej przeprawie.

-Coś o tym wiem, już też nic nie czuję – nie mógł opanować drżenia głosu. Czym mnie wiozłaś?

– Rowerem.

– Rowerem?!

– Nie takie rzeczy wożę rowerem, jak wezmę kwit od leśni-czego, to ładuje pniak na pniak i pcham ten rower aż tu.

Sta-Ryszard August WARIATKA

Proza

ry jak żył, zrobił mi takie uchwyty, które i do ciebie pasowa-ły. Drogą byś mi się zadusił, bo krawat w szprychy wciągnęło.

Dobrze, że zauważyłam, że koło coś się słabo kręci. Krawat mi jest obcy, taki zbytek, a nieraz nawet przeszkadza. Zegarek też ci musiał gdzieś spaść, pewnie był drogi? Rano poszukam, ale nie obiecuję. Jakiej on był marki? No i co nie możesz się już ru-szać? Działają już te mocne zioła.

Rzeczywiście nie mógł się ruszyć, ale ból głowy zelżał. Za to miał w niej pustkę. Sam nie wiedział, czy to zioła, czy to strach go tak sparaliżował. Z kilku zadanych pytań zapamiętał tylko to o zegarku, do tego go doprowadziła tymi ziołami.

– To był drogi zegarek wiodącej firmy na rynku Q-cyk-wy-dusił z siebie.

Powtórz tą nazwę albo zapisz, bo jak odejdę w las i zapomnę, jak się nazywał to nie będę przecież wracać, żebyś mi przypo-mniał albo jak znajdę inny to też nie będę brała czyjejś zguby.

-Q-cyk pisane przez q. Powtórzył. To bardzo drogi zegarek, miałem go do testowania. A właściwie dużo na tych ścieżkach leży markowych zegarków? Jak jest wybór, to może lepszy mi znajdziesz?

Zauważył, że teraz patrzyła na niego długo, wręcz się gapi-ła z różnych stron jak człowiek pierwotny na ogień. Wreszcie przemówiła.

– Kochanieńki przypominasz mi takiego jednego, co tu po lesie chodził, nie był to ojciec twój? Strasznie jesteście podob-ni. Lubiłam go ukradkiem obserwować. On był partyzantem, ale nie wiem właściwie jakim. On też już nie wiedział, zagubił się chyba nie tylko w tym lesie.

Zamyśliła się, jakby zasłuchała. Wytarła nos w rękaw patrząc na liczne zaschnięte ślady chyba z całego miesiąca i mówiła dalej.

– Dziwisz się, że używam takich różnych słów nieprostych?

A co myślisz, że jesteś jedynym moim gościem. Byli tu też inni kształceni, to załapałam. O, przepraszam! Udzieliło mi się takie słownictwo. Niestety odeszli jedni szybciej, inni później, jedni dalej, inni bliżej w zależności od tego gdzie się dało grób wy-kopać. Tu blisko nie ma już wolnych kwater.

Znowu zrobiło mu się słabo, poczuł, że ta kobieta ma nad nim władzę absolutną. Wie o tym i będzie to wykorzystywała do cna. Obserwował ją i starał się odgadnąć, na ile jest szalona.

Nie wiedział jak się zachowywać. Krzyczeć, przeklinać straszyć czy może prosić. Nie prosić, błagać!

No nie bój się żartowałam… jakaś kwaterka się jeszcze znajdzie.

Teraz już wiedział, że normalna nie jest. Wariatka dalej cią-gnęła swoją opowieść.

– Był tu taki jeden, co wyobraź sobie, zapłacił za truciznę sam z własnej woli. A było to tak mianowicie, że chciał się za-bić, tak żeby nie bolało, jakieś tam miał problemy. Nie pytaj nawet jakie, bo ja jestem dyskretna i ci nie powiem. Spotka-łam go w lesie, bo z powodu tych kłopotów chciał się wieszać.

Nie pytasz jakich, bo wiesz, że ci nie powiem. To mu odradzi-łam wieszanie, że to trzeba umieć, żeby nie bolało, że ma zły sznur, bo za szorstki. No i on zrezygnował. Wtedy ja mu mó-wię, chodź, dam ci truciznę. Przyszedł tu, dałam mu do wypi-cia odtrutkę, a powiedziałam, że to trucizna. On wypił i nagle wkłada palce do gardła, że chce jednak żyć i chce zwymioto-wać tą truciznę. Nie dało rady, bo już się wchłonęła ta odtrut-ka. Choć przez to całe zamieszanie sama już nie wiedziałam,

co on wypił. Mówię, jak zapłacisz dam ci odtrutkę. On zapła-cił i dałam mu wtedy jak się okazało truciznę do wypicia. Po-myślałam i już byłam pewna, że się pomyliłam dwa razy mój błąd i mu jeszcze raz zaproponowałam odtrutkę tak dla pewno-ści, ale on ze strachu już mi nie uwierzył i serce mu się zatrzy-mało. Może stracił do mnie zaufanie. Zaufanie w mojej bran-ży to podstawa, gdy go nie ma, może dojść do tragedii. Zresztą nie chciałam dużo przecież, bo to był mój błąd. On był jednak zbyt pazerny, a mnie wtedy pieniądze były potrzebne. Pokażę ci kiedyś, gdzie go zakopałam. Musimy sobie ufać.

– Daj mi wody, zwykłej wody – nie mógł wytrzymać z pra-gnienia. Ufać, dobre sobie!

– Mam kałużankę sączona przez chlebek. Jak jest po desz-czu, nie chodzę do źródełka, bo to daleko, a kałuż jest tu dużo.

– Daj, proszę.

Smakowała dziwnie. Trochę się zakrztusił, musiała mu pod-nieść głowę, bo sam nie był w stanie tego zrobić. Coś go zdzi-wiło, ale nie umiał sobie uświadomić co. Coś, gdy mu podawa-ła wodę i podnosipodawa-ła głowę.

– Ale zaczęłam ci mówić o tym partyzancie. On się spoty-kał z żoną leśniczego. Leśniczy niby wiedział domyślał się, ale miał gorszy sprzęt niż partyzant. Leśniczy miał śrutówkę, a par-tyzant automat. Właściwie to leśniczy zszedł był do podziemia, a partyzant stał się agresorem. Przynajmniej jeżeli patrzeć na ich stosunek do leśniczyny. Tak to jest na tym świecie, że leśni-czówka to nie jest żona leśniczego, a partyzant może być agre-sorem. Ona miała kasztanowe długie włosy. Gdy padały na nie promienie słońca, wydawały się rude. Lekko chodziła po tym lesie, dumnie nosząc zwisające do pasa włosy, znała tu wszyst-kie ścieżki. Doskonale na nich sobie radziła jak łania. Partyzant łaził za nią trochę ociężale i niezgrabnie na przełaj przez gąszcz, to znów kawałek ścieżką, to znów na przełaj. Leśniczy za nimi, a na końcu ja, taki czworokąt. Kiedyś, pamiętam, tu na skra-ju lasu jest taki wyjątkowy buk i partyzant na tym buku zawie-sił lejce, bo tyle mu po koniu zostało. Ona się na nich huśtała.

Wpadała w las i wypadała na polanę, to się śmiała, to płakała.

Pod drzewem było w cieniu ciemno jak w nocy, a jak pojawia-ła się nad polaną to jak w dzień. Pod drzewem panował chłód jak w zimie a na polanie skwar. Ona się huśtała, a on oparty o pień patrzył na nią i jakby chciał zgadnąć, jaka ona jest. Palił jakiegoś śmierdziela krzywego niezgrabnego dymiącego prze-okropnie. Nawet napisałam taki wiersz o tym i miał to popra-wić taki poeta, co tu leżał gdzie ty, ale nie zdążył, dlatego jest, jaki jest. Może ty wiesz, huśtawka to na samo h?

Ce cha – z czystej złośliwości jej źle powiedział, ale zaraz się wystraszył, że oto rodzi się w nim bunt, który do niczego nie doprowadzi. To wariatka! Trzeba przetrwać, może ktoś go będzie szukał albo jak przyjdzie listonosz, to zacznie krzyczeć czy ktoś do odczytu licznika gazowego. Kurczę, przecież tu ta-kie zadupie i nikt nigdy pewnie nie przychodzi. W tym czasie zaczęła na stojąco deklamować wiersz.

Huśtawka na drzewie Huśtała się na skraju lasu.

Na skraju dnia i nocy.

Na skraju zimy i lata.

Na skraju śmiechu i łez Las łąka. Łąka las

Proza

Dzień noc, noc dzień Lato zima, zima lato Śmiech płacz, płacz śmiech.

Jaka jest nie wiem?

Złapać?

W lesie czy na łące?

W dzień czy w nocy?

W zimie czy w lecie?

Roześmianą czy płacząca?

Może nie ją łapać tylko lejce?

Tak łzy muszą być wspólnie wymieszane.

Takie są dobre.

Lejce muszą być wspólne rozkołysane Takie są dobre.

Mówiła z pamięci ten dziwny ni to wiersz, ni nie wiersz. Nie wiedział czy to mu się śni. Chyba już było ciemno na dworze, bardziej to czuł niż widział, bo nie było tu okien. Na środku izby na podwyższeniu z kamieni palił się ogień, nad nim wisiał mie-dziany okap ogromnych rozmiarów, który przechodził w rurę, a ta wchodziła do murowanego komina. Było tu ciepło od na-grzanej blachy, nie czuło się wilgoci. Ten otwarty ogień sprawiał, że gdyby nie sytuacja, w jakiej się znajdował, byłoby tu całkiem przytulnie. Pomyślał, że jak wyjdzie z tego cało, spróbuje w swo-im domu coś takiego zamontować. Jak wyjdzie? Zdjął go strach.

Ona dalej opowiadała.

– No i on rzeczywiście złapał te lejce, ale się urwały, potur-lali się wreszcie razem. Blisko mojej kryjówki, wiesz, że umiem się maskować, nie zauważyli mnie. Wreszcie okazało się, jaka ona jest, była taka ciepła, patrzyła się na niego oczami takimi ufnymi pozwalającymi na wszystko. Leżał na niej i raz widział jej źrenice raz niebo odbite. To kusi, kogo nie kusi niebo? Czuł jakby przez te oczy dostawał się do jej duszy, jakby się wymie-szali. Tak mi tu kiedyś mówił. Widział jak się zmieniały w trak-cie jakby były martwe, nieżywe, zamrożone. Pięknie się kocha-li, to trzeba przyznać.

Nastała cisza, nie miał siły nic mówić i sam nie wiedział, czy to wszystko ktoś opowiada, czy jemu się śni. Chciał się uszczyp-nąć, ale nie mógł ruszyć ręką. Jej głos wyrwał go z letargu.

– Wiesz, że na mnie mówili Dzika?

– Nie, ale już się boję – jęknął

-Tak się moi rodzice nazywali Dzika. Ojciec mi dał na imię Róża. Pasuje Dzika Róża, bo już róża dzika nie bardzo. Dlatego jak się anonsuję, to mówię Dzika Róża. Był tu taki Anglik na-zywał się chyba jakoś tak Five O’clock na mnie wołał Wild Rose Tee. Dodawał takie tii to było miłe, że coś od siebie dodał. Na tyle go wyuczyłam naszego języka, że poznał się na mnie. Strą-cili mu samolot nad lasem. Trudny przypadek, ale leczyłam z za-angażowaniem. Jak się zastanowić, to sami faceci tu bywali. Ko-biety mniej się włóczą po lesie, mniej ich spada i w ogóle. A oni ciągną do mnie chyba jak ćmy do lampy. Żebym się starała ku-sić, ale sam widzisz, że się nie staram, nie dbam o swój wygląd.

Dusza się liczy no nie?

– Tak – dodał sennie.

-Tak, to mnie pocałuj – spojrzała zalotnie. Poprawiła siwe strą-ki, znała się na mowie ciała to trzeba jej przyznać.

Otrzeźwiał szybko, pomimo znużenia.

– Duszy się nie da pocałować – stwierdził roztropnie i tego będę się trzymał.

-Wiesz co? Wierzę, że gdyby któryś z was mnie pocałował tak namiętnie, to bym się zamieniła w piękną kobietę. Tylu z was tu było, każdy wolał mi się wymknąć niż pocałować. Myślałam, że takie usta-usta wystarczą, ale nie, to musi być świadome namięt-ne zespolenie. Obie strony muszą tego chcieć, a nawet pragnąć, a tu latka lecą. Można dużo wygrać – znów przekręciła zalotnie głowę i rozwarła wargi, oczywiście górną i dolną.

– Ja czuję ten pocałunek reanimacyjny do teraz.

– A jakbym się brzydziła, może nie udałoby ci się wrócić do żywych. Może ja też musiałam się przełamać? Też nie wygląda-łeś namiętnie, myślisz, że ja jestem znów aż taka wyposzczona?

– Nie nie – dziękuję ci jeszcze raz za uratowanie życia, ale czy ja będę mógł chodzić?

– Pewnie, że tak, masz tu taki niebieskawy proszek. Popij go.

– Co to jest?

– Nie martw się, to cię postawi na nogi.

– Bardzo jakieś chemiczne, a nie ziołowe.

– Może tak być, bo to znalazłam na drodze a nie w lesie.

Było za późno, już połknął.

– Gdzie znalazłaś?

-Taki jeden gruby przyjechał tu z młódką samochodem. Jak ich obserwowałam, to samochód się bujał, ale chyba było coś nie tak?

Ona taka znudzona, przyklejona do szyby. Nawet jej pomacha-łam z krzaków, ale nie zauważyła. On wyszedł z tego samocho-du, a ona mu dała pudełeczko i powiedziała – weź to, za godzi-nę postawi cię na nogi czy coś takiego. No ogólnie miał stanąć.

Wtedy on mnie zobaczył, wystraszyli się, wypadło mu to pudeł-ko. Uciekli, aż się kurzyło, podniosłam pudełko, a tam były ta-kie niebiesta-kie pastylki. Zmieliłam, a teraz tobie nimi ratuję nogi.

Nawet nie musiał czekać godziny, poczuł, że ma wzwód, chciał to ukryć, ale jak, przecież leżał w rozchełstanej koszuli, bokserkach oraz skarpetkach jak się zdążył przekonać, gdy mu podniosła głowę pojąc go. Może poprosić o koc, żeby nie było widać, bo go jeszcze gotowa wykorzystać, no bo nadarzyła się okazja. Może to jakaś tirówka. Odrzucił tę myśl, jak ona była młoda, to nie było tirów. Zresztą im chodzi bardziej o pienią-dze niż zaspokojenie swojej namiętności. Portfel, delikatnie mó-wiąc był do dyspozycji, nawet nie wiedział gdzie jest. Czyli jak już to go wykorzysta, potem spokojnie weźmie portfel. Popro-sił o koc. Miał wrażenie, że na zewnątrz zerwał się wiatr, przez szpary między belkami zawiewało, zrobiło się też bardziej wil-gotno. Może zaczęło padać. Ciekawe, ale chyba jest już ciemno.

Co ja z tą ciemnością ciągle, to nieważne.

– Masz tu, kochanieńki, zdobyczny kocyk, a tego to nie masz się co wstydzić, jesteś mężczyzną, ja kobietą to jak 2 plus 2. Do-datkowo romantyzm miejsca to już będzie pięć. Jesteśmy doro-śli bądź co bądź. Działam na ciebie, tam pisało w ulotce, że bez podniecenia nie ma gwarancji wzwodu.

– Przykro mi, ale to chyba jakoś podświadomie jestem wdzięczny za uratowanie życia, ale nie chciałbym żebyś wyko-rzystała swoją przewagę.

– Dobra, dobra, jak już mówimy o tych sprawach, to tu miał miejsce taki przypadek. Wyobraź sobie taką oto sytuację, a było to niedawno, kilka lat temu. Była taka strasznie mroźna zima.

Proza

Nie masz pojęcia, jak tu wymarzłam, ale może ty chcesz już spać? Tak jesteś zmęczony, już gaszę lampę szkoda nafty. Rano nim pójdę po drewno zdążę ci jeszcze opowiedzieć.

Zgasiła światło, wymościła swoje legowisko w formie pryczy z desek, na której cały czas siedziała rozparta. Po chwili rozległo się chrapanie. Myślał, że w życiu nie zaśnie, ale się okazało, że już po chwili nie mógł opanować senności wręcz patologicznej.

Jednak w nocy miał jakieś koszmary, słyszał liczne głosy, jakby jakieś narady, dyskusje kilku osób. Miał wrażenie, że ktoś wokół

Jednak w nocy miał jakieś koszmary, słyszał liczne głosy, jakby jakieś narady, dyskusje kilku osób. Miał wrażenie, że ktoś wokół

W dokumencie Nowe Zagłębie, 2014, nr 3-4 (33-34) (Stron 67-74)