• Nie Znaleziono Wyników

Nad morzem : (z notatek turysty)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "Nad morzem : (z notatek turysty)"

Copied!
168
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)

BIBLIOTEKA DZIEŁ WYBOROWYCH

WYCHODZI CO TYDZIEŃ

w objętości jednego toma.

WARUNKI PRENUMERATY

w W A R S Z A W IE : Z p rze sy łk ą pocztową:

Rocznie .

(5 2

tomy) rs. 10

Rocznie. . . (52 tomy)

rs. 12

Piłrocznie (26 tomćw) „ 5

p i t m i ( | . (26 tln lj(0

> 6

Kwartalnie (13 tomów) „ 2 kop. 50

Za odnoszenie do domu 15 kop. kw . >

Kwartalnie . (12 tomów)

3

Cena każdego tomu 25 kop., w oprawie 4 0 kop.

DOPŁATA ZA OPRAWĘ:

Rocznie . . (za 52 tomy) . . . rs. 6 kop. — P ó łr o c z n ie . (za 26 tomów) . . . „ 3 Kwartalnie, (za 13 tomów) . . . „ I , , 6 0 Za zmianę adresu na prowincyi dopłaca się 2 0 kop

REDAKTOR I W Y D A W C A

Frano: Jul, 6ranowsli,

—— :—

R edakcya i Adm inistracya: W a rsza w a , N ow y-S w ia t 47.— Teletonu 1670 we Lw ow ie Plac M aryacki 1. 4.

(3)

B I B L I O T E K A OZI EŁ W Y B O R O W Y C H

te 2 8 9 .

jNfad jYiorzem.

(Z NOTATEK TURYSTY) przez O S T O J Ę .

Cena 40 kop.

W pren. 304 kop.

W A R S Z A W A K’ e d a k c y a i

A d m iriistrao ya

47. N ow y -Ś w iat 47.

1 0 0 3

.

(4)
(5)
(6)
(7)

OSTOJA.

*7 Y ---^

NAD m o rze m .

(Z N O T A T E K T U R Y S I Y.) W A E S Z A W A DRUKARNIA A .

T. J E Z I E R S K I E G O

47. N o w y -Ś w ia t 47

(8)

jI,03B0JieH0 ll,eH3ypOK).

(9)

Dwaj bracia N iem cy nie w idzieli się przez lat dw adzieścia, a gdy się spotkali, każdy so­ bie bulkę kupił i każdy sam zjadł.

(Z podań ludowychj.

M orze drzem ie, upał; ciemno - szafirow a barw a wody łą c zy się na horyzoncie z szafirem obłoków. O d czasu do czasu lek k i dreszcz p rzeb ie ga p o w ierz­ chnię, drobna fala rzu ca pianę na b r z e g piasczy- sty, słońcem zalan y. C isza. G d zien iegdzie ponad p ia szczy stą pow ierzch n ią w ybrzeża w ystaje arkusz g a z e ty, kapelusz słom kow y, para rąk , lub p a ra nóg w żó łty c h trze w ik a ch — to am atorow ie k u racyi pia­ skow ej, zagrzebani po szyję p ie k ą się na słońcu po zimnej lub ciep łej k ąp ieli.

W p arku duszno, w u lica ch ani żyw ego du­ cha; w cienistych za k ą tk ach stłum iony szw argot i szm er b rzęczący, w łaściw y w szystkim zakątkom niem ieckim — to Niem ki ro b ią pończochy. N a ła w ­ k ach otyłe k o b iety w kap elu szach słom kow ych, z poń- czoch am i w ręce, p rzep ro w ad zają p rzech od nia leni- wem sp ojrzeniem ; ,szybko poru szane d ru ty m igają w słońcu, prześw iecającem przez liście drzew i k r z e ­ wów. M łode N iem ki w jasn ych sukniach, w białych k ap eluszach , pulchne, czasem ładne, robią szyd ełk o ­

(10)

we koronki. T u i owdzie na gazecie lub k siążce n ad gryzio n y b u terszn yt z szynką, b u te lk a piwa w y­ gląd a dyskretnie pom iędzy dwiema otyłem i paniam i. P o d k ażd ym krzakiem , w każdym dołku, n a k ażd ej łą c z c e dzieci tłu ste , b ia łe , w pół nagie c z o ł­ g a ją się po traw ie, d rzem ią w w ózkach, le żą , sie­ dzą, p ró b u ją w staw ać na czw orakach. W yb oro w y tow ar dla bocianów.

Z tą d roznoszą je po całym św iecie, na m iejscu zo sta ją tylk o n a jtłu śc iejsze i n a jcięższe, z k tórych następ nie w y ra sta ją poru czn icy pru scy, p olicyan ci i te b ia łe panny o szerokich biodrach i tłu sty ch k arczk ach , ro b ią ce gorliw ie koronki szydełkow e.

N u d y. D ziś zrana uczony profesor dow odził jędrn ym stylem , od którego św idrow ało mi w u szach , że w ypoczyn ek nad m orzem p o le ga na w ygrzew aniu się na słońcu nad pełnym kuflem , następnie obiad, sp acer i sen na p ierzynie, pod p ierzyną, w szlafm y­ cy i w ełnianych sk arp etkach . N ad m ien ił przytem , źe B ism a rk to geniusz, a p o lity k a kolonialna i t. d.

D w a w ielkie słow a: B ism a rk i k olonie, ścią­ gnęły ku niemu dwóch, trz e c h , a następ nie dziesię­ ciu gaw ędziarzy. A gdy w godzinę potem p rzech o ­ dziłem około nich, w cią ż je sz c ze pili piwo i u rzą ­ d zali swoje kolonie.

Szczęśliw i, naw et u p a ł g r a b ią , r o z b ija ją , n isz­ czą i na g ru za c h sieją w łasną cyw ilizacyę, której owoce nie w szystkim jedn akow o sm akują.

U siadłem w oddalonym kącie parku, k rza k i ak acyi o słan iały mnie zielonym baldachim em , w k tó ­ rym trzep o ta ło się i szczebiotało mnóstwo ptaków , tłum iąc swym gwarem rozm ow ę dw ojga ludzi, po drugiej stron ie altany, za m emi plecam i.

M ów ili po polsku.

N iem iec rzadko się bawi w subtelne m iłostki. Z a d u żo p racu je i zb yt łatw y ma p rzystęp do

(11)

ko-biet. W e rth e rz y w yginęli w rew olucyi, wojna pru- sko-francuska p och łon ęła resztę rom antyków . P r u ­ sa k zw ycięzca zdrów , trzeźw y, pracow ity, w ie do­ brze, co mu się od życia należy. D ą ż ą c do pano­ w ania nad światem, przedew szystkiem musi być p a­ nem u sieb ie w domu.

W każdym innym k raju ta k znaczna liczebnie p rzew aga k o b iet nad m ężczyznam i w ytw o rzyłab y m o­ że jak ie ś za ch cia n k i rew olucyjne... tu cicho, sza — w szyscy zadow oleni. B a rc zy sty p oru czn ik w p rzy ­ stęp ie dobrego humoru uśm iech a się p rotekcyon al- nie do sześciu naraz d orodn ych dziew ic. O n w y­ biera, one zaś zad ow alają się widokiem je g o okaza­ łej postaw y.

D zisiejszy W e r tlie r żeni się m łodo z panną po- saźn ą i je st nie ty le w iernym , ile despotycznym m ę­ żem. N atom iast brukow e g azety berliń skie codzień n otują fa k ty sam obójstw a w śród m łodych dziewczyn.

B ie d n e K a ro lc ie !

T u r y s ta nie może b yć d yskretn ym , je że li ch ce p o zn ać lud zi i obyczaje. Z r e s z tą tajem nica b e z i­ m ienna p rzestaje b yć tajem n icą ; je s t to niby u ry ­ w ek z listu bez p o czątk u i końca, w k tó ry p rze k u p ­ k a zaw ija nam wiśnie. K re ślo n o go m oże k rw ią i łzam i, a cóż nas to m oże obchodzić?

S łu ch ałem tedy rozm ow y, ja k się słucha szm e­ ru w cichy dzień letni.

P o d zielonym b aldachim em z a k ac yi panow ał ch łó d p rzyjem y, szczebiot p tak ów ucich ł, a m łoda p a ra za m ojem i plecam i ro zm a w ia ła zcicb a, m ilk ła i znów o d zyw ała się półgłosem :

— N ie m ówmy o tein... — N ie masz żalu do m nie? — J estem szczęśliw ą.

M ężczyzna zn iżył głos, b ła g a ł, u sp ak ajał, p r z e ­ konyw ał, ze słów uryw an ych, g o rą c y c h i

(12)

pieszczotli-w ych zarazem dom yśleć się m ogłem , ze na to spo­ tkan ie czekali oddaw na oboje; on p rzy b y ł o p arę

dni później, niż o b iecał, uspraw iedliw iał się, p r z e ­ p rasza ł, c a łą sw ą duszę ro zk o c h an ą przed nią roz­ ta c za ł.

O na przedtem m usiała wymówić jak ieś słów ko zw ątpienia. S traszn e słowo, którego on zapom nieć i w ybaczyć nie m ógł. Z w ą tp iła o jego m iłości.

C zu łe m ża r w piersiach, słu ch a ją c jego s tłu ­ mionego głosu , w którym b yło tyle szczerego, g o rą ­ cego u czu cia.

U m ilkł. O a łę zie ak acyi poru szyły się z sze le ­ stem. O b ejrzałem się na m oich sąsiadów .

K lę c z a ł przed n ią , tw a rz na je j kolanach u krył.

U ję ła głow ę je g o w obie d łon ie, sp ojrzeli so­ bie w oczy i uśm iechnęli się rozkosznie.

O boje b yli m łodzi i piękni; ona szczupła b ru ­ netka' z szarem i oczam i, p rześliczna...

S p o tkałem j ą raz p rzy obiedzie w pensyonacie czcigodnej pastorow ej, jed liśm y razem flądry ze śliw ­ kam i, ryż ze szmalcem i śled zie ze słodkim sosem na- d eser. J u ż w ów czas w yd ała mi się ślicznem z ja ­ wiskiem, oczu od niej o derw ać nie m ogłem .

N a z a ju trz p rzyszed łem z silnem postanow ie­ niem zaznajom ienia się z n ią bliżej.

U siad łem zaw czasu obok jej k rzesła, a w p a rę minut na tem źe k rześle u siad ła szpetna A n g ie lk a , w esoła, śm iejąca się, ruchliw a. P rz e z cały obiad z to w arzyszk ą sw oją p rzez stó ł p o w tarzały koniu- gacye niem ieckie czasów złożon ych ; ich habe, geliabt

haben i t. d., co przy spiesznej wym owie w ytw arzało

rodzaj szczekan ia piesków p o k ojo w ych . B a w iły się doskonale i j a m usiałem się śm iać z niemi.

Z w y k le w opisach ośm ieszają te m łode k o b ie ­ ty en ergiczn e, p rze b ie g a ją c e św iat z Bedekerem ^

(13)

notesem i ołów kiem w ręce. N a mnie robią one w rażenie skrom nych i uczciw ych ch łop aków , którzy, zam iast m arnow ać siły w bezczynności, ro zgląd ają się po św iecie i w ra ca ją do k raju lepszym i i ro zu ­ m niejszym i, niż byli p rzed w yjazdem .

Z ja w isk o zniknęło.

N ie m ogłem się dow iedzieć je j nazw iska; z r a ­ żony smutnem doświadczteniem, nigdy N iem ców nie pytam o p olskie nazw iska.

S tłum iłem oddech, a żeb y najlżejszym ruchem nie p rzerw ać rozm owy, k tó ra stopniowo p rze szła w szm er i kontem placyę.

R ozm aw iali w zrokiem , uśmiechem, uściskiem ręki...

O na w yp iękn iała jeszcze przez te parę ty g o ­ dni: na b la d ą tw a rzyczk ę w ystąp ił rum ieniec, oczy b a rd zo sm utne i bardzo spokojne n a b ra ły blasku i życia.

W b ia łej sukni, w koronkow ej b u d ce z żó łte - mi różam i w ygląd ała czarująco. O p arta ram ieniem •o je g o ram ię, sied ziała nieruchoma, upojona szeptem miłosnym.

— M ilczysz? C z y je s z c z e cię nie p rzek o n ałem i nie przebłagałem ?

S p o jrz a ła na niego rozkockanem i oczam i. — W m ilczeniu czas wolniej schodzi. K a ­ ż d ą m inutę chciałabym p rzed łu żyć do nieskończo­ ności.

— M am y c a łe życie p rzed sobą. — - B o ję się ju tra .

— C zy w czoraj b yło lepsze?

-—- N ie wspominaj mi nigdy o p rze szło ści. B ę ­ dę m iała dość czasu na rachunek sumienia późn iej, kied y nadejdzie czas pokuty.

O n spow ażniał, odsun ął się od niej i m il­

(14)

— J a k ich je s z c ze dow odów u czu cia wym agasz odem nie?— sp ytał po chwili.— Jestem zanadto p rosty i szczery, m oże zanadto zapracow any, p o ch łon ięty istotnem życiem , ani subtelnym , ani wymownym być nie potrafię... O dd ałem tob ie ca łą m oją duszę. J e ­ że li to tw ych sm utnych wspomnień stłum ić nie m o­ że, to przynajm n iej nie mów mi o tern. N iech mam chociaż złudzenie, że i ty c a łą duszą do mnie należysz.

P a t r z y ła n a n iego z dziwnym jakim ś uśm ie­ chem ... B y ło tam dużo sm utku, tro ch ę ironii i zd zi­ w ienia...

— J a tw ego życia... nie złam ię — szep n ęła po nam yśle.

S ło w a te w idocznie zrozu m iał po swojemu, czy może nie c h c ia ł przed łużać chwilowego rozdźw ięku; p rzy cisn ął jej ręk ę do ust:

- — A więc zgoda. Ż y jm y chw ilą obecną i b ą d ź ­ my szczęśliw i — zaw o łał p och ylon y ku n iej, s p ra ­ gniony p ieszczot i pocałunków w ię c e j, niż r o z ­ mowy.

C h cia łe m mu się p rzy jrzeć zb lizk a, u ch yliłem ostrożnie g a łą ź a k a c yi, wtem z za k rzaku w y­ szed ł pyszny ponter, z czarnem i, b ły szczą cem i oczym a...

S ta n ą ł przed em ną i sp ojrzał w tw arz, szcze­ rz ą c zęb y, śm iał się z m ojej ciekaw ości, czy m oże ze sceny m iłosnej, której się zb lizk a p rzy g lą d a ł, śm iał się n ajw yraźn iej, zm ru żył oczy i k iw ał g ło ­ w ą, ja k filozof, szydzący z m arności tego św iata. W końcu p rzy sia d ł na tyln ych łap ach i oczu ze mnie nie sp u szczał, p rzy n a jlźejszem mojem poruszeniu gotów zaszczekać.

P a trzy liś m y na siebie uw ażnie; pies, ja k g d y b y zro zu m iał m oje kłop otliw e położenie, zaczął się

(15)

znowu u śm iech ać, p rze c h yla ją c głow ę na praw o, to na lewo.

P r z e c ią g łe gw izdanie ro zle gło się za mojem i plecam i.

P ie s ze rw ał się na c zte ry łap y, p o b ie g ł do p a­ na, a z za k rza k a raz je sz c ze o b e jrza ł się na m nie, sz c z e rz ą c zęby.

„Odeszli w g łą b parku; pies szed ł za nimi ze sp uszczoną głow ą.

Z b liż a ła się p o ra obiadowa; N iem ki, ja k ko­ koszki, zw oływ ały sw oją dziatw ę, a jedn ocześn ie ch o ­ w ały do w orków pończochy i koronki.

C o tu zdrow ia, co sił! A jak i b łogi spokój w tych tw arzach, często p rzystojn ych , częściej b ez­ m yślnych, a praw ie zaw sze zadow olonych.

N iem ka, to typ k o b iety w norm alnem sp o łe ­ czeństw ie.

W y c h o d zi zam ąź m łodo, rodzi zdrow e d zieci, gosp od aru je oszczęd n ie, u lega m ężowi i uśm iecha się błogo, ile razy m ężczyzn a sp ojrzy na n ią p o żą­ dliwie.

W ie rn ą je s t nie z zasady, ale z konieczności: za, m ało m a pokus, a za dużo k łop otów z dziećm i i go­ spodarstw em .

W ro d zo n a oszczędność nie pozw ala je j tra cić czasu: flirtu ją c naw et, robi pończochę. A je ż e li zd a ­ rzy się je j zd rad zić męża, to chyba nigdy b ezin tere­ sownie i, kto w ie, może czyni to z zupełnie spokoj- nem sumieniem?

N iezm iern a p rak tyczn o ść m usi odbijać się i w p ojęciach etyczn ych .

C zło w iek nie m oże bezkarn ie żyć tylk o dla. siebie, dbać o d ob ro b yt je d y n ie .

N ie m ie ck a kobieta tylko takiem życiem żyje. U c zy się dużo; ale szablonowe, za p rzątn ięte d ro b ia­ zgam i otoczenie dom owe nie rozw ija w niej szlach e­

(16)

tn iejszych upodobań, nauka szybko się ulatnia, nie w yw arłszy praw ie żadnego w pływ u na naturę sk rzę­ tnej, zm ysłow ej gosposi. C z y dlatego N iem k i mniej są w arte od kobiet innych krajów ? B ezw arun kow o nie. D zie c i zaw dzięczają im zdrow ie, mężowie ład i oszczędność w domu, społeczeństw o zaś mnóstwo szyd ełk o w ych i w łóczkow ych robótek. P o s ia d a ją p rzytem godną zazdrości en ergię i pracow itość. R o ­ dzi się ich o cały milion więcej, niż m ężczyzn, za ­ w czasu te d y p rzygo tow u ją się do życia sam odzielne­ go; sta ją do p racy z zaw iniętem i rękaw am i pogodne, w esołe, m oże troch ę za rubaszne, ale w ytrw ałe i lo ­ giczn e .

R o zp ra w y o rów noupraw nieniu, o studyach uni­ w ersyteckich p ozo staw iły gadatliw ym próżniaczkom , sam e zaś w zięły się do tej pracy codzienn ej, której w źadnem społeczeństw ie nie zabraknie nigdy. Co praw da, w ygląd ają niep okaźn ie, b rak im w ykw intu, elegan cyi, w ielki brak serca i dobroci, ży ją po sw o­ jem u, dla siebie, no i ty ją zb yteczn ie... Id ealn e żo ­ ny dla filozofów i uczonych.

I I .

B y ł w spaniały w ieczór księżycow y.

M orze falow ało zlekka; szum fa li ro z le g a ł się poN parku .

P o n ad świerkam i księżyc p ły n ą ł zwolna. N a prom enadzie pustki; szeroka droga ciągn ęła się w zdłu ż p a rk u nad m orzeni, na drodze ani żyw ego ducha.

C a łe tow arzystw o słu ch ało k oncertu na d ep ta ­ ku, uryw ane tony o rk iestry d olatyw ały na ciche p u ­

(17)

ste w ybrzeże, osrebrzone św iatłem księżyca. S z e ­ d łem długo brzegiem m orza, fale sła ły się do stóp m oich.

M in ąłem park, kamienny p a gó re k , na którym raz jeszcze d opędziły mnie ostre tony walca.

N a w ybrzeżu ryb acy rozw ieszali sieci: dwóch chłopców w yrostk ów i dziew czyna w ysm ukła, w k r ó t­ kiej spódnicy, w białych , bufiastych rękaw ach. S ta ry ryb ak sie d z ia ł na przew róconej dnem do góry ło d zi i p alił p o d ły tyto ń z porcelan ow ej fajki. P rz y s ia ­ dłem obok niego, pop rosiłem ognia do cygara, p od ał fajk ę w m ilczeniu.

— M orze sp okojne— rze k łe m — -połów m usieli­ ście m ieć dobry. R y b y są, co?

— R y b y są zaw sze — odrzekł — a połów, ja k B ó g da, co dziś nie przyjdzie, to p rzyjdzie ju tro , ryby i m orze d la ryb ak a .

— T o w asze dzieci? S k in ą ł gło w ą.

— C h ło p cy ju ż je żd żą z wami? — I dziew czyna je źd zi.

D ziew czyn a, u słyszaw szy, że o niej mowa, zw ró­ ciła ku nam tw arz b ladą z szeroko otw artem i o cza ­ mi. S traszn a tw arz. P o lic z k i zap ad n ięte, usta o tw ar­ te, oczy obłąkane.

S ta rz e c w y ją ł z u st fajkę, z w ycią gn iętą szy ją w p atrzon y wt córkę, w yczekiw ał aż się odezwie.

D ziew czyn a o d w ró ciła głow ę i dalej rozw iesza­ ła sieci.

— S ły sz y , a nie mówi — szep n ął stary. — Z ły w iatr w ciężką chw ilę zaw iał. T ej wiosny syn mój i K a r l, je j n arzeczony, uton ęli tu na tym brzegu. W zw yk ły czas p ies p rzep ływ a tę tro ch ę m orza i ledwie łap y zam oczy. G ło s y ich słyszałem ... i ona sły sza ła — w skazał g ło w ą na córkę — no... i nie do­ płynęli. F a la łód k ę rzuciła, pod wodę poszli obaj

(18)

O na, stojąc na b rzegu , k rzy k n ę ła raz jeden i odtąd ju ź m ilczy... czw a rty m iesiąc g ło su je j nie słyszę. Z ł y w iatr w ciężk ą chw ilę zaw iał.

— R a d ziliście się lek a rzy? • M a c h n ą ł ręk ą .

— P rze ciw k o takiej sile ja k ie ż leki być m o­ gą? — p o w ió d ł w zrokiem po ciemnej przestrzeni m o­ rza. — T a siła jedn ego leczy, drugiego zabija... je j g ło s za b ra ła ... C z łe k siłę tę czuję, ale m ierzyć się z nią nie m oże... S iła i b asta. J a sześćd ziesiąt la t po m orzu pływ am ... nieraz ju ź śmierć przed oczym a m iałem ... C zasem straszy... staje przedem ną, ja k b iały w a ł olbrzym i, ciska łod zią w czarn ą p rze p a ś ć. K o n ie c ju ź , m yślę. P a tr z ę , a ta po falach ło d z ią znów r z u c a .. J e s z c z e mi czas, m oże ju tro ? a może za rok? D o siw ych włosów dożyłem zdrów i cały. S y n w osiem nastym roku na dno poszedł, ot! tu p rzy b rzegu . M alcem b ęd ą c, p ływ a ł nieraz w tein samem miejscu, b aw ił się z falam i, ja k foka. T łu sty b ył, silny i z g in ą ł w osiem nastym roku. T a k i tylk o w iek o d m ierzyła mu m oc w ielka. A ja na to patrzyłem ..,* W sam zach ód słońca. M orze p a liło się od czerw o­ nego nieba, a fale b iły spienionym w ałem , aż huk szed ł po m orzu, ja k w dzień sądu...

P ię k n y grób m iał chłop ak; d la m łodych naw et śm ierć ła sk aw a... J a stary pewno w ciem ną noc zginę... B y le b y przed tem dziew czynę zdrow ą u j­ rze ć...

O b e jrz a ła się na nas.

A sta rzec znowu m achinalnie rękę z fa jk ą na ko lan a o p u ścił i czek ał, p o k rę c ił głow ą.

— H a, trzym a. C odzień m yślę, źe się to raz skończy, a ona ja k b y nic, p racuje i m ilczy. T ylk o j a k na m orze w ypłyn ie, j a k w g łę b ię się w patrzy, to... eh!

(19)

u k ryć, łz y w starych oczach , które ju ż n ieraz śmia­ ło w tw a rz śm ierci p a trzyły.

C h ło p cy sk oń czyli rozw ieszać sieci, znudzeni m onotonną rob o tą, rzu cili się na piasek, zaczęli się b o ry k a ć, sa p ią c głośno, śm ieli się uryw anym śm ie­ chem . W końcu ze rw ali się na rów ne nogi i po­ biegli ku ch acie.

D ziew czyn a p o szła wolnym krokiem ku morzu. S ta n ę ła w wodzie. N a szarem tle m orskiem z a r y ­ sow ała się w yraźnie je j jasn a głów ka... bufiaste, b ia ­ łe ręk aw y i bose stopy. S ta ła nieruchom a, oblana św iatłem k się życa.

— C iągn ie j ą tam — szep n ął stary.— M o c w ię k ­ sza, niż je j sła b e siły... D z ie c k o słab e, a ta p o tę ­ ga, ja k huragan, ja k piorun. J ed n ego na m iejscu u bije, drugiego zm iażd ży, rozum, w ładzę odbierze. M oc w ielka. K o ch an ie to nad jej w ą tłe siły było... a teraz i ból za w ielki... ani uporać się, ani um rzeć,..

— L iz a — zaw o łał zcicha.

D ziew czyn a ob ejrzała się, p o p a trzy ła na o jca p rzez ram ię i znowu ku m orzu oczy zw ró ciła.

— O n a tylk o mnie starego ża łu je ... G dyby mnie nie b yło, daw noby ju ż p o szła tam , do niego... niedolęby sw oją skończyła; przezem nie m ęczy się... a ja co? j a n aw et przem ów ić do niej nie umiem.

L iz a zb liżyła się do ojca, sia d ła obok niego na łod zi. S ta ry p yk a ł fajkę, w p atrzo n y w ])orozwie- szane sieci; dolna w arga d rżała mu, ja k w feb rze.

U ścisn ąłem dłoń je g o i odszedłem . Z d rogi ob ejrzałem się na nich. S ied zieli obok siebie: m il­ cząca dziew czyna z bufiastem i rękaw am i i starzec pochylony z fa jk ą w ręk ach .

M orze szumiało groźnie.

B łą d ziłe m bez celu po pustych uliczkach. L u ­ dziska w ró cili ju ż z koncertu; z ośw ietlonych p o k o ­

(20)

jów p rzez otw arte okna ro z le g a ł się b rzę k szk lan ek , talerzy, rozm owa, śm iech dzieci i zap ach sm ażonej ryby...

W altan kach , ob rośn iętych winem, ojcow ie r o ­ dzin bez surdutów, w ro zp iętych koszulach , d op ijali ostatniej butelki piwa, tej na dobry sen. K a ż d y P ru s a k co w ieczór taką, jed n e w ypić musi.

M ijałem altanki, słu ch ając uryw an ych rozmów: drogie życie w tym roku nad m orzem ... m ięsa d oku ­ pić się nie można, tylko ryb y tan ie i mleko, a dzie­ ci a p e tyt m ają ogromny. D zieci — przy tem słow ie m iękł oschły głos m atki; ojciec nadąsany, czerw ony, k tó ry dotąd jedn em uchem tylko słu ch a ł biadania na drożyzn ę, ja k o przym ów ki do jego kieszen i, z ła ­ god niał naraz, słu ch ał uw ażniej i w końcu dodaw ał, źe dzieciom codzień m ięsa daw ać trzeba. G d y p o ­ stanow ienie zapadło, rod zice nam yślali się zapewne nad ceną m ięsa. O na nic na to poradzić nie m ogła. O n zn ajd zie radę na w szystko. Z pustem i rękam i pracow ać za cz ą ł, a te raz w illa, altanka... pięcioro dzieci i pies chudy, k tó ry nigdy naw et kości nie w i­ dzi. T a k , on znajdzie sposób, zdrów , p racow ity, a taki p rzytem bezw zględny, chciw y i w yrachow any. Takim i ludźm i można b y ło b y sk ały rozsad zać, tyle siły w ich pięściach i łokciach : w szędzie sobie m iej­ sce znajdą i to wygodne w dodatku.

Ś w iatła g asły w oknach i altan kach , m iasto za ­ sypiało; przeszedłem k ilk a pustych ulic i znalazłem się w zupełnie nieznanej mi okolicy.

P o obu stron ach drogi ogrody, gdzieniegdzie, w śród d rzew , w illa ze spuszczonem i w oknach role­ tami. Z a p a c h gw oździków , róż i b iałych lilij n a p eł­ niał pow ietrze. W ciszy nocnej ro z le g a ło się tylk o echo m oich kroków .

(21)

śpiew: m iękki, salonow y baryton śpiew ał serenadę z ,.Don J u a n a .”

Stanąłem , nie m ogąc zrozum ieć n arazić, w k tó ­ rej z tyc h p u stych w ijli p o k u tu je duch D on Ju an a. Ś p iew u cich ł w raz z odgłosem m oich kroków ... i zn o ­ wu cisza za le g ła ulicę, osrebrzoną św iatłem k sięży­ ca. L iście drzew szum iały, poruszane wiatrem od m orza, a w ille s ta ły puste, głu ch e; ani jedno św ia­ tełko nie b ły szc za ło w oknach.

Szed łem dalej zw olna, o gląd ając się na prawo i na lewo.

Z b liża łem się do jak ie jś ciężkiej, olbrzym iej bram y, gdy przed em n ą n agle, niby z pod ziem i, sta ­ nął ponter z b łyszczącem i oczym a, u śm iechnął się, p o k azu jąc ostre zęby i skinął g ło w ą, ja k znajom em u. M ach a ł ogonem i to na mnie, to p rzez bram ę w głąb ogrodu sp oglądał.

Z a klom bem kw iatów w znosił się dziwny ja k iś budynek o p łaskim dachu, z szeregiem kolum n, m ię­ dzy którem i w idniały wązkie, ciemne okna.

P rz e c ią g ły śm iech k o b ie cy r o z le g ł się w ciszy ktoś w ziął k ilk a akordów na fortepianie i znowu w szystko um ilkło...

W narożnym pokoju okna były o tw arte, ale nie oświetlone; bawiono się p rzy św ietle księżyca.

O d spotkania w p ark u u p łyn ęło p arę tygodni: w p rzeciągu tego czasu w idziałem ich raz jed e n , ja k wsiadali do łodzi we dwoje, bez w ioślarza, w yp łyn ęli na m orze i zn iknęli mi z oczu. T e ra z przypadkiem odkryłem ich gn iazd ko.

J u ż m iałem odejść, gd y w narożnym pokoju o d ezw ał się m ęzki śpiew , tro ch ę fałszyw y, ale pełen p o ryw a jącego uczucia...

W oknie stan ęła kobieta w b iałej sukni; p rzy

(22)

św ietle k się ży ca w y g lą d a ła ja k widmo, pobudzone do ży cia m ocą pieśni m iłosnej.

O p arłem głowę o mnr i słuchałem .

P o w o li i mnie za c z ę ła ogarniać ta m oc p o tę ­ żna, o której m ów ił ryb ak.

D o b rze b yło b y ro zp łyn ąć się na wieki w tej wonnej, św ieżej, sreb rzyste j atm osferze.

B ia ła k o b ieta w ciąż sta ła w oknie av błogiej ek sta zie. T a k ich chw il w życiu chyba n igdy nie by­ w a za dużo.

— S zczę śliw i!— szepn ąłem , odchodząc.

N a z a ju trz po południu znowu poszedłem w stro ­ nę willi.

W dzień dom w y g lą d ał inaczej: rudera, o b ro ­ śn ięta dzikiem winem, m iała w sobie coś tajem n icze­ go i m alow niczego zarazem . N a bram ie w yw ieszona k a rta zu rermieten.

S tró ż z lisim w yrazem tw arzy, w granatow ej kam izelce, w pantoflach na bosych nogach, p a lił faj- kę, oparty o sztachety.

W domu drzwi i okna zam knięte, ścieżki z a r o ­ śnięte traw ą, tylko róże i lilie kw itły obficie.

Grdyby nie ta bram a olbrzym ia, k tó rą dosko­ nale zapam iętałem , byłbym odszed ł w przekonaniu, że nie trafiłem .

O gląd ałem się dokoła, zdum iony zaniedbaniem i p u stką, dom w y g lą d a ł tak, jakgclyby tu od la t k il­ ku noga lud zk a nie postała.

N iem iec sp ogląd ał na mnie, nie w yjm ując fajk i z ust.

N a zap ytan ie, czy dom do w yn ajęcia, u śm iech ­ n ął się ch ytrze.

— T a k , c a ły dom mogę w ynająć, choćby w tej ch w ili— odrzekł, g ry zą c fa jk ę w zębach.

— A ci państw o, k tó rzy tu wczoraj m ie­ szkali?

(23)

— T u n ikt nie m ieszkał.

N a piasku w idoczne jeszcze b y ły ślady nóg kobiecych: zapew ne stary N iem iec m iał takie m ałe nóżki.

"W sunąłem mu m onetę w rękę i prosiłem o po­ k azan ie m ieszkanie.

N a tych m ia st schow ał fajkę do kieszeni, do d ru ­ giej w su n ął m onetę i w ciąż m ierząc m nie badaw ­ czym wzrokiem , za czą ł opow iadać, że w illa n ależy do m iejscow ych osobliw ości, zaw iera dużo cennych przedm iotów , b yła niegdyś w łasn ością w ice-adm irała, dziś należy do in sp ektora p odatk ow ego, który sam tu nigdy nie m ieszka, bo mu praw dziwie pańskie po­ koje nie p rzy p a d a ją do gustu.

S z e d ł obok mnie ku domowi, p o b rzęk iw ał k lu ­ czami i uśm iechał się chytrze.

— W yn ajm u jecie na tygodnie, czy na ca ły sezon?

M ilczał.

U daw ał, źe nie m oże sobie z zam kiem p o ra­ dzić, tak niby od w ilgoci zardzew iał.

W sieni, zam iast pleśni i w ilgoci, czuć za p a ch d obrego cygara; na stole pod lustrem n a p o częta b u ­ te lk a w ina i parę ciastek na ta le rzu , zapew ne p a ­ m iątk a po w ice-adm irale.

N iem iec butelkę i ciastka za szafą p ostaw ił i poszedł przedem ną do d alszych pokojów.

C iężk ie kanapy,' ogromne szafy i sto ły u staw io­ ne raz na zawsze w ciem nych, ponurych pokojach. R o b ó te k w łóczkow ych i szydełkow ych co niem iara. H aftow an e landszafty, poduszki, dyw aniki, kw iaty, ludzie, zw ierzęta i potw ory różn e, sp ło w iałe od słoń­ ca, szpetne, bez sm aku i gustu, bez żadnej istotnej p o trzeb y oszp ecały ściany i sp rzęty. K ilk a sta ry ch obrazów bez w artości i c a ła k o le k cya m aszynek do

(24)

kaw y w oszklonym kreden sie stanow iły owe o so b li­ wości w ice-adm iralskiej willi.

-— J a k oni m ogli tu m ieszkać?

N iem iec o tw orzył drzw i do narożnego pokoju i u su nął się na stronę.

Stan ąłem w progu.

P o k ó j obszerny, słon eczn y, b y ł praw ie pusty. W p ro st d rzw i m iędzy oknam i dość starośw ieckie lu ­ stro, a na niem w jednym rogu ktoś m istern ą rę k ą rzu cił pęk róż blado-róźow ych, obok data z p rze ­ szłego tygodnia.

T e g o ju ż ch yb a wice-adm irał nie o glą d a ł? N a p ie cu białym , kaflow ym pęk różnobarw nych dzw on­ ków, św ietnie m alow anych i d ata o parę dni p ó ­ źniejsza...

N a środku p o k oju pianino jeszcze otw arte, k il­ ka róż zw ięd łych na stoliku. N a ścianie jeden je ­ dyny o b raz, p o rtret rudej kob iety w b iałej sukni, głęb oko w yciętej; czarne oczy sp ogląd ały zam yślone, ja k b y smutne.

N iem iec w sk azał gło w ą na portret.

— T o dla niej w ice-adinirał w illę zbudow ał; um arła z tęskn oty; nie z naszego k raju b yła, a ob­ cym tu smutno.

— N a w e t z w ice-adm irałem ?

— H m , widocznie nie słu ż y ła we flocie — od ­ rze k ł z ch ytrym uśm iechem .

Z a b rałe m zw iędłe ró że ze sto lik a i w yszedłem . Z d a w a ło mi się, że unoszę p am iątkę, k tó ra nie p o ­ winna się d ostać w ręce profanów . K t o wie, kto tu ju tr o zam ieszka?

(25)

— G ryw asz w w inta? — N ie.

— W in t zam ało ryzykow n y dla dekadentów , d o sta rcza zam ało w zruszeń.

— T ego nie powiem, znam takich , co w winta p rze g ra li tysiące.

— I z takim i to pewno gryw asz? Silne w ra­ żenie postaw ić na k artę sw oją i żony swojej fo r­ tunę ?

— N ie mam ani fortuny, ani żony.

— W iem , wiem , wy dziś od ożenku u ciek a cie, ja k dyabeł od św ięconej w ody. W o ln a m iłość... ko ­ chanki...

— O d fortuny wcale nie uciekam , a pomimo to jej nie mam.

— A le od p rac y uciekasz. K t o dziś z was p racuje? K a ż d y tylk o zysków szuka jakn ajw iększych , brn ie w d łu gi i używ a.

— Cudze n ajłatw iej w ydaw ać.

— Ż a r ty , w iekuiste żarty was się trzym ają. L e czy sz się tu?

— N ie; latem zw ykle w ałęsam się po św iecie. — Z ad u źo m asz pieniędzy?

— A pan profesor nigdy nie podróżow ał dla rozryw ki?

S k rzy w ił się, ja k g d y b y mu kto na odcisk n a­ stąp ił.

— Z a m oich czasów pyzyjem n ością nazyw ało się spełnianie obow iązków , życie rodzinne.

— W in ta nie znali jeszcze?

— G odziw e rozryw ki zaw sze b yły, ale i um iar­ kow anie b y ło , którego w y dziś nie zn acie.

(26)

Z a p a lił p o d łe cygaro, nastroszony, ja k chory ja s trz ą b , p a trzy ł z podełba na m orze.

N ic się nie zm ien ił przez lat dw adzieścia. Z a ­ w sze zgryźliw y, gd era ją cy pesym ista.

S ta r y pedagog, a n aw et p ed agog w ogóle, to bodaj najsm u tn iejszy okaz inteligenta. Suchy, cia­ sny um ysł, śmieszny pedantyzm , a w żyłach żółć, k tó ra im ostatecznie ciężkie życie zatruw a.

M a ją przytem nieuleczalny żal do ludzi zato, ze rosną i dojrzew ają, że ich w iekuiście, ja k sm y­ ków, tra k to w ać nie m ożna.

N eron u b o lew ał ja k o b y , że ca ła ludzkość nie posiada jednej głow y, k tórąb y m ógł ściąć w razie p otrzeby, stary pedagog żałuje, że św iat cały nie posiada w jednym egzem plarzu innej części ciała, k tó rą można byłoby ćw iczyć rózgam i od czasu do czasu, ch o ciażb y bez żadnej p o trzeb y.

Typow ym okazem tego rodzaju b y ł R u d ziński, stary pedagog, m atem atyk w dodatku, zg ryźliw y mruk, który w braku innych powodów, g ry zł się tern, że... w Japon ii mięso p odro żało .

P o s ta rz a ł, ale nie bardzo; zaw sze taż sama szeroko pargam inow a tw arz, siwe oczy, p atrzące p o ­ nuro z pod brw i ściągniętych, siwy zarost, k rótk o »strzyżony; zaw sze chm urny, zły, opryskliw y — istn a sta ra pokrzyw a.

J u ż m iałem p ożegnać „szanow nego p rofeso ra” ze szczerym zam iarem wym ijania go zd aleka pczy spotkaniu, g d y na deptaku u k a za ła się pani profe­ sorow a z M aryn ią i mój tajem n iczy nieznajom y p ię ­ kny brunet, w białej flaneli, w białym kapeluszu, ale bez p sa i bez „ n ie j.”

S ta łe m u p rofeso ra na stancyi przez lat kilka, panią profesorow ą znałem jak o u ro czą blondynkę,

(27)

a M am u się, jak o śliczną d ziew eczkę, bardzo g rze ­ czną, zaw sze uśm iechniętą i zawsze' m ilczącą.

P an i r o z ty ła się, ale w y g lą d a ła jeszcze ponę­ tnie w ja sn o -lila sukni, w białej kapotce i b ry la n ­ tow ych kolczykach ; M arynia w yrosła na elegan cką panienkę — w ysm ukła, zgrabna, świeża tw arzyczka, ciemne oczy; spokojna, uśm iechnięta, ja k daw niej, i zapew ne, ja k daw niej, m ilcząca. W p erkalo w ej, n ieb iesk iej sukien ce, opasana skórzanym , żółtym paskiem , w b ia łe j, m uślinow ej b u rce, szła, a raczej p łyn ę ła lekko, w p atrzo n a w p rzestrzeń , ja k lalk a na w ystaw ie sklepow ej, zdaw ała się nie w id zieć p ięk n e­ go pana, a,ni m atki, k tóra p o ch ła n ia ła go wzrokiem , w a b iła uprzejm ym uśm iechem , właściw ym tylk o m at­ kom, m ającym córki na wydaniu.

P o w ita ła mnie, ja k starego znajom ego. Z io ­ mek za gran icą, to ja k b y b lizk i krew ny, tak u trzy ­ m yw ała pani profesorow a, r z u c a ją c p rzy tern ma- c ierzyń sk o -p rzyjacie lsk ie spojrzenie na pana R y ­ mań a.

Ś w ietn y dżentelm an ten R ym ań, i przede- w szystkiem um iejący obracać się w świecie. Z a u ­ w ażyłem to z pozycyi, ja k ą z a ją ł, gdy usiedliśm y w szyscy przy sto lik u n ad m orzem . P rz e d sobą m iał m rukliw ego profesora i rozprom ienione m orze, obok elegan cko harm onijną M arynię; p rzyp om n iał, źe z mym starszym b ratem k olegow ał w szkole— a całem swem zachow aniem się, prostotą, szczerością, w e so ­ ło ścią i serdecznym uśmiechem n aw et starego p e ­ dagoga znośnym u czyn ił. R o zta cza ł d o k o ła siebie ja k iś czar zdrow y i ujm ujący zarazem . P ro feso r m ilczał, co b yło objawem w ysokiej to le ran cy i i po­ b łażliw ości.

M am a ro zp ły w a ła się w ciasnym staniku, r o z ­ koszny biust fa lo w ał od w zruszenia i zach w ytu —

(28)

j ą śm iałem się z je g o dow cipów , rad byłem , źe go p oznałem , a w łaściw ie zd aw ało mi się, że w itam w nim sta re go znajom ego, dobrego tow arzysza , z którym p rzeżyło się niejednę wesołą, chw ilę. M a ­ ryn ia, bardzo sp okojn a, nie m ie sza ła się do r o z ­ mowy.

R ym ań też zd aw ał się nie z w ra c a ć na nią szczególnej uw agi, a tylko gdy w ożywionej rozm o­ wie p rze c h y lił się p rzez stół ku ojcu i mamie, d o ­ strzegłem , ja k rękę na jej rą c z c e p o ło żył, w ysunął ostrożnie czerw ony gw oźd zik z je j paluszków , p od­ niósł do ust i u k ry ł w swych ślicznych, czarn ych w ąsach. N a nią nie sp ojrzał— p o ch łon ię ty całk ow i­ cie rozm ow ą z rodzicam i.

D ow ied ziałem się z rozm owy, że się zapoznali przed paru tygodniam i, podczas mojej w y cieczk i na H erin gsd o rf, M isdori i Rugyę; zb liż y ł się tern ł a ­ tw iej, że R ym ań, ja k wielu innych, m iał niegdyś n ieszczęście być uczniem zg ryźliw ego p rofeso ra.

Z ach o w an ie się je g o , serdeczna, niem al p o k o r­ na uprzejm ość dla rodziców, daw ały w iele do m y­ ślen ia.

P rz y s ia d łe m się do M aryni i za cząłem z nią rozm aw iać o m orzu, w ycieczkach, o obiadach, o k r a j­ o b razach , o m uzyce, o tow arzystw ie i różnych p lo t­ kach, krążących na prom enadzie.

S p o k ó j, um iarkow anie, rozsądek, godne podzi- wm! M ów iła równym, m iękkim głosem , nie u m iała, czy nie ch ciała się unosić; morze było piękne, t o ­ w arzystw o przyjem ne, obiady dobre, m uzyka m iła, w ycieczki p ożądan e i t. d.

W y ra ż a ła się popraw nie, jasn o i treściw ie, słu ch ała uw ażnie, na każde g o rętsze słowo odpow ia­ d ała pobłażliw ym uśmiechem.

(29)

w niebieskiej sukien ce i b iałej budce nie m ógłby się zach ow ać spokojniej.

S łow a w yrzu cała z siebie, ja k autom at — sztu ­ ka, a raczej m echanika z czasem będzie w ytw arza­ ła takie panny na obstalunek — cnotliwe, rozsądn e i eleganckie; bez nerwów, bez krw i, a nawet bez żółci tym czasem !

— C oście tam tak długo z sobą mówili?— za ­ p y ta ł Rym ań, gdyśm y w końcu p ożegnali profesor- stwo i M arynię.

N ie c z e k a ja c odpowiedzi, z a c z ą ł się w y p y ty ­ w ać o mego b ra ta , a ja p rzyglądałem mu się uw a­ żnie.

M iał ju ż około czterd ziestki, sporo siw ych w ło­ sów w c/arnej czuprynie — ale tw arz, cera, ruch y i żyw ość m łodzieńczą.

S k a r ż y ł się, że czas darm o tra ci, bezczynność przym usow a nuży go i denerwuje.

D ru g i m iesiąc siedzi ju ż w B e rlin ie z powodu interesów rodzinnych, tu w pada tylk o na kilka dni, żeby się rozerw ać, odetchnąć i zapom nieć na chwilę o krew nych P ru s a k a c h , k tó rzy mu ju ż kością w g a r ­ dle stoją.

B y ł w łaścicielem cukrow ni pod W a rsza w ą , któ- i'ą sam za rzą d z a ł. S łyszałem ju ż o je g o niezw ykłej energii i praw ości, a teraz gotów b yłem we w szelk ie jego cnoty uwierzyć.

— D ya b li mnie biorą, gdy pom yślę, co się tam dzieje w fab ryce w czasie mojej nieobe­ cności!

— S k ąp y dwa razy traci! G d y b yś pan m iał porządnego dyrektora, siedziałbyś tu spokojnie i u ży ­ w ałbyś darów losu w błogiem upojeniu.

— D y re k to r? N ie znasz pan spraw fa b rycz­ nych w idocznie. P rz e z sześć lat* za ży c ia ojca p rzy­

(30)

glądałem się rządom d yrektorów . M ilczałem , bo za k ryty k ę ojciec sm a ga ł szp icru tą po tw arzy — tak! P rz e z sześć lat p a ry z ust uie w ypuściłem , ale zato po śmierci ojca, zanim zd ążyłem w ło żyć żałob ę, w y­ pędziłem ju ż dyrektora. P o śre d n ik m iędzy robotni­ kiem a pracod aw cą, to n ajzaciętszy wróg zw ykłej codziennej spraw iedliw ości, a co gorsza, że dotąd nie sp otkałem w yjątków ! D zie się ć lat pracuję ja k w yrobnik, dyw idendy nie podn iosłem, 1 co praw da, ale zato, zd aje mi się, że k ażd y mój robotnik podałby mi rękę bez w strętu .

R oześm iał się i zm ienił tem at rozm owy, ja k gdyby się b a ł, żebym go o p rzech w ałki nie p o ­ sądził.

W B e rlin ie pilnow ał d ziałó w fam ilijnych. B liz- ki krew ny um arł bez testam entu, m ajątek znaczny, ale i sp ad kobierców sporo. P o w ik ła n ia niezm iernie subtelne. A d w o k a t w ytoczyłb y p roces. On ch ciał­ by tego uniknąć, chociaż zaczyn a w ątpić, czy spraw a da się zakoń czyć polubownie.

— D ziw n i ludzie! U czciw i niby, honorowi, w zd ragają się na sam w yraz „ła p ó w k a ,” a k ażd y tylko w rękę p a trzy, w yczekuje ustępstw a, podarku w jak iejk o lw ie k formie! N iezadow olony zw leka i, ja k geszefciarz na g ie łd zie , tak 011 g ra na słabościach ludzkich! M ożesz mu pan w ym yślać, grozić, n ale­ gać, b yleb yś tylk o w yraźnie w tw arz nie p lu n ął, to resztę schow a do kieszeni i dalej z flegm ą na zw ło ­ ce sp eku low ać będzie. W ie d z ą , że czasu nie mam, że o groszow e spraw y nie dbam , otóż oni na te grosze czyh ają. O k a p ita ł sporu nie ma, ale sp rzę ­ ty, drobiazgi, procenty, drobne zaleg ło ści, tego w y­ pu ścić z rą k nie ch cą, to je s t ten ,;drobny p re­ ze n t,” który się im oszczędnym , rozsądnym , system a­ tycznym , od lekkodu ch a-ku zyn a n ależy. D ziś ju ż

(31)

lekcew ażą mnie w duszy, a gdy na ich m ilczące w y­ m agania p rzystanę, nazw ą mnie osłem i sch ow ają do kieszeni. L ich w iarz nie w yźyłu je swej ofiary z w iększą skrupulatnością, ja k owi u czciw i i hono­ row i krew ni mnie w yżyłow ać pragną! W id z ę to, ro­ zumiem i w ściekam się w duszy, w idząc, ze system ich zw yciężać zaczyn a! D o tą d trzym am się ja k o - tako, ale w końcu — oddam spraw ę adw okatow i i hierz ich licho! Z ca łej tej zgrai j a jed e n mam skrupuły rodzinne, rozu m ieją to i na tę bodaj g łu ­ pią słabość n ajh ard ziej liczą. N ie c h że przynajm niej m ają m iłą niespodzian kę. P o d łe N iem cy!

— A le ż przynajm niej odb ierając sp ad ek po krew nym P ru sak u , nie powinieneś pan ta k N iem com w ym yślać.

— M asz pan racyę! Z r e s z tą niew dzięczn ość je s t c e c h ą m ego ch arakteru!

P rz e s ta ł się śmiać, za p a lił cygaro i szedł dalej w m ilczeniu.

Spochm nrniał nagle; g ry z ł cygaro, przeżuw ając jednocześnie niemiłe m yśli.

C h cia łe m go pożegnać; u ją ł mnie spiesznie pod ram ię, ja k b y się obaw iał zostać sam na sam z m yślam i.

P oszliśm y razom na obiad, następ n ie za cią gn ął mnie praw ie gw ałtem na łó d k ę. W sied liśm y w tem sam em m iejscu, gdzie przed kilku tygodniam i w id zia­ łem go z tą śliczną k ob ietą.

W y d a ł mi się starszy i p ow ażn iejszy, niż zra- na; nasunął kap elusz na oczy i m ilczał; a g d y p ły ­ nęliśm y w zd łu ż prom enady, od w ró cił głow ę od snu­ ją c y c h się p o staci k o b iecych — p a trzy ł na m orze z a ­

m yślony.

D opiero, gdy łód k a o d d aliła się od b rzegu , o detch n ął swobodniej.

(32)

F a le w skakiw ały rlo łodjd, osyp u jąc nas b iałą pianą.

— B oisz się pan?— szepnął.

P rzy m k n ą ł oczy, ja k b y się lu b o w a ł n ie b e zp ie ­ czeństw em .

W y zn a łe m , źe nie lubię p ływ ać po w zburzo- nem m orzu.

K a z a ł za w ró cić łó d k ę.

— S zczę śliw y czło w iek z pana, skoro je szcze boisz się śm ierci? D ekad encki frazes, co? T o tak podle u sp osabiają mnie te N iem k i na brzegu! C h c ia ł­ bym od nich o sto mil uciec. A pan wolisz N iem ki, niź śm ierć w falach — no, to wysiadaj!

W y s a d z ił mnie na brzeg, u ch y lił kapelusz i od­ p ły n ą ł na m orze.

T a k się to czasem od w czorajszego szczęścia

ucieka! '

W p a rę godzin potem sp otkałem go na kon­ cercie.

S ie d zia ł sam jed e n pod drzewem na tej sam ej ław eczce, gdzie zrana siedzieliśm y z R udzińskim .

G ło śn y szw argot niem iecki g łu szy ł dźw ięki m arnej o rkiestry; na deptaku, gdzie od b ied y tr z y ­ sta osób pom ieścić się m ogło, nie n a stęp u ją c sobie na odciski, tło czyło się około trzech tysięcy! T łok , kurz, gw ar, snujące się bez p rzerw y setki osób obcych, szablonow ych, c a ły ten tłum pretensyonal- ny, a taki szary i b ezb arw n y— m ogły zoh ydzić życie każdem u wrażliwem u osobnikowi.

R ym ań siedział pochylony, k reśląc lask ą na piasku k ó łk a i kreski; w b u ton ierce m iał czerw on y gw oździk M aryni.

(33)

R u d ziń sk a w yprow adzała codzień córkę na t a r ­ gowisko poobiednie; koncert u w a ża ły obie za je d y ­ ną p rzyjem n ą chwilę w monotonnem życiu nad m o­ rzem .

— W id zisz pan, w róciłem zdrów i cały! N ie ­ ma, ja k morze! U topiłem trochę p rzy k rych m yśli po drodze!

— T o p ielcy straszą czasam i.

— T ym czasem w olałbym , żeb y żyw i w ięcej dbali o mnie.

S p o jrz a ł na zegarek . R u d ziń scy sp óźniali się straszliw ie.

Słoń ce zaczyn ało zachodzić; czerw ona łuna o zło ­ c iła pow ierzchnię m orza. J e s t to jed yn a chw ila dnia, w której piwosze podnoszą głow y z ponad kufli i sp o ­ glą d ają na św iat B o ży .

Z n aczn a część publiczn ości odeszła na szteg, zk ąd w id ok b ył rozleglejszy i szersze pole do zą- chwytu.

Z d a le k a u jrzałem nadchodzące R udzińskie; M a ­ ryn ia w tej samej niebieskiej sukien ce i b ia łe j budce; za to mama, strojn a w b ryla n ty i b ransolety, wy- św ieźona i uśm iechnięta, łą c z y ła w sobie elegan cyę, szyk i ta k t dobrze wychowanej m atki.

— Spóźniłyśm y się na zachód słońca — zaw o­ ła ła , stając plecam i do „c za ru ją c e g o “ zachodu, a tw arzą do nas. W szystkiem u M aryn ia winna, ro b iła p apierosy dla o jc a i zanim sk oń czyła osta­ tniego, nie m ogłam je j z domu w yciągn ąć! O b o ­ w iązkow a n aw et w drobiazgach !

P o c h w a ły tej w ysłuchałem ja jeden; M aryn ia sta ła obok R ym an a o kilka kroków od nas. R ym ań p rze k rę cił dla niej lornetkę, żeby się lepiej zach o­ dowi p rzy jrze ć m ogła; rozm aw iali z so b ą półgłosem . R u d z iń s k a pociągnęła mnie na ław eczk ę.

(34)

— Z litu j się, panie K a ro lu , pow iedz, tak ja k je ste ś uczciw ym człow iekiem , a naszym szczerym p rzyjacielem — sze p ta ła stłum ionym od w zruszenia głosem , pokazu jąc na R ym ań a i córkę, k tó rzy, p o ­ chyleni ku sobie, sp ogląd ali kolejno w lornetkę — czy ten R ym ań to jest ten sam, co m a cukrow nię pod W a rs z a w ą , b o gacz, bez b raci, bez sióstr?

— T en sam!

— A c h B o że w ielki i spraw iedliw y!

T ch u je j za b ra k ło , m ięła w ręku chusteczkę, w p atrzo n a w piękn ą parę.

— O na m a szczęście, ona ma szalone szczę ­ ście do św ietnych p a rty j— szep tała, kom p letnie u p o­ jo n a swemi m yślam i.

M aryn ia i R ym ań zaproponow ali, żeby u siąść przy ram pie, bliżej m orza i bliżej tłum ów , sn ujących się nad brzegiem .

P an ie ja d ły lody, m yśm y pili m azagran przez słomki; a gd y się p rzysiad ło do nas je szcze parę osób, w mgnieniu oka w y tw o rzyła się atm osfera w arszaw skiego saloniku z H ożej lub Z ó raw iej u licy.

R ym ań owi dobrze było w tej atm osferze b ła ­ hych frazesów i płaskiego dow cipu; zapatrzon y w M arynię, m ów ił o pogodzie, o kąpielach, p o ró ­ w nyw ał różne m iejscow ości nadm orskie; rozm ow a szła gładko, bez w ysiłku m yśli, a może nawet w cale bez myśli!

T e n człow iek taki energiczny, dzielny, co przed godziną jeszcze w y k ład a ł mi jasn o i rozum nie jedn ę z n ajzaw ilszych kw estyj sp ołecznych, w k tó reg o m ó­ zgu ferm entow ały r o z le g łe plany, zm iękł, zm alał dziwnie, um ysł swój niezw ykły rozm ienił na drobną monetę, że b y mieć czem p łacić za liczm any mie- S^ft^ąńąkiego flirtu. W y p o c z y w a ł w błogiej b ezm yśl­

(35)

ności, h yp n otyzując przym kn iętem i oczym a eleg an ck ą M arynię. J e j bierny spokój, m ałom ów ność, szab lo ­ nowy uśm iech, w ystarczały całkow icie je g o spokoj­ nemu sercu; w dzięcznym je j b y ł zato, źe ta k m a­ łym w ysiłkiem w oli i uczucia zd o b y ł ją i p rzyw ią za ł do siebie; na nic w ięcej zdobyć się nie m ógł; p rzy swej ruch liw ej, w yczerp ującej p racy p otrzebow ał w iernego p rzyw iązan ia i harm onijnej pow ierzchow no­ ści. N ie zd aw ał sobie spraw y z tego uczucia, ale przekom arzając się z M arynią, w czach m iał tyle b ło g ieg o zadow olenia, ja k b y mu nic ju z do szczęścia nie brakow ało!

T łu m widzów w ra ca ł ze sztegu , sch od zą c zw ol­ na ze schodów na brzeg m orza, przed nami defilo­ w a ły p a ry jed n a za drugą, m ężczyźni praw ie w szy­ scy o g lą d a li się na zg rab n ą figurę M aryni.

— J a k a śliczna kobieta! — za w o łała z niezwy- kłem ożywieniem — p a trz pan, tu p rzed nami!

P o d n ió sł głowę, szukał w zrokiem w skazanej piękności. S k rz y w ił się przy tern, jak b y ża ło w ał przerw anej rozm owy.

O parę kroków p rze d nami sta ła „ o n a “ ; ob ­ rzu c iła w zrokiem M aryn ię i R ym an a, o b e jrza ła się na czerw on ą łunę na zach od zie i o deszła zw olna w stronę p ark u ... sam a jedn a.

R ym ań co fn ął się, ja k zw ierz raniony, brwi ściągn ął, w oczach b ły sn ą ł gniew i n iep okój.

M arynia, pochylon a p rzez ram pę, p a trz y ła za odchodzącą.

— K t o to je s t? — sp ytała, wciąż p a trzą c za idącą zw olna śliczn ą k o b ietę.

R ym ań m ilczał. O b e jrza ła się na niego przez

ramię: - \ ,

— P a n je j nie zna? — N ie znam— w yszep tał.

(36)

W z ią ł szklan kę ze stołu i zaczął p ić m azagran, k tó ry mu ja k o ś z tru d n ością p rzez g a rd ło p rzech o ­ dził.

— Śliczna! — p o w tórzyła raz je szcze M aryn ia, w ra ca ją c do swego szablonow ego spokoju.

W yp ro sto w an a, z rękam i na kolanach, w b ia­ łej budce na zgrab n ej głow ie, b y ła typem skromnej, a zarazem dobrze wychowanej panienki.

— P a n i stokroć od niej p ięk n ie jsza!— szep n ął R ym ań , ochłonąw szy z niem iłego w rażen ia — i le ­ psza...

— Z k ą d pan wie, że je ste m dobra?

— M łod ość ma przyw ilej dobroci, a pani j e ­ szcze ta k a m łoda.

R ozm ow a staw ała się coraz b an aln iejszą, szcze­ gólnie, gdy do naszego stolika p rzysiad ły się j e ­ szcze dwie mamy z dwiem a córkam i na wydaniu.

M ów iono dużo o jedzen iu , n arzekan o na nudy, w zdychano do W a rsza w k i, a jedn ocześn ie, zarówno m am y, ja k panienki, bardzo uw ażnie o g lą d a ły R ym a- na, k tó ry naraz stra c ił ch ęć do rozmowy; zam yślił się, raz po raz na m orze sp og ląd ał, ja k b y się oba­ w iał pow tórnego p ojaw ien ia się topielca!

— P rze jd źm y się— rze k ł do M aryni.

— M am a chodzić nie lubi — odrzekła, nie do­ m yślając się niby, że mu głów nie o sam na sam z nią chodzi.

T e n b rak skw apliw ości w okazyw aniu sym pa- tyi podobał mu się widocznie; zap om niał o widmie, ożyw ił się, a nie zw ażając na ciek aw e spojrzenia pań i panienek, z a ją ł się całkow icie M arynią.

— Śliczne dziewczę! — rze k ł do mnie, gdyśm y do domu w racali.

(37)

— A mnie się zdaje, że takiej k o b iety n ie je ­ den p rze z ca łe życie szuka napróźno.

— C h y b a szu kać nie umie. N ie lubię kobiet bez tem peram entu.

— W idocznie m asz pan dużo zb yw ającego czasu i cierpliw ości! Co do mnie, przedew szystkiem cenię swój spokój i sw obodę, w m iło ści wyżej sta ­ wiam ŚAvieżość, niż silę.

— T a k i gust w ym aga częstej zm iany i stać pana na to. A gdy przyp adkiem zn ajdziesz się w położeniu araba, k tóry na pustyni zn alazł brylanty, pewno ża łu jesz, że to nie kasza?

N ie m ogłem mu darow ać, że się w yparł jej znajom ości, d okuczałem mu ja k m ogłem .

A le R ym ań zanadto b y ł dobrze usposobiony, żeby zrozum ieć m oją złośliw ość.

— W szyscyśm y tylko zjadacze kaszy— o d rze k ł w esoło.

— L łga rze?

S p o jrz a ł mi bystro w oczy. P rz e sz liśm y k il­ k a kroków w m ilczeniu do m iejsca, gdzie ścieżka zb ie g a ła z prom enadą ku m orzu. R ym ań zaw ró cił i w kilku susach był nad brzegiem ...

D łu g i czas widziałem je g o b ia ły kapelusz w sza­ rym m roku. S zed ł spiesznie pustem w ybrzeżem .

M oże po raz ostatn i zb ud ziłem w nim sum ie­ nie bez żadnej potrzeby.

W ró ciłe m do domu zły na siebie za d obrow ol­ ne zd rad zenie incognita. P rzek o n ałem się bowiem, po raz setny, że absolutny obiektyw izm niem ożli­ wym je s t naw et u turystów .

R ozbierałem się pociem ku przed otw artem oknem.

(38)

W ogródku, na świeżo skoszonem sianie le ża ­ ło dwóch żołnierzy; byli to moi sąsiedzi z suteren. J e d e n sk u rczył się we dwoje, drzem ał, p rzy k ryty kilim kiem ; drugi, w yciągn ięty na w znak, z rękam i pod głow ą, w yśp iew yw ał oberka:

„Świr, świr, świr, za kominem , Tańczy mazur ze swym syńem, A mazurka ze swą córkę,, Przygląda się jem u dziurką!”

L ic h o go wie, co mu ta piosnka przypom inała! S k o ń czy ł i znowu zaczyn a ł tęż sam ą zw rotkę raz, drugi, trzeci, upojony sw ojską n utą, o bożym św ię­ cie zapamniał!

— Ruhig, du polnisches Vieh! — h u k n ą ł tow a­ rzysz, nie p odn osząc głow y.

I B a rte k huknął, ale kolanem w grzb iet, aż echo odezw ało się w k rzak ach . Śp iew ał dalej, tylko tro ch ę głośniej. P ru s a k podniósł głow ę, w yp rosto­ w ał szerokie b ary... W ych yliłe m się przez okno: scena zaczyn ała nie interesow ać.

— FJ>, guV Nacht! — m rukn ął P ru s a k , o dsu ­ n ą ł się o k ilk a kroków , żeby go kolano nie mogło dosięgn ąć, sk u rczył się i— zasnął.

A B a rte k , dla odm iany, za czął gwizdać:

„Świr, świr, świr, za kom inem “ i t. d.

Z nieba sp o g lą d a ły na niego też same gw ia­ zdy, które gdzieś tam i nad je g o w ioską rodzinną św ieciły.

N a z a ju trz w yjeżdżali K u d ziń scy; p rzyrzekłem M aryni, że p rzyjd ę pożegnać j ą na dworcu.

(39)

35

na w zburzone m orze ta k dalece, że o m ało nie z a ­ pom niałem o pożegnaniu. P rzyb iegłem na dw orzec jeszcze p rzed pierw szym dzwonkiem, ale R u d ziń sk i sta ł ju ż w oknie wagonu, czerw ony z gniew u, m achał rękam i, w o łał na córkę, w ym yślał mnie, siadał, w sta ­ w ał, ja k w gorączce, w końcu w ych ylił się z okna i k rzy k n ą ł na cały peron:

— Siadajcie, do licha! P o c ią g rusza! ogłuchły! ja k honor kocham!

W y tr z e s z c z y ł na nas swe zjadliw e oczy; poru­ sza ł dolną szczęką, p rzeżu w ając gniew bezsilny.

R u d ziń sk a i M arynia rozm aw iały z Rym anem . M aryn ia w popielatym kostyum ie, w słom ko­ wym kapeluszu, sztyw na i elegan cka, ja k zw ykle, w ąch ała pyszny bukiet, w ięcej kwiatam i, niż Rym a- nem zajęta.

Z a to on jaśn ia ł zadow oleniem za nią i za sie­ bie. Ś m ia ł się, żarto w ał, w p atryw ał się w ład ne, spokojne oczy; p rag n ą ł j ą ożywić, rozśm ieszyć, p rze­ lać w n ią część swej żyw otnej, en ergiczn ej duszy. R apróźno! P o z o s ta ła nieruchom a w swym ob oję­ tnym spokoju, k tó ry doskonale pasow ał do bladaw ej cery i klasyczn ych linij ca łe j postawy.

U jrza w szy mnie, R ym ań u cieszył się, ja k do najlepszego przyjaciela:

— D o b ry duch pana tu przysłał! — za w o łał z serdecznym uśm iechem , którym n ajzaciętszego w roga rozb roić potrafił.

— C zy pani mnie przyjm ie do sw ego w ago­ nu?— sp ytał b łagaln ie pokornym głosem .

R a g łe postanow ienie wspólnej p o d ró ży nie zdziw iło i nie u cieszyło ładnej M aryni, zajętej b u ­ kietem .

(40)

— J e ż e li pani pozwoli.

S p o jrza ła na m atkę, której gro ził atak ap o­ p le k s ji ze zb ytku szczęścia. R ym ań zd ecyd o w ał się w idocznie w mgnieniu o ka i odrazu b y ł gotów do drogi.

— W s tą p pan do h otelu — rz e k ł do mnie — i kaź w ysłać moje rzeczy do M onopolu.

I znowu do M aryn i się zw rócił:

— P a n i zaw dzięczam jeden dzień życia, k tó ry m iałem tu zm arnow ać bez żadnej potrzeby! B o i cóżbym tu ro b ił do ju tra? W ysiad yw ałb ym chyba na tych ław eczkach, gdzie pani ze m ną rozm awiać nie chciała! To ju ż wolę słuchać m ilczenia pani w w a­ gonie.

S ta ry R u d ziń sk i d oczekał się nareszcie pierw ­ szego dzwonka.

— Stasiu! M aryniu!— w rzasnął raz je szcze roz­ paczliw ym głosem .

O bie kob iety p ośpieszyły do wagonu; za niemi w sk o czył Rym ań; z okna p rze sła ł mi ukłon białym kapeluszem .

— P am iętaj pan o moim kufrze! — zaw o łał na odjezdnem.

P rze ch o d ząc przez salę pierw szej klasy, u jrz a ­ łem kobietę, sto ją c ą w otw artem oknie; tw arzy do- strzed z nie m ogłem , ze w zrostu jedn ak, z figury, po­ znałem m oją nieznajom ą. S ta ła nieruchom a, w pa­ trzon a w b ły szc zą ce na słoń cu relsy, po których p rzed ch w ilą p rze su n ą ł się pociąg...

N ad jej g łó w k ą pow iew ały zcich a zw ieszające się g a łą zk i dzikiego wina... C ze k a łe m , aż się o b ejrzy.

W sali b yło pusto — pod k an ap ą, zasunięty pod sam ą ścianę, leża ł ponter — u jrzaw szy mnie,

(41)

zm ru żył b łyszczą ce oczy, w yszczerzył zęb y w zło śli­ wym uśm iechu i w ark n ął groźnie.

N ieznajom a drgnęła, p rzeb udzon a z zadum y. Z ram ion jej zsu n ął się czarny koronkow y szal i u p a d ł na ziem ię.

P od niosłem go i położyłem p rzy niej na krześle.

O b e jrz a ła się na mnie; tw arz m iała w ych u d łą, u sta spieczone, w oczach ból i p rzerażen ie; taki w zrok musi m ieć człow iek, k tó ry przed chw ilą śmierć

u jrza ł. '

C o fn ąłem się zakłop otany. W s ty d mi b yło mej ciekaw ości i natręctw a.

— Sam a się zajm ę wysłaniem rzeczy... pana K ym a n a — rzek ła stłum ionym głosem — niech się pan nie tru d zi...

I znowu zw ró ciła oczy na relsy, b łyszczące w słońcu!

Odszedłem ...

I ta k ju ż zb yt głęb oko zajrzałem do duszy nie» szczęśliw ej kobiety!

I V .

W tym roku znowu los mnie zap ęd ził do K o ­ ło b rzegu .

G d y stanąłem nad morzem, zdaw ało mi się, źe nie trz y lata, lecz chyba trz y krótkie chwile p rz e le ­ cia ły od ostatn iej mojej tu bytności!

T o ż samo m orze ciem no-szafirow e, toż samo piasczyste w ybrzeże i ludzie praw ie ciź sami — obcy,

(42)

bez żadnych cech w ybitnych, k tó re b y zach ęciły do przyjrzenia się uw ażniej różnobarw nem u tłum ow i.

N a tle szarego tłum u oryginalnie w yg lą d ał mój tow arzysz podróży, m alarz H in cza. W y so k i, barczysty, nieco pochylony, głow ę m iał dużą, s z e r o ­ k ą śniadą tw arz bez zarostu, oczy szare sp o g lą d a ły dokoła z roztargnieniem ; w zębach w ciąż trzym ał k ró tk ą fa je czk ę , k tó rą z jednego końca ust w drugi m achinalnie przesuw ał. N o s ił szarą m arynarkę na szarej trykotow ej koszuli, czerw ony pas i szary fil­ cowy kapelusz, nasunięty na oczy. O lb rzym ten c i­ chy b y ł i łagodn y, ja k dziecko; m ów ił zcich a uryw anem i zdaniami; słuchać nie lubił; w iecznie r o z ­ targniony, z rękam i w kieszeniach i fa je czk ą w zę­ bach, szedł środkiem prom en ady, bożego św iata nie w id ząc p rze d sobą.

W parę dni po p rzy jeźd zie b y ł ju ż osobliw o­ ścią sezonu; pokazyw ano go sobie, wym ieniano na­ zw isko, oglądano się za nim; m iał swoją ław kę, do k tó re j, gd y się zb liża ł, ustępow ali mu naw et N iem ­ cy, którzy nigdy, nigdzie, nikom u nie ustępują. S ia ­ d ał zasapany, z fa je c zk ą w zębach, p a trzył całem i godzinam i na m orze.

C zasam i budził się w nim artysta: p rzy g lą d a ł się przechodniom ze złośliw ym uśm iechem .

— I ja to m alowałem niegdyś! — opow iadał, w skazując głow ą na p rzech od zące k o b ie ty — dama z różą, dama b ez róży... dama, w ą c h a ją c a różę!...

S iniał się cichym , ochrypłym głosem .

— D am y były m oją specyalnością! ciało i w ło ­ sy!... oczy zaw sze głu pie i lubieżne... ch a, cha!.. T o ­ w ar szedł!... P ięk n e c ia ła znajdą zawsze nabywców ! R osło to pod pędzlem ! Ż y w e w y ła n ia ły się z o b ra­ zów... P a tr z y ły na mnie ohydnem i oczami! O ddech i ch czułem ... ża r tych ciał p a lił mnie czasam i, ja k

(43)

ogniem! P ię k n e k o b iety z ró żą lub bez róży... P o r ­ tre ty , studya... a zaw sze żyw e ciało..-, arcyd zieła!... C h a, cha!...

U ciek łem z pracow ni, nie dokończyw szy se tn e­ go z kolei arcydzieła! P o szed łem w góry, ja k n a j­ dalej, ja k najw yżej od tych cia ł żyw ych... O p o w ia ­ dano sobie, żem zw aryow ał! O strożn ie, zd a le k a zap ytyw an o, co teraz ro b ić zam ierzam ? A tym cza ­ sem han dlarze podnieśli cenę m oich „a rc y d zie ł” , n a ­ w et ta, zaledw ie podm alow ana, z n a la z ła nabyw cę... U m arłem dla sztuki... D r w ią grzecznie z m oich p e j­ zaży... szydzą z m artw ej natury, i m ają racyę... to nie mój r o d z a j., naw et tw arze z odcieniem duszy — to nie mój rod zaj! O negdaj tu naszkicow ałem sta ­ rego ryb ak a . żyje — sam to widzę!... ale tem m ar- twem życiem , które zdum iewa w oryginale — sta ry ja k z kam ienia w yku ty — skopiow ałem go w iernie. A le g d y sp ojrzałem w tw a rz je g o có rk i-— uciekłem . P rz e z je j oczy śm ierć p a trzy... D u szy pochw ycić nie umiem, i nie trzeb a... po co? są inni od tego! A je d n a k tw arz tej dziew czyny... Z a ta k ą tw arz, na płótnie oddałbym w szystkie damy bez róż i z ró ­ żami!

O pow iedziałem mu rom antyczną historyę córk i ryb ak a.

P a tr z y ł na mnie z pod nasun iętego na oczy k ap elusza; osow iały ja k iś , w yjął z u st fa jk ę i do kieszen i schow ał.

— B ie d n a — szep n ął w końcu.

N a ra z zźym nął się, oczy b łysn ę ły mu gn ie­ wnie...

— G łu p stw o w ierutne! -— zaw o łał z z a c ię to ­ ścią. — C a ła ta m iłosna h isto rya głu p stw o, banialu­ ki... Z k ą d tam, tego... tak ie uczucia! E h , ścierw y, bestye... i basta! M oże tam te moje w yroby... to

(44)

je-szcze najlepsze z całego gatu nku ... E gzalto w an e s a ­ m ice, to... to potw ory... Tfu!

W a r g i mu d rg a ły ; słów odpow iednicli za b ra ­ kło — zam ilk ł, ale uspokoić się nie m ógł — chrap ał, ja k zw ierz zdław ion y.

P rz y g lą d a łe m mu się, ja k się u sp o k a ja ł zw o l­ na. P rz e su n ą ł rę k ą po czole, odetch n ął z całych p iersi i p o ch y lił głow ę. S ied zia ł nieruchom y, za to ­ piony w niew esołych m yślach.

C h cia łe m w stać z ław ki, p o ło żył dłoń na mo- jem kolanie— zostałem .

N ie g d yś w ogrodzie zoologicznym odw iedzałem chorego słonia: ogrom ny zw ierz le ż a ł nieruchom y z przym kniętem i oczym a, w zdychał od czasu do cza ­ su. G d y się zb liżałem , zanim w ziął ja b łk o lub p ier­ nik, p a trzy ł na mnie długo, spokojnie, może m yślał

o mnie, może tęsknił!

O drob in a w sp ó łczu cia naw et potentatom p rzy ­ dać się m oże.

H in cza przypom niał mi owego słonia... S ław n y bogaty potentat w swoim rod zaju , p rzeżyw a ł, ja k ów słoń, ja k ą ś ciężk ą chorobę; tam ten mówić nie um iał, ten nie chciał.

— Pow inienem ztą d w yjech ać dziś je szcze — m ru kn ął. — P ow inienem b ył uciec odrazu. N ie mam siły. O t, na co p rzyszło — j a nie mam siły!...

Sied zieliśm y obok siebie na ław ce. H in cza n a ­ m yślał się nadyCzemś, w idziałem , ja k sp o g lą d ał na mnie zukosa, g ry z ł wargi, ale do słowa p rzyjść nie mógł.

S p a ce ru jący snuli się przed nami nieskończo­ nym szeregiem .

Cytaty

Powiązane dokumenty

[r]

Udowodnił niemożliwość rozwiązania równania algebraicznego stopnia wyższego niż cztery przez pierwiastniki, prowadził badania w dziedzinie teorii szeregów i całek

x-tyle kupiono długopisów y- tyle kupiono ołówków 3∙x – tyle wydano na długopisy 2∙y – tyle wydano na ołówki Tworzymy układ równań:. { 3 x +2 y=24

ZADANIA PRZYGOTOWAWCZE DO KOLOKWIUM II wersja

[r]

Czynności i wyznania fwoiego confcius Ur. Baranowicz nie wypiera tego, że mienia! monety, ale też i to wiernie dodaie, iż nie mienia! onych w ten czas, gdy były

Sprawdź, czy arkusz zawiera 14 ponumerowanych stron. Ewentualny brak zgłoś przewodniczącemu zespołu nadzorującego badanie. W rozwiązaniach zadań przedstaw tok rozumowania

Metoda rozwiązywania równania różniczkowego cząstkowego po- legająca na sprowadzeniu równania do postaci kanonicznej a następnie na rozwiązaniu równania w sposób