Nr. 33 Rok VI J „ prawdziwa cnota krytyk się nie Bor (K rasicki ) B 16. X.1945
ICanłeiencja Pięcia nie dała na raxie wynika .v
SM - o
1-1iTt>AlA'(2&vJ£j Cy
«
KAROL SZPALSKI
List z Łodzi do p rzyjaciela
Więc chodzę po Łodzi wzruszony ogromnie —
O miasto kochane, uśmiechnij się do mnie.
Raz pierwszy cię widzę i widzę ze łzami,
Że pieniądz tu leci, jak dym kominami. «
Więc pełne lokale i pełne kawiarnie, I pełny „Czytelnik" (i puste księgarnie) I pełne teatry i sceny i scenki,
I ciężkie piosenki i lekkie panienki.
I „Sprawa Moniki" i „Prawo do śmiechu"
(Znam jedną Monikę, wraz z prawem do grzechu) I tłoczno po barach i w knajpach jest gwarnie, Co krok to cukiernie, co kroczek drukarnie.
Co one drukują do kroćset tysięcy Przez tyle tygodni, przez tyle m iesięcy'.
Wódeczka się leje, aż krew mnie zalewa, Łódź łudzi się, tańczy, szabruje i śpiewa.
I kawa prawdziwa, fałszywe nawyki, I małe talenty i wielkie fabryki,
A każda fabryka ma swych dyrektorów, A każdy dyrektor ma swych protektorów, A każdy protektor ma swoje protekcje, A każda protekcja się dzieli na sekcje:
Na sekcje dla krewnych, dla bliskich przyjaciół, Dla dalszych znajomych i dla tych co płacą.
Tak dzielą się sekcje. A czym? Dochodami!
(Zabawa w dochody odchodzi pasjami).
Codziennie fest kancik, codziennie jest blaga, Co tydzień są „Szpilki", co tydzień Jest Ha-ga.
I dowcip podobny do jaja jak jajo,
(Tak stary, że młodzi go nawet nie znają).
rys.
Karol Baraniecki
Z rozmyślań Wuja Sama:
URAN czy UNRRA?
Już wieczór. Mgła szara Łódź-miasto spowija I wszystko przechodzi. I wszystko dziś m ija(l) Gdy jesteś ciekawy, przyjeżdżaj do Łodzi, Na długo nie radzę. Na krótko nie szkodzi.
I będziesz radosny, że Łódź raz poznałeś I będziesz szczęśliwy, że w niej nie zostałeś.
* * *
S KARŻYŁA mi się pewna Niemka, że w Rzeszy te
raz bardzo źle.
Cóż — odrzekłem -— kraj zniszczony, podbity, normalna kolej rzeczy. — Nie o to jej chodziło. Nie o niedostatek. Na
chyliła się i szepnęła:
— Jest okropnie! — Komuni
ści wskazują „partyjnych".
Nie zapytałem jej już dlacze
go to źle, jak to sobie wyobra
żała inaczej.
• m
Pod dośę pornograficznym ty
tułem „Inaczej" wyszła w Kra
kowie jednodniówka młodych, zdolnych poetów. Właściwie cze
go oni chcą wspólnie? Cę ich od innych dzieli, co ich ze sobą łączy? Powiedzmy otwarcie:
N it ich nie łączy, nic ich nie dzieli, chcą drukować. Widzą w nas (o kilka lat starszych) swoich wrogów, nie dlatego, że- śmy krwawi marksiści lub jacyś jak — kuba — bogu — tak — bóg — kubiści tylko całkiem po prostu, że zajmujemy im szpal
ty czasopism. Nienawidzą nas.
Potrząsają nad nami groźnie plikiem swoich metryk, z nie- obeschłym jeszcze na nich atra
mentem.
I przypomniałem sobie naszą młodość, w czasach kiedy nie było żadnego Ministerstwa Kul
tury i Sztuki, żadnych Klubów Młodych przy Związku Litera
tów i t. p. Nie wiedzieliśmy wte
dy nawet, którędy wejście do
się do takiej kancelarii wchodzi przez jakiś przedpokój odstrę
czał nas. I my łączyliśmy się w grupy, ale te żądały czegoś od świata. Choćby skasowania prze
cinków. Nasza grupa była w swych postulatach bardziej umiarkowana, żądała tylko zmiany ustroju społecznego.
Zdychało się na pysk, na ja
kichś czwartakach, żłopało się wasserzupki, łaziło się za dar- mochę czytać lepsze lub gorsze wiersze po Związkach Zawodo
wych po całej, wielkiej Warsza
wie. W prasie codziennej było o
rys. Ewald Guyski
MIĘDZY ZŁODZIEJAMI- Czegoś taki smutny, Feluś? Interes nie idzie?
nas głucho, jedynie denuncjacje nas popularyzowały. O stypen
diach dla nas? Ha, ha, na stypy by nam dali. Korzystać jako poeci z wynalazku radia? Ow
szem, pukać Morsem w ściany więzienne. Wyjazdy zagranicę?
Owszem, jak się udało szczęśli
wie zwiać po jakimś zamknięciu naszego pisma. A „Wiadomości Literackie" zwalczaliśmy nie dlatego, że nas nie drukują, tyl
ko dlatego, że były takie, jakie były. Byliśmy Związkiem Walki Młodych Literatów. A, byli w naszej grupie (tu wam zdradzi
my) nie tylko sami młodzi.
Byli ątarzy i chromi, łysi i bez
zębni, a nawet tacy młodzi, le
dwie spodnie umiejący nosić. Bo łączyła nas idea. A jeśli nas łą
czył wspólny wiek — to ow
szem, wspólny wiek dwudziesty.
Bo my znaliśmy datę, a przynaj
mniej wiek, w którym żyjemy.
♦ # *
Z mgły londyńskiej przyje
chał do nas przed kilkoma ty
godniami Antoni Słonimski. Nie byłem przy rozmowach z nim.
Nie wiem, jak dalece udało się
„kuszenie św. Antoniego". Wiera tylko, że odjechał z powrotem na obczyznę, na straszną tułacz
kę, pisać swe wiersze pielgrzym- stwa polskiego, by je drukować potem w naszych tygodnikach.
Naprzykład został po nim ślad:
wiersze na pierwszej stronie
„Tygodnika Powszechnego". I nie wierzyć tu w siły nadprzy
rodzone! Nadprzyrodzeniowe ra
czej. Kilka kropel ze święco
nych wód Tamizy, jakie kiedyś jakiś jesienny wiatr zawiać mu- siał na kapelusz Słonimskiego, uczyniło go koszernym dla kra
kowskiej Kurii Metropolitalnej.
Jedno trzeba przyznać „Me- tropoliterowi Kurialnemu" czy
„Kurierowi Metropolitalnemu", jakim jest „Tygodnik Powszech
ny", — lekkość jego piórek.
Czują wiaterek,
A nasi chłopcy z „Kuźnicy",
jak w kuźnicy. Dmą w miechy
z pełnych p)uc i chcą ciężkimi
miotami wtłuc trochę rozumu w
małe, biedne, ludzkie makówki.
JÓZEF HEN
~RES SACRA MISER
Jesteśmy z Bolkiem dzienni
karzami nawskroś nowoczesny
mi. Nie tylko, piszemy, ale na
wołujemy, działamy i t. d. Boli nas nędza nie mniej, niż kolegę Czarnego. Boli nas niesprawie
dliwość, łapownictwo, szaber, siedzenie i t. d. Ale dopiero w Brzebrzerzowie uderzyliśmy w stół urzędu starościńskiego.
— Obywatele! — zawołałem.
— Pięciuset nędzarzy wegetuje na dworcu kolejowym! Nie moż
na być bez serca. Czyż nie ma
cie serc?
— Mamy! — zawołali chórem starosta i urzędnicy.
Nazajutrz otrzymaliśmy zapro
szenie na bankiet „Ligi Walki z Nędzą". Nie przypuszczałem, że w Brzebrzebrzowie mają tyle serca. Ściany, miejscowego zam
ku średniowiecznego były wprost wytapetowane okoliczno
ściowymi hasłami: irRes sacra miser", „Głodnego nakarm!",
„Pamiętaj o biednych" i „Popie
raj „Czytelnika". Wszyscy na bankiecie byli galowo ubrani. Od nas nikt tego nie wymagał, bo jesteśmy dziennikarzami. Ale
śmy nadrabiali miną. Np. ban
kiet otworzył pierwszy starosta, a Bolók otworzył pierwszą bu
telkę reńskiego.
—■ Obywatele, cieszy mnie wasz liczny udział w bankiecie.
Dowodzi to, że my tu uderzył się w pierś, — Brzebrzebrzowia- nie, znamy swój obowiązek!
Precz z nędzą! Wznoszę toast za głodnych!
I wychyliliśmy ofiarnie po kieliszku.
Następnie przemówił przed
stawiciel miasta:
— Szanowne państwo! Jeśli się komu zdaje, że się tu wychy
la kolejki po to, żeby się jeden z drugim' moczymorda zalał w drobny mak, to mogie przyuwa- .żyć błąd tudzież nieznajomość leguraminu salonowego. O co się detalicznie rozchodzi? O nędzę!
Znakiem tego wypijemy za tę nędzę — lu!
Zachwycony patriotyzmem te
go dziecka ulicy (którym się o- kazał inżynier S., namiętny wiel
biciel Wiecha), spełniłem trzy-1 krotnie obywatelski obowiązek.
Mówcy zmieniali się, a podnio sły nastrój rósł.
— Historia oceni nasze wysił
ki! — krzyknął starosta, gdy ujrzał, że pierwsze 17 półmi
sków z sałatą znikło ze stołów.
Przedstawiciel zaś niezrzeszo- nych przytaknął:
— O, biedni, o, nędzarze, gdy- byście wiedzieli, jak wam współ- czujemy... Za biednych — lu!
Tak jest, poświęcono walce z nędzą wiele: samych zakąsek na sumę 1075 zł. na osobę. W eksta
zie doszło do tego, że przytacza
no wyjątki z „Nędzników", de
klamowano wiersze nędznych autorów oraz śpiewano piosenki niejakiego Br. Broka. Wzniesio
no nawet toast za urzędników państwowych.
Byliśmy w niebpwzięci. Wypi
liśmy różnych trunków za 883 zł.
na każdego. Nie zapomnieliśmy jednak, że jesteśmy dziennika
rzami nawskroś nowoczesnymi, t. j., że nie tylko piszemy, ale nawołujemy, działamy, i...
— Działać! — krzyknąłem.
Bolek to wnet podchwycił, jak również pewną ilość butelek, które z poświęceniem schował do wszystkich posiadanych kie
szeni.
Poszliśmy na dworzec. Rato
wać...
— Bolek... ja — za nędzę...
wierzysz?...
— Wie-rzę...
Było ciemno, deszcz lał, jak z cebra. Złapaliśmy pierwszego z brzegu nędzarza. Bolek zwrócił się doń następującymi słowy:
— Biedaku! Nieszczęsny! Aza
li chcesz od nas wódki?
Na co ów nędzarz odparf:
— Wódki? Ja takiem towarem nie handluję. Macie jaki suchy
towar, to można!,..
Niestety, nic suchego nie mieli
śmy, bo nawet nasze ubrania by
ły przemoczone.
Poszliśmy do domu i w ciągu pięciu dni tępiliśmy nędzę we dwójkę z Bolkiem. Butelki sprze
daliśmy.
Jak się potem okazało, zapro
szonych na bankiecie było 217.
Wydatki wyniosły około 2 ty
sięcy złotych na osobę. „Liga Walki z Nędzą" w Brzebrzebrzo
wie przyznała 97 jednorazowych zapomóg po 40 złotych każda.
Res sacra miser!
rys.
Karol Baraniecki
— ... ... i...n i w ...mi . ...
STANISŁAW SOJECKI
POPRAWKI DO TUW IM A...
Spotkali się w święto o piątej przed kinem Miejscowa idiotka z tutejszym kretynem.
Tutejsza idiotko - rzeki kretyn miejscowy - Czy pragniesz pójść ze mną na film przebojowy?
Miejsowa idiotka odrzekla — z ochotą — Do kino ja kocham, tutejszy idioto!
Lecz nim upłynęła im w kinie godzinka, Juźj była znudzona miejscowa kretynka.
Wydaje się — rzekła idiotka miejscowa, Że film ten widziałam przed wojną światową!
A na to odezwał się kretyn tutejszy:
I ja mam wrażenie, że film jest dawniejszy!
Dziś czyżby — spytała kretynka miejscowa - Nikt nowych już filmów nie umiał montować?
Nic na to nie odrzekł idiota tutejszy,
Lecz o to nie chodzi - jest problem smutniejszy, Że nawet idiotka z miejscowym kretynem
Spostrzegli, iż coś jest niedobrze dziś z kinem !
. F R A S Z K I
NA PLAGIATORA Raz się redaktora pewien facet pytał:
czy pan, redaktorze, już mój utwór czytał?
Owszem - rzeki redaktor - utwór ten czytałem:
nim go pan napisał, już go dobrze znałem.
KWESTIA POZIOMU Mieszkam - wysoko. Z tego powodu codzicń przemierzam tysiące schodów, Choć górny poziom więcej jest wart, e- wentualnie wołałbym - parter
stąd morał: niskie aspiracje mają społeczną czasem rację.
CNOTLIWA ZUZANNA
Gdy się Zuzanna nago zanurzała w wodzie, podglądali ją starcy dwaj o siwej brodzie.
Spostrzegłszy ich, cnotliwie zasłoniła oczy,
wzdychając z oburzeniem: ach, czemu nie młodsi...
Stefan Stefański.
Szczypta soli
Wicecnin. Kultury i Sztuki Leon Kruczkowski
Jak doniosła'' prasa b. m inister Bobkowski zwróoii się do poselstwa polskiego w B em ie a żądaniem w y
płacenia zaległej pensji za lipieo 1945 r. b. prezydentowi Mościckiemu.
Sądzimy, że b. prezydentowi Moś
cickiemu. należy się jeszcze pensja za W R Z E SIE Ń 1939 r.
»• *
W Warszawie oprócz istniejącego ju ż BOS-u i SP B utworzono KOS (K om itet Odbudowy Stolicy), MPB M iejskie Przedsiębiorstwo Budowla
ne), i N R O S (Naczelna Rada Odbu
dowy Stolicy).
Każdy sobie cegłę skrobie.
**
Kiepttra ma zamiar powrócił do kraju. Pytanie, co go ciągnie: oj
czyzna czy „ P a t r i a " ?
Komendant S S Jan Giełda, zwany
„katem Białegostoku",'stanął przed sądem. Jak się okazuje, byl to praw
dziwy czarny giełda.
** *
Przyjaciele b. prezydenta Banku Emisyjnego w Gubem ii Generalnej Feliksa Młynarskiego, często nucą m u pod nosem: „Górali, czy ci nie żal..."
** *
Ja k się okazało, b. premier b. rzą
du londyńskiego, Tomasz Arciszew
ski zapuścił brodę.
Kawał z brodą.
NA ROZBICIE ATOMU Wolnoeć atomku
W swoim domku.
St. J. L.
L. P. rys. Jan Lenica
Czy korek wytrzyma?
I
7
ilustr. Tadeusz Zarzycki
0 smutnym losie humorysty
Włodzimierz Siobodnik
r*etV4Ł
•?«<r
Jeśli myśllcie, że zarabia Łatwo na życie humorysta.
Że żyfe sobie niczym hrabia.
Wiedzcie : to bzdura oczywista !
W. I . BRUDZIŃSKI
WOJNA DOMOWA
To nie fest łatwy fach bynafmnief.
Zanim satyryk w rymy gładkie Zamknie satyrę, zęby złamie, , Gryząc przez całą noc obsadkę.
Zanim opisze faką chryfę, Która pobudza was do śmiechu.
Nieraz fak pies po nocach wyje Niejeden z Leców albo z Wiechów.
Bezsenny, blady i widmowy.
Gdy rusza za pomysłem w pościg, Wyrywa sobie włosy z głowy, Aby z włosami wyrwać dowcip.
Wam śmichy - chichy, panie dziefu, Gdy wyjdzie nowy żart na iorum, A on?.„ On nigdy się nie śmiele, Męczennik witzu i humoru.
.♦*r
Komisja mieszkaniowa stwier
dziła, że mam za dużo „lebens- raumu" i wsiedliła mi subloka
torów.
Bardzo przyjemni, cisi, spo
kojni ludzie. Mąż, żona, dwie córeczki i synek. Pięć osób, a wcale ich nie było widać ani słychać. Spotykaliśmy się tylko czasem w kuchni, dokąd przy
chodziłem grzać sobie kawę. Je
żeli mieli wtedy coś ąa ogniu, to zdejmowali skwapliwie.
Tak było z tydzień. Synek rzu*-v cal się do drzwi, by mi je w po
śpiechu otworzyć. Córeczki ru
mieniły się i dygały raz po raz.
Po tygodniu zrzucili maskę. A może się oswoili z nowym miej
scem. Ćz'ort wie. Córeczki, nie odpowiadając ni słówkiem na moje uprzejme przywitania, śpiewały krzykliwe duety, synek jeździł po korytarzu na hulajno
dze, wjeżdżając mi bez pardonu na nogi.
W kuchni musiałem czekać go
dzinami, nim pozwolono mi za
grzać trochę wody na kawę. — Ach, moje biedne dzieci, znowu nasz obiad będzie o godzinę później przez to wieczne goto
wanie — mruczała tęga jejmość
— młodzi ludzie mogliby jadać na mieście w restauracji, a nie zawracać innym głowę.
Mąż jej zaś zażądał ode mnie klucza od mieszkania, a na mo
je zapewnienia, że mam tylko jeden, zaproponowano mi, bym oddał go, a sobie dorobił drugi, gdyż i tak jestem w mniejszości Z piwnicy wyrzucili bez dłuż
szych ceregieli mój węgiel, wsta
wiając tam komplet rodzinnych pamiątek: wypatroszone lalki, połamane zabawki, dziecinne wózki i łóżeczka, kołyski, wre
szcie pieńki corocznych choinek.
Po miesiącu skryte pomruki
Żyrandol i nccita lampa
Chełpił się żyrandol z tego, że jest „jaśnie oświecony**, że swój blask oślepiający rzuca tylko na salony.
I drw ił głośno: „Cżyż iść możesz w porównania jakie ze mną niepozorna lampo nocna
« egzystencją tw oją ciemną?!
Mnie zawdzięczać, że co wieczór widzą goście tu zebrani
we właściwym oświetlenia wdzięki naszej pięknej p a n i!“
wania i drobne utarczki prze
kształciły się w otwartą wojnę.
Wykorzystując moją nieobec
ność, zaczęli plądrować w moim pokoju. Tapczan zapadał się czasem w nocy z niewyjaśnio
nych przyczyn, radio nie grało, na moim fotelu leżały pluskiew
ki.
Co gorsza, zaczęło mi wszyst
ko ginąć.
Kupiłem wtedy kłódkę i za
wiesiłem na skoblu u drzwi. Na
zajutrz zerwali ją.
Na moje uprzejme protesty współlokatorzy zamknęli kuch
nię na klucz, odcinając mnie od wody i kuchenki. Chodziłem głodny i niemyty.
Ale fakt ten przeważył szalę.
Nie mogłem już dłużej. Przenio
słem do ubikacji pół biblioteki i cały zapas konserw i zamkną
łem się. Byłem głuchy na roz
paczliwe dobijania się moich współlokatorów. Dwa dni radzi
li sobie, jak mogli, ale już trze
ciego dnia poddali się na łaskę i niełaskę.
Najpierw zgromadziłem ich w kuchni i na oczach wszyśtkich połamałem hulajnogę i spaliłem nuty duetów. Jeden z kluczy od wejścia wyrzuciłem za okno, drugi schowałem. Po czym do
piero wyjąłem uroczyście kjucz i otworzyłem łazienkę.
Odtąd zmienili się nie do po
znania. Myją podłogę w moim pokoju, sprzątają, noszą mi wę
giel i rąbią drzewo. — Synka po
syłam do sklepu po papierosy, a córeczki biją się o zaszczyt wy
czyszczenia mi garnituru.
Czasem wznawiają jeszcze nie
śmiałe próby buntu, ale krótka wzmianka o kluczu od ubikacji, który pieczołowicie noszę przy sobie jako oznakę władzy, wy
starcza, by z powrotem stali się cisi i pokorni.
Nocna lampa rzecze skromnie:
„N ie bądź dumnym samochwałkiem, nie myśl, że ja skromna lampka
bez pożytku jestem całkiem.
Gdy się goście powynoszą ja się tym pochlubić itiogę,
że wskazuję wybrańcowi, do sypialni pani drogę!...**
— „Lecz jednemu świecisz tylko T y kopcąca, m igotliwa!...**
— „ 0 n ie ! — przerwie nocna lampka tam co wieczór inny bywa!**
G R Z E G O R Z TIMOEJ.SJEW
Prace i tymczasowy rezultat konferencji
JAN POLITYK
B IU R O K R A C JA
ANDRZEJ NOW ICKI
DO POETÓW LIRYCZNYCH
Gdy się zastanowimy nad tym, co to jest biurokracja i.w jakim ją dzia
le zdobyczy ludzkiej myśli umieścić, dochodzimy do 'konkluzji, że należne jej miejsce w... medycynie. Tak. Biu
rokracja to choroba. Specyficzna choroba. Bardzo zaraźliwa i nieule
czalna. I niestety wcale nie śmiertel
na. Jest to coś pośredniego między czarną zarazą a tumorem na mózgu.
Chorobę tę wywołuje bakcyl, na- razie nie odkryty i o nieustalonej je
szcze nazwie. Wiadomo nam tylko jest, że wspomniany bakcyl gnieździ się i żeruje w meblach, ściśle mówiąc w meblu zwanym biurkiem. Rozno
szą tę epidemię również zwyczajne stoły biurowe i stoliki od maszyn do pisania. Jeśli chodzi o te ostatnie .
wspomniane ogniska zarazy, to ulega
ją im stworzenia pstro ubarwione, o krótkofalowym owłosieniu w kolorze ochronnym, tj. blond oraz o oczach wielkości dna od. filiżanek. Osobniki te, płci przeważnie żeńskiej, zoologia nazywa mianem ..maszynistki pospo
litej".
Jeśli chodzi natomiast o osobniki płci przeważnie męskiej, a jest ich niezliczona ilość gatunków (wylicze
nie wszystkich gatunków przekroczy
łoby znacznie ramy niniejszej rozpra
wy), które występują pod wspólną nazwą tzw. urzędników — to wymie
niona choroba atakuje lwią ich część.
Z kolei zajmiemy się przebiegiem, epidemii.
Zaczyna się od tego, że osobnik, czyli tak zwany urzędnik (aresztą zu pełnie zdrów na ciele i duchu) otrzy
muje na swe biurko akt. Jest to po największej części kawałek papieru o formacie znormalizowanym, zapisań, lub zadrukowany, opatrzony podpi
sem lub pieczątką. Akt wyraża pew
ne życzenie innych osobników odpor
nych wprawdzie na bakcyl biurokra
cji, a,e za to zarażonych innym bak
cylem. Jest to bakcyl optymizmu. 0- sobnik zarażony wyżej wspomnianym bakcylem optymizmu występuję w podręcznikach zoologii pod nazwą
„osoby postronnej’*. My będziemy go nazywali krótko — „stroną".
Z chwilą więc otrzymania do rąk aktu (od strony) osobnik zwany u- rzędnikiem przystępuje do tak zwa
ły ch prac przygotowawczych do za
łatwienia „kawałka". Więc zwalcza niepohamowane otwieranie się otwo
ru służącego do wprowadzania pokar
mów do organizmu, czyli tak zwanej gęby (zwanej także przez poetów bu
ziakiem jak *naltna). Medycyna na
zywa tę czynność bardzo uczenie — szczękosłękiem zaś prości ludzie, zwy
czajnie, ziewaniem na cały pysk.
Po wykonaniu wyżej wspomnianej czynności, czyli tak zwanego ziewa
nia na cały pysk, któremu towarzysz, zwykłe seria nieartykułowanych dźwięków a... a... a... urzędnik prze
chodzi w drugie stadium choroby. A więc przeciera okulary, skrobie się w głowę lub wprost przeciwnie, dłubie w nosie i popija ciemny płyn naśla
dujący do złudzenia smakiem, zapa
chem i wyglądem mahoniową politu
rę do mebli,' zagryzając to popielato- brązowym chlebem, nazywanym nie
wiadomo dlaczego chlebem czarnym i powszednim. W zoologii nazywa się to śniadaniem.
Po ukończeniu wyżej wspomnianej czynności osobnik zwany urzędnikiem przysłępuje do czynności wtórnych
czyli do nadania biegu „kawałkowi"
Odbywa się to nader prosto. Odkłada się akt na bok, do szafy, szuflady lub gdziekolwiek. Ma to na celu usunię
cie aktu z pola widzenia a w konse
kwencji czego spowodowanie utwo
rzenia się patyny, czyli mocy urzędo
wej czyli „amtskraftu”.
Czasokres potrzebny do oderwania się od łona matki (jak mówią poeci) nie jest jednolity. W każdym razie minimum to dwa tygodnie. Czasokres ten odpowiada mniej więcej okresowi inkubacji bakcyla tyfusu plamistego Przeprowadzając w dalszym ciągw paralelę, zauważamy pewne cechy styczne i wytyczne. A mianowicie:
przy tyfusie występuje bredzenie i go
rączka. Przy naszej chorobie zauwa
żamy bredzenie również jak i gorącz
kę, lecz gorączka ta jest innego ro-
• dzaju. To jest tzw. gorączka twórcza czyli radosna twórczość. Występuje ona po szeregu zabiegów ze strony tak zwanej „strony". Jest to prowo
kacja choroby.
Oto przebieg: po mniej, więcej dwóch tyaodniach spokojnego i ufne
go wyczekiwania, strona zaczyna się niecierpliwić, wystawać pod drzwia
mi, zachodzić w porze śniadania, pu
kać, pytać, przepraszać, skomleć, u- śmiechać się, podchlebiać* zatrzymy
wać na korytarzu, słowem tłumić się • i burzyć.
Przyciśnięty wreszcie do muru U- rzednik denerwuie się i natrafiwszy zupełnie przypadkowo na akt studiu
je go, podnosząc okulary na czoło i robiąc zdumioną minę, jakby go czy
tał po raz pierwszy.
Po czym dostaje wątpliwości. (Ro
dzaj dreszczy). Wątpliwości polegają na tym. że się na gwałt wyszukuje rozmaite rodzaje trudności, a to w tym celu, byleby tylko nie załatwić sprawy od razu i odsunąć termin za
łatwienia jak najdalej od siebie. Na
stępnie strona dostarcza żądanych dodatkowych dowodów, urzędnik zaś dostaje nowych wątpliwości i zaba
wa trwa tak długo, aż akt gdzieś nie zaginie.
W końcu strona najgorsze wyrazy wymawia po kilka razy (jak mówi poeta) macha ręką i trzykrotnie splu
nąwszy poza siebie wycofuje się na nowe pozycje. Wtedy dopiero wszyscy mają spokój.
Ale ponieważ życie płynie dalej szerokim korytem i nurt jego nie mo
że ulec zahamowaniu — więc natu
ralnie zjawić się musi nowa strona z nowym aktem i tak to wszystko się wałkuje da capo al fine.
Cóż uczynić, by wybić Wreszcie ctkno w tej niezdrowej atmosferze, jak oczyścić, uzdrowić, usprawnić?
A) Należy usunąć wpierw ogniska zarazy. T. zn. w naszym wypadku usu
nąć biurka, stoły i stoliki do maszyn do pisania i zastąpić je bufetami.
B) Stworzyć domy św. Biurokrace- go na wzęr tybetańskich świątyń, gdzie prośby i podania spalałoby się uroczyście przy biciu w gongi przed ołtarzami, a popiół byłby rozwiewa
ny na cztery strony świata.
C) Dla szczególnie upartych i nie
dowierzających Stron uruchomić spe
cjalne młynki tybetańskie, do których za specjalną dopłatą wkładałoby się podania i gdzie beztroski wiaterek fi
glarnie obracając młynek mieliłby bez końca podanie do św. Biurokracego.
Nie na żarty rai wzbiera!
Jasna bierze cholera!
Jakże trudno nie pisać satyry!
Chciałbym czasem, faktycznie, Poetyczniej, prześlicznie},
Ale gdzie tam! gdzie mi tam do liryk!
Chcialby człowiek o gwiazdach, A tu ziemia... więc Jazda
Smaga) biczem! i ostrze na ostrze!
O Miłosze, Jastruny, Te) lirycznej Ja struny
Wam naprawdę, naprawdę zazdroszczę.
O Przybosiu kochany!
I Ja niezrozumiany
Chciałbym także być którejś niedzieU.
I Ja chciałbym przywilej Mieć, by pisać zawilej.
Marzę, by mnie też nie rozumieli.
Ale muszę inaczej.„
Każde słowo coś znaczy
I brzemienne Jest treścią codzienną.
Za to właśnie mi płacą, Zatem: „śmiej się pajacu!**
A ty zaplacz Przybosiu nade mną.
Szabry, grandy, skandale...
Kiedy wszystko odwalę Pofolguję lirycznie raz sobie.
Ale nie wiem czy zdążę...
Już wołają... Więc kończę
Ten mój pierwszy wiersz w pierwszej osobie.
P l o t k o
rys. Zbigniew Lengren
— C zy w idzisz ie c o je e c m c ś c ia ?
— T ak — i co ?
— Siedzi w w ię z ie n iu ...
%
I
H U M O R Z A G R A N I C Z N Y
Atomowa oiitiin przyszłości: , („Les Lettres francaises")
Defilada w dniu 14 lipca 1S50 L Arka
z ”
Doskonalimy się w skromności, która jest cnotą trudną i rzadką.
Jest to dyscyplina moralna, wyma
gająca silnej woli. Rażą nas roz
mowy literatów w kawiarniach. Ka
żdy z nich bowiem mówi tylko o so
bie. My natomiaśt, powodowani żą
dzą skromności, mówimy też o sobie, ale to wygląda skromniej, bo jeden mówi o drugim. Skądinąd omylny, były premier Churchill był przecież skromny. Kiedy szykowano desant we Francji, Churchill mówił tak:
„Zaczynam mieć nadzieję, że o ile wysoka Izba nie jest innego zdania, stoimy u progu końcowej fazy, któ
ra może zapoczątkować pewne odprę żenie. Nie chciałbym, by mnie rozu
miano zbyt pochopnie i aby wiązano z tym nadzieje na lepsze itd." W mie
siąc po tej- zapowiedzi zajęto F ran
cję.
Jakże . inaczej zapowiadają swoją kampanię filmową kierownicy pro
pagandy filmu polskiego! Piszą np.
że Adolf Forbert ukończył zdjęcia nowego filmu muzycznego Andrzeja Panufnika ,,Ballada F-moll Szope
na". Jest tam jeszcze cały szereg ob
jaśnień fachowych, wielce obiecują
cych. Ma się wrażenie, że to będzie coś w rodzaju „Niedokończonej sym
fonii", lub czegoś innego epokowego.
Tymczasem, jak nam wiadomo, mo
wa o 300 metrach skromnego reporta żu, na osiem minut. O ile się w ogó
le ukaże.
Centralny Dom Kultury Robotni
czej w Łodzi wylepił miasto plakata
mi, zapowiadającymi występy zna
komitego Ramigani. Byliśmy pewni, że to jakiś wolnościowy działacz hin duski, przyjaciel Ghandiego i uczeń Rabindranatha Tagore. Byliśmy na
wet ciekawi, co on powie polskim ro
botnikom. Poszliśmy. Chcieliśmy na
pisać na murze, co o tym myślimy, ale plakaty reklamujące Ramigani, jak się okazało połykacza ognia i ilu
zjonistę, były tak wielkie, że nie star czyło miejsca. W myśl zasady — re
klama jest dźwignią handlu, kino- fikacja reklamuje kina: „Po pracy odpoczywaj w kinie". Kinofikacja jest nieskromna, gdyż i tak ludzie się pchają do kin, których jest ciągle za mało na filmy, które są ciągle złe.
Monopol tytoniowy jest też nie
skromny: chwali się, że nasyci ry
nek całkowicie i w ten sposób zli
kwiduje spekulację papierosami. A w sklepie Monopolu, Przejazd 20,
„ L E C Ą L I Ś C I E
jest rzeczywiście dużo papierosów.
Ale papierosy sprzedają tylko setka
mi. Przeciętny obywatel, który nie może kupić naraz 100 papierosów za 200 zł, nie kupuje, natomiast ku
puje spekulant. Więcej skromności, panowie!
Naszym ideałem jest nie reklama, ale praca od podstaw. Położyliśmy niemałe zasługi w dziele odbudowy moralnej i artystycznej teatrzyków łódzkich, zwłaszcza w zakresie dzia
łalności Teatru Milicji. Z naraże
niem życia i wolności osobistej od
wiedzaliśmy co pewien czas ten teatr.
Jak lekarz chorego. Zaraźliwie i cięż ko i jak się zdawało beznadziejnie.
Sądziliśmy, że pacjent umrze śmier
cią naturalną. Tymczasem naprzekór naszym diagnozom teatrzyk żył i roz wijał się. Ostatnio nawet się popra
wił. Co prawda w paru numerach re wii „Lecą liście" rzeczywiście opada, ją liście i ręce, ale w całym progra
mie widać dużo dobrej woli i złej Wolskiej. To nie znaczy, że p. Wol
ska jest zła. Zły jest jej repertuar, przypominający dobre rady pani Zo
fii z „Czerwoniaka".
Dobre rady p. Wolskiej udzielane młodym panienkom ze sceny, można ująć w jedno zagadnienie: co zro
bić z chłopem? P. Wolska bynaj
mniej nie grozi stworzeniem trzecie
go stronnictwa ludowego. Przez
„chłopa" rozumie każdego mężczyz
nę, w zagadnieniu chłopskim intere
suje ją tylko płeć.
P. Morawski w zielonym, byroni- cznym lodenie i w cylindrze wraca jako duch aktora na deski teatru
„Rozmaitości" i nadal straszy w nu
merze „Mara". Po wysłuchaniu tego koszmara doszliśmy do przekonania, że o ile utalentowany śpiewak p. Wi śnierwski, odśpiewawszy arię z „Don Juana", zamienił na chwilę „Rozmai tości" na operę, to p. Morawski był w „Marze" upiorem w operze.
P. S. Mili Milicjanci! Wybaczcie nam, że jesteśmy złośliwi. Ale ina
czej niesposółj. Wierzymy, że wasz teatr będzie coraz lepszy i musimy
Czytelniczka z Krakowa* — O ile nam wiadomo, sprawa ta była wy
jaśniona na terenie Z w. Artystów Scen Polskich.
Mediator (Warszawa). — Za wier szyk dziękujemy, przeczytaliśmy go z przyjemnością.
„Kleks". — Prosimy o wycinki ory ginalne, a nie przepisane.
Kropka z Wilna (Toruń).— Współ czujemy Waszym repatrianckim i domowym kłopotom. Nadesłane ma
teriały bardzo miłe, ale nadają się raczej do jakiegoś pisma codzienne
go. Prosimy nie płakać i nadal trzy
mać się dzielnie.
Andrzej Nowicki (Warszawa). — Wycinki z pisma „Radio i św iat" o- trzymaliśmy bardzo spóźnione. Pro
simy o inne.
Emilia Wiśniowska (Warszawa)—
Wiersz słuszny, ale dla nas za po
ważny.
Ryszard Salinger (Gdańsk — Wrzeszcz), — Nadesłaną ulotkę wy
korzystaliśmy w poprzednim nume
rze. Dziękujemy,