J4Ł 3 9 (1477).
Warszawa, dnia 25 wrze n-
T om X X I X .TYGODNIK POPULARNY, POŚWIĘCONY NAUKOM PRZYRODNICZYM.
PR EN U M ER A TA „W S Z E C H Ś W IA T A '1.
W W arszaw ie: r o czn ie rb. 8, kwartalnie rb. 2.
Z p rze syłką pocztow ą ro czn ie rb. 10, p ó łr. rb. 5.
PRENUMEROWAĆ MOŻNA:
W R edakcyi „W szechśw iata" i w e w szystk ich k sięgar
niach w kraju i za granicą.
Redaktor „W szechświata*4 przyjm uje ze sprawami redakcyjnem i co d zien n ie od g o d zin y
A d r e s R e d a k c y i: W S P Ó L N A JSfs. 3 7 . T e le f o n u 8 3 -1 4 .
M Ą R Y A CTJRIE i A . D E B IE R N E .
O R A D Z I E M E T A L I C Z N Y M .
W celu otrzym ania radu metalicznego użyliśmy metod, które były opisane przez p. Guntza (C. r. 1901—1905) dla przygo
towania baru metalicznego.
Dokonano kilku doświadczeń wstępnych z barem, biorąc bardzo małe ilości sub
stancyi (około 0,1
g),co sprawia, że czyn
ności są bardzo delikatne. Te doświad
czenia służyły do ustalenia sposobu po
stępowania, zastosowanego do radu.
Zasada metody polega na otrzym aniu am algam atu i wydaleniu rtęci przez de- stylacyę w odpowiednich warunkach.
A m algam at przygotowano przez elek
trolizę roztworu chlorku radowego zu pełnie czystego (ciężar atomowy 226,5) z użyciem k atody rtęciowej i anody z platyny irydowanej. Ilość soli RaCl2 wynosiła 0,106
g,a ilość rtęci była około 10
g.Po ukończeniu elektrolizy roztwór zawierał jeszcze 0,0085
gsoli radowej.
Amalgam at rozkłada wodę i je s t bardzo zmienny w powietrzu. Był doskonale
ciekły, gdy w tych samych w arunkach otrzymany am algam at barowy zawierał w sobie liczne kryształki. Amalgamat r a du po wysuszeniu był szybko przeniesiony do łódeczki żelaznej, której powierzchnia poprzednio była zredukowana zapomocą czystego wodoru. Łódeczkę umieszczono w rurce kwarcowej i n atychm iast u czy niono próżnię w przyrządzie.
D estylacya rtęci j e s t czynnością nie
słychanie delikatną i musi być prowa
dzona tak, żeby ani na chwilę nie do
chodziło do wrzenia, ponieważ ono po
woduje pryskanie materyi. Ostatecznie prowadziliśmy destylacyę w strumieniu wodoru czystego, utrzym ując jego ciśnie
nie na wysokości większej od ciśnienia nasyconej p ary rtęciowej w temperaturze naszej łódki. Ta ostatnia tem peratura była nam znana ze wskazań stosu ter- mo-elektrycznego, którego jedno ze spo
jeń wchodziło w metal łódki.
Ponieważ mieliśmy do czynienia z nie
znaczną ilością materyi, musieliśmy uży
wać wodoru szczególnie czystego; stw ier
dziliśmy, że wodór, oczyszczony i w ysu
szony zwykle używanemi sposobami, mo
że jeszcze działać na am algam at i na
metal. Ażeby dojść do zupełnego oczysz
610 W SZECHSW IAT Me 39
czenia, w prowadzaliśm y do przyrządu wodór przez ru r k ę platynow ą ogrzaną w piecu elektrycznym do wysokiej te m p eratury. Ten sposób oczyszczania wy
daje się doskonałym.
Najznaczniejsza część rtęci była od
destylowana w temp. ‘270°, poczem ogrze
wanie stopniowo wzmagano równie ja k i ciśnienie gazu w przyrządzie. Ażeby można było obserw ować zawartość łódki podczas trw ania operacyi, ogrzewaliśmy zapomocą palników gazowych. Około 400°
am algam at był ciałem stałem, ale topił się za podniesieniem te m p eratu ry i w y dzielał wtedy parę rtęciową. Stopień to pliwości można było oznaczyć bardzo ści
śle: podnosił się on stopniowo i dosięgał 700°. W tej tem p eratu rze nie mogliśmy już dostrzedz desty lacy i rtęci: na chłod
nych ścianach ru rk i nic się już nie osa
dzało. Przeciwnie, sam m etal zaczynał się ulatniać obficie i para jego silnie działała na ru rk ę kwarcową. Operacyę przerw aliśmy wtedy. Łódka zawierała biały metal błyszczący, k tó ry topił się w 700° odrazu. Sądzimy, że m etal ten był radem czystym. Przylegał on silnie do żelaza, od którego niełatwo go było oddzielić.
Rad metaliczny nadzwyczaj szybko zmienia się w powietrzu, czernieje n a tychm iast, zapewne skutkiem tworzenia się azotku. Kilka okruchów metalu oder
w aliśm y zapomocą małego dłutka, a j e den z nich upadł na papier i wywołał jeg o poczernienie, podobne do zwęglenia.
Metal oderwany, zetk n ięty z wodą, roz
kład a j ą energicznie i rozpuszcza się w znacznej części, co wskazywałoby, że tlen ek j e s t rozpuszczalny. Pozostaje osad czarniaw y, k tó ry praw ie całkowicie roz
puszcza się za dodaniem bardzo małej ilości kw asu chlorowodorowego; osad ten musiał być azotkiem radu, utw orzonym przez działanie pow ietrza na metal. Po
nieważ w słabym kw asie następowało prawie zupełne rozpuszczenie, rtęć więc nie mogła się znajdować w m etalu w ilo
ści dającej się oznaczyć.
Łódka z pozostałym metalem została zam knięta w próżni w rurce zalutowa- nej, ażeby można było zmierzyć p ro m ie
niowanie przenikliwe metalu i upewnić się tym sposobem, że jego własności pro
mieniotwórcze są właśnie takie, ja k mo
żna było przewidywać.
Równowaga promieniotwórcza nie zo
stała jeszcze osiągnięta, ale już pierwsze pomiary wykazały, że przyrost ak ty w n o
ści następuje istotnie według prawa w y
twarzania emanacyi i że promieniotwór
czość stała m etalu j e s t mniej więcej nor
malna.
Ponieważ rad metaliczny j e s t daleko łatwiej lotny od baru, mamy zamiar oczy
ścić go przez sublimacyę w próżni na płytę oziębionego metalu.
O W S Z E C H Ś W I A T O W E J W A R T O ŚCI Z A S A D Y R O Z P R A S Z A N I A
E N E R G I I .
Zagadnienia o granicach praw fizyki, 0 jedności n a tu ry i t. p. przez długi czas zajmowały jed y n ie metafizyków lub zwo
lenników filozofii spekulacyjnej, bardzo zaś mało znajdowały echa u ludzi odda
nych naukom ścisłym. Zaliczano je na- ogół do dziedzin bezpłodnej scholastyki 1 lekceważono je. Skutkiem tego też ope
rowano często pojęciami mało zanalizo- wanemi, dopuszczano się często zbyt śmiałych uogólnień i wniosków. Podob
ne przekroczenia ciążą nietylko na su
mieniu podrzędnych uczonych, szeregow
ców, jeżeli się tak można wyrazić, wiel
kiej armii fizyków, lecz i generałów-wo- dzów, odkryw ających nowe zupełnie wi- dokręgi przed działalnością naukową.
Z pomiędzy ty c h w szystkich niezbyt do
kładnie uzasadnionych wniosków najgło
śniejszym stał się wniosek Glausiusa, wyprowadzony przez niego z drugiej za
sady termodynamiki, której był jednym z trzech twórców (Carnot, Wilhelm Thom
son, Clausius). Zasadę tę w najogólniej- szem sformułowaniu można wyrazić w spo
sób następujący: każdemu zjawisku, za
chodzącemu w świecie podległym naszej
obserwacyi, towarzyszy przejście pewnej
ilości energii w stan niższy, t. j. w stan
JS6 39 WSZECHSWIAT 611
taki, który przedstawia dla nas mniejszą wartość użytkową. Zasadę tę, nie mo
gącą budzić najmniejszej wątpliwości w stosunku do naszego świata astrono
micznego x), Clausius uogólnił na cały wszechświat. W nioski stąd wypływały następujące: w każdej chwili odbywa się we wszechświecie nieodwracalna prze
miana energii rzędu wyższego w niższą, różnice między energiami zacierają się;
zjawiska wszelkie stają się coraz mniej możliwe; zupełna równowaga wszystkich sił coraz bliższa; w ten sposób wszech
świat dąży do spokoju, t. j. śmierci.
Wnioski te o wielkiej doniosłości filozo
ficznej, przesądzające przyszłość wszech
świata, zwróciły wnet uwagę nie tylko fizyków lecz i szerszych kół publiczności, stały się tem atem rozpraw i nieraz słu
żyły, jako argument, dla obrony tej lub innej doktryny filozoficznej 2). Być mo
że, że ta właśnie strona filozoficzna za
gadnienia pobudziła fizyków do s ta ra n niejszego zanalizowania podstaw, na któ
rych się opierały śmiałe wnioski Clau- siusa. Spostrzeżono przedewszystkiem, że sformułowanie matematyczne drugiej zasady term odynamiki dotyczę jedynie systemów izolowanych, nie podlegających wpływowi żadnych innych systemów.
Stosowanie zasady Carnota i Clausiusa do wszechświata je s t więc ściśle zw ią
zane z rozstrzygnięciem pytania, czy wszechświat można uważać za system izolowany. To zaś pytanie, o ile nie chcemy pogrążyć się w gąszczach czy
stej metafizyki, sprowadza się do inne
go, czy wszechświat j e s t skończony, czy też nie. Nie będziemy tutaj bliżej -a n a lizowali tego zagadnienia, gdyż zmusiło
a) W d a lszy m c ią g u pod „n aszym św ia te m astron om iczn ym " b ęd ziem y ro zu m ieli św ia t, m o g ą c y p o d le g a ć naszej o b serw a cy i.
2) P o d ty m w z g lę d e m c h a r a k te r y s ty c z n y j e s t n a stęp u ją cy u stęp z b roszu ry g ło ś n e g o d z iś filo zofa J e r z e g o S orela pod t y t . „L es preoccupa- tio n s m eta p h y siq u es d es p h y sic ie n s m o d ern es“:
„.Dzisiaj nauka w y d a je się nam n iesk o ń czo n ą , g d y ty m c z a se m ś w ia t j e s t w e d łu g w s z e lk ie g o p r a w d o p o d o b ień stw a o g ra n iczo n y ta k co do sw ej r o z c ią g ło śc i, jak i co do lic z b y is to t, k tó re m o
że za w ie r a ć w czacie" (str. 81).
by to nas do przekroczenia granic tego artykułu, podkreślimy jedynie możliwość istnienia świata skończonego, a jed n ak nie mającego granic, i przeto wydające
go się nieograniczonym. „W ystawm y sobie świat, zaludniony jedynie przez istoty, pozbawione grubości, i przypuść
my, że te zwierzęta „nieskończenie pła- skie“ są wszystkie w jednej płaszczyźnie i z niej nie mogą wyjść... W ystawmy sobie teraz, że te zwierzęta urojone, po
zbawione grubości, m ają postać figur kulistych i przebyw ają na jednej kuli, nie mogąc się z niej oddalić... To, co one będą nazywały przestrzenią, będzie tą kulą, z której zejść nie mogą i na której zachodzą wszelkie zjawiska, mo
gące być przez nie obserwowanemu Przestrzeń ich więc będzie bez granic, ponieważ na kuli można zawsze iść przed siebie, nigdzie się nie zatrzymując, a j e dnak będzie skończona, nigdzie się nie znajdzie kresu przestrzeni, lecz będzie się j ą mogło obejść dokoła". (Poincare, La science et 1’hypothese str. 53).
D rugą wątpliwość co do prawomocno
ści rozszerzania na wszechświat zasady rozpraszania energii budzi pytanie, czy mamy prawo uważać, że w całym w szech
świecie obowiązują te same praw a fizy
czne, co w naszym świecie astronom icz
nym. Odpowiedź na to pytanie będzie, rzecz prosta, rozstrzygała kw estyę nie tylko w stosunku do obudwu zasad te r
modynamiki, lecz wogóle do całej naszej nauki. Przyjrzyjm y się bliżej p o w s ta waniu praw fizycznych. Każde prawo fizyczne, nie wyłączając naw et tych, k tó re pozornie wyglądają na otrzymane dro
gą rozumowania lub też założeń a priori, ja k to dzieje się np. z 3-ma zasadami Newtona, ma źródło swoje w doświad
czeniu, je s t przez nie uwarunkowane i poświadczone; z drugiej jed n ak strony prawo nie je s t prostem streszczeniem rezultatów danych doświadczeń, stosuje się ono bowiem i do takich doświadczeń, których nie wykonaliśmy i których, dzię
ki jemu, wykonywać nie potrzebujemy.
Do tej ogólności prawa dochodzimy, opie
rając się na podstawowej zasadzie nauki,
mianowicie na zasadzie przyczynowości
612 W SZECHŚW IAT
Ko39
lub, j a k kto woli, determinizmu n a u k o wego (który trzeb a odróżniać od d eter
minizmu filozoficznego). W ścisłem sfor
mułowaniu zasada ta brzmi, ja k n astę
puje: „z chwilą, gdy są urzeczywistnio
ne te same w aru n k i w dwu różnych chwi
lach i w dwu różnych miejscach p rze
strzeni, po w stają te same zjawiska, ró żniąc się jed y n ie położeniem w czasie i w przestrzeni 1)“. Opierając się więc na tej zasadzie, m am y k ry te ry u m stosowal
ności danego praw a fizycznego: stosuje się ono do w szystkich zjawisk, p ow sta
jący ch w ty ch sam ych w arunkach, jakie tow arzyszyły zjaw isku lub zjawiskom, z których wyprowadziliśmy dane prawo fizyczne. Ażeby przeto módz powiedzieć, czy dana k ategorya zjawisk podlega da
nem u praw u fizycznemu, musimy dokład
nie lub z dostatecznem, uw arunkow anem przez ścisłość danego prawa, przybliże
niem znać w arunki, w ja k ich odbywają się dane zjawiska. Weźmy np. prawo prostolinijnego ru ch u światła. Prawo to z ta k ą siłą narzuca się powierzchownemu n aw et obserw atorow i, że wielu m a tem a
tyków przypuszcza, iż promień św ietlny był podłożem, z którego powstało pojęcie linii prostej. W y s ta w m y sobie teraz kulę o promieniu -fi, w której w nętrzu żyją isto ty rozumne. Oznaczmy przez
rodle
głość dowolnego p u n k tu w ew nątrz kuli od jej środka; przypuśćm y teraz, że
„światło (padające n a tę kulę) przechodzi przez ośrodki, niejednakowo przełam ują
ce i przytem takie, że współczynnik za
łam an ia je s t odwrotnie proporcyonalny do -fi3—
r 2.Łatwo się przekonać, że w tych w arunkach promienie św iatła nie będą prostolinijnemi, lecz kołowemi“. (Poinca- rć, „La science et P h yp o th ese“ str. 86).
To więc, co w naszych w arunkach s ta nowi w yjątek, zjawisko, rzadko dające się obserwować, w ta m ty m świecie u ro jonym będzie regułą; pojęcie promienia prostolinijnego nie będzie tam p raw do podobnie istniało. Bezwątpienia, g d y b y śm y się znaleźli w takim hypotetycznym
świecie, po pewnej chwili, po ochłonię
ciu z pierwszego zdumiewającego wraże
nia spostrzeglibyśmy, że nasze prawa fi
zyczne stosują się doskonale do tego świata; gdyż w naszym świecie astrono
micznym mieliśmy ju ż do czynienia, ja k to było wyżej powiedziane, z podobnemi zjawiskami, które zostały przez nas uję
te w prawa. Możemy jed n ak zmienić przykład Poincarego i wystawić sobie św iat taki, w którym by zachodziły zja
wiska, nie spotykane zupełnie w naszym świecie astronomicznym. Gdybyśmy j e dnak chcieli w jakikolwiek sposób obraz takiego św iata uzmysłowić, spostrzegli
byśm y wkrótce zupełną niemożność uczy
nienia tego. W samej rzeczy, doświad
czenie nasze nie przekracza granic na
szego świata; pojęcia, którem i operujemy, obrazy, tworzone przez nas w myśli, są rezultatem wiekowym doświadczeń ludz
kości. Wszystkie mniej lub więcej fan
tasty czn e obrazy świata innego, niż nasz, sprowadzają się do innego uporządkowa
nia elementów świata naszego. Na tę niemożność psychologiczną zwraca u w a gę Chwolson w artykule pod tytułem
„Duerfen wir die physikalischen Gesetze auf das Universum anwenden" x). O ile jed n ak nie je steśm y w stanie wyobrazić sobie takiego hypotetycznego świata, 0 tyle stosunkowo łatwo możemy prze
konać się o możliwości istnienia takiego świata. Weźmy, powiada Chwolson w cy
towanym wyżej artykule, atom, którego s tru k tu ra, według współczesnej teoryi elektronowej, je s t bardzo złożona. W y staw m y sobie, że mikrokosmos ten je s t zaludniony przez istoty o inteligencyi 1 chęci poznania ludzkiej, i że istoty te skutkiem niestrudzonej pracy poznały świat otaczający oraz ustanowiły dla nie
go prawa, rządzące zjawiskami, w nim zachodzącemi. Pomiędzy niemi znalazły się istoty genialne, które odkryły, że w pewnej odległości od świata, przez nich zamieszkanego, poruszają się podo
bne światy według p raw z góry określo
nych. Aż do ostatecznych granic, które
*) K o z d z ia ł „la m e c a n iq u e :! p rzez prof. P a in -
le y e g o w k sią ż c e z b io ro w ej „D e ia m eth o d e dans *) „ S c ie n tia K. T om 8, nu m er 15, str. 41— 53;
le s sc ie n c e s* (str. 81). tłu m a czen ia fra n cu sk ieg o , str. 44—57.
j\To 39 W SZECHSW IAT 613
mogły wykryć ich instrum enty, wszędzie można było obserwować te same zjawi
ska. Przypuśćmy teraz, że atom ów je s t atomem miedzi we wnętrzu monety mie
dzianej i cały świat astronomiczny owych genialnych badaczów, obejmujący wiele milionów atomów, je s t w naszych oczach jedynie pyłkiem mikroskopowym miedzi.
Przypuśćmy dalej, że na owym atomie znaleźli się zbyt zuchwali badacze, k tó rzy uznali, że cały wszechświat posiada te same własności i że w nim zachodzą te same zjawiska, ćo w ich świecie. Hy- poteza tych badaczów równałaby się twierdzeniu, że cały wszechświat je s t z miedzi. Dowolność takiego uogólnie
nia rzuca się w oczy, konkluduje Chwol- son. Zwróćmy jeszcze uwagę na n astę
pującą okoliczność. Oto prawa, w ypro
wadzone przez ty ch badaczów dla kilku milionów atomów miedzi, mogą się za
sadniczo różnić od praw, rządzących w ła
snościami większej masy miedzianej.
Wiemy bowiem, że własności ciał ulega
ją znacznym zmianom (w przewodnictwie elektrycznem i cieplnem, w przezroczy
stości względem światła, w napięciu po- wierzchniowem i t. d.), o ile przechodzi
my od dużych mas ciał do niesłychanie cienkich warstewek. Mogłoby się przeto okazać, że naw et w przypadku świata jednorodnego prawa, obowiązujące ów światek atomowy, nie stosowałyby się zupełnie do części wszechświata, obszer
niejszej niż dany mikrokosmos. I w j e dnym i w drugim przypadku uogólnienie byłoby zbyt śmiałe. Oczywista, że ro
zumowanie to dotyczę i tych podstaw o
wych zasad fizyki, które dla nas stan o wią nieodłączny a try b u t m ateryi i k tó rych nie jesteśm y w stanie od niej od
dzielić. Uogólnienie zasad term odynam i
ki na cały wszechświat opiera się na za- korzenionem przekonaniu, że tam, gdzie j e s t to, co nazywamy materyą, obowią
zują obiedwie zasady. Takie przekona
nie byłoby z wyżej przytoczonych powo
dów mylne zupełnie. Bez kwestyi, obie
dwie te zasady stoją obecnie ja k b y poza doświadczeniem; sądzimy, że żadne do
świadczenie przyszłe nie będzie mogło ich obalić, nie mniej jed n ak wyrosły one
z doświadczenia i w niem jedynie czer
pią potwierdzenie swej ważności; muszą przeto dzielić los tych w szystkich praw fizyki, których pochodzenie je st jawnie uwarunkowane przez doświadczenie x).
I w tym więc razie, j a k w wielu in nych, musimy stwierdzić naszę bezsil
ność w próbach wyjścia poza doświad
czenie (w obszernem znaczeniu tego w y
razu). Nauka więcej dać nie może, j a k tylko wnioski z niego wyciągnięte i w j e go granicach dające się stosować. Lecz pole doświadczenia ciągle się powiększa i nikt nie zdoła zakreślić mu granic.
M a ry a n G ro to w sk i.
O Z N A C Z E N I U J Ą D R A I P R O T O - P L A Z M Y W P R Z E J A W A C H Ż Y
C I O W Y C H K O M Ó R K I .
Pierwsze spostrzeżenia co do mikrosko
powej budowy narządów' i wyższych ustrojów sięgają jeszcze pierwszej poło
wy 17 wieku. W owym to czasie Antoni van Leewenhoek zapomocą swego udos
konalonego mikroskopu zauważył, że ko
rek drzewny składa się z całego m nóst
wa malutkich i w środku pustych komó- reczek. Atoli właściwe ugruntow anie n a uki o komórce j e s t zasługą dwu uczo
nych niemieckich, Schleidena i Schwan- na, i odnosi się do roku 1838. Opiera
jąc się n a całym szeregu spostrzeżeń drobnowidzowych, wygłosili oni t. zw.
teoryę komórkową, według której cały świat zwierzęcy i roślinny składa się z komórek, a zawartością każdej komór
ki, prócz ją d ra i ta k zw. soku jądrowego, je st nawpół ciekła substancya, nazwana przez Mohla protoplazmą. Od tego czasu nauka o komórce przechodziła różne ko
i) B y ło b y rzeczą c ie k a w ą z e sta w ić zu p ełn ie za sa d n icze d o św ia d czen ia nad ru ch em B r o w n a z d rugą zasad ą term od yn am ik i. B y ć m oże, że ok azałob y się, iż zasada rozpraszania e n e r g ii ob o
w ią zu je je d y n ie w p e w n y m „poziom ie", z p e
w n e g o p u n k tu w id z e n ia . Z a g a d n ien ie to sc isłe - b y się łą c z y ło z za g a d n ien iem przyp ad k u i z m e
ch a n iczn ą te o r y ą ciep ła.
614 W SZECHSW IAT JNis 39
leje. W edług pojęć obecnie powszechnie przyjętych istotnerai częściami każdej bez w y ją tk u komórki są: jądro, proto- plazma i ciałko środkowe, czyli centro- zoma. W szy stk ie inne części komórek ja k o to: błona komórkowa, wodniczki czyli wakuole, kropelki tłuszczu, barwnika, które często znajdujem y w różnych ko
mórkach, nie stanow ią ich istoty, są r a czej utw oram i przypadkowemi. Niektórzy biologowie twierdzą, że i ciałko środko
we nie należy do isto tn y ch części kom ór
ki. J e s t to w każdym razie k w e s ty a j e szcze nie rozstrzygnięta. Idąc w tym względzie za zdaniem profesora Rabla, uw ażać będę centrozomę za istotną część komórki. W edłu g Rabla centrozomę mo
żna obserwować nie tylko w stadyum podziału komórki, w czasie ta k zw. ka- ryokinezy, lecz także i w czasie spoczyn
ku j ą d r a ja k o ta k zw. diplozomę, zn aj
dującą się w specyalnem zagłębieniu j ą dra. Czy centrozoma, która w czasie podziału komórki ma ta k ważne znacze
nie, że kieruje poniekąd całym podzia
łem, czy ta centrozoma ma ja k i udział czynny w innych w egetacyjnych funk- cyach komórki, j e s t rzeczą niewiadomą, lecz w każdym razie mało praw dopo
dobną.
Komórka j e s t organizmem, czyli u s tr o jem ze w szystkiem i atrybutam i. W niej zachodzą zjaw iska przem iany materyi, przem iany formy i przem iany siły. Ko
m órka w celu odżywiania przyjm uje p e wne ciała z otaczającego j ą środowiska, przez cały szereg bliżej nam nieznanych procesów ferm en tacy jn y ch zmienia te wchłonięte przez się ciała w miarę mo
żności w formę dogodną dla ich kom pletnego zasymilowania, czyli innemi sło
w y p rzetraw ia je, części zaś niezdolne do zasymilowania, ja k o też p ro d u k ty swe
go rozkładu wydziela, nazew nątrz w for
mie w ydalin (ekskretów) lub wydzielin (sekretów). P rzetraw io n e części przyję
tego pożywienia są asymilowane, czyli s ta ją się żywą s u b stan cy ą samej komór
ki. Najwidoczniejszym rezu ltatem tego odżywiania je s t wzrost komórki, a n a stępnie, gdy rozmiary jej dosięgną pe
w nych określonych granic, je j podział.
W postaci pożywienia wprowadzona do komórki energia chemiczna, ujawnia się w funkcyach komórki już to jako energia mechaniczna w formie ruchu, ju ż to ja lc o energia cieplna, świetlna, lub naw et elektryczna. W szystkie te czyn
ności są załatwiane prawdopodobnie tak przez jądro j a k i przez protoplazmę.
Chodzi tylko o to, w ja k im stopniu k a żda z tych części uczestniczy w funk
cyach komórki.
By odpowiedzieć na to pytanie, musi
my się przedewszystkiem zastanowić, j a ki stosunek łączy jąd ro i protoplazmę każdej komórki? Kwestya tego stosun
ku je s t przedmiotem sporów pomiędzy uczonymi ju ż od całych dziesiątków lat.
Do właściwego jej rozwiązania zaczęli
śmy się zbliżać dopiero od czasu, kiedy postępować zaczęto drogą doświadczalną.
Droga ta nie należała tutaj i nie należy do łatwych, głównie z powodu, że mamy do czynienia z przedmiotami drobnowi- dzowemi, i że doświadczenia muszą być w sk u tek tego wykonywane pod mikros
kopem, co ma bezwarunkowo swoje n ie
dogodności. Do pierwszych, którzy we
szli na tę mozolną drogę badania, należeli Nussbaum i Gruber. Odcinali oni pod mikroskopem od ciał organizmów jedno
komórkowych, ja k np. ameb, wymoczków, części protoplazmy (pozbawione jądra) i w całym szeregu doświadczeń spraw dzili, że części protoplazmy pozbawione ją d r a po krótkim stosunkowo czasie bez
warunkowo zamierają, części zaś komór
ki z jąd rem w dalszym ciągu mogą się rozwijać i rozmnażać. Z tego spostrze
żenia wyciągnęli wniosek, że ją d ro je st najważniejszą częścią komórki i że p a nuje niepodzielnie nad jej czynnościami.
Niektórzy uważali n aw et jądro za p e wien rodzaj duszy komórki. Zdania t e go atoli nie podzielał Yerworn, twierdząc, że możnaby je uznać za słuszne dopiero wówczas, gdyby jądro pozbawione pro
toplazmy mogło dalej istnieć samodziel
nie i samo przez się zbudować nową pro
toplazmę. By się o tem przekonać, w y
konał on odpowiednie doświadczenia z wy
moczkiem, zwanym Talassicola, odzna
czającym się swoją wielkością. Pozba-
JSló 39 W SZECHSW IAT 615
wionę protoplazmy jądro, pomimo n ale
żytej ochrony od wszelkich wpływów szkodliwych, po pewnym czasie zamie
rało i nie okazywało najmniejszych oznak regeneracyi. O znaczeniu ją d ra i proto
plazmy w życiu komórki Verworn ta k się wyraża: „ani jądro, ani protoplazma jako takie nie odgryw ają głównej roli w życiu komórki, lecz w równym s to pniu mają udział w zjawiskach życio
wych komórki". Pomiędzy jąd rem a pro- toplazmą komórki istnieje ścisłe współ
działanie, a jedno bez drugiego istnieć nie może. Możnaby tu mówić o pew ne
go rodzaju symbiozie, czyli współżyciu.
Doświadczenia Yerworna przez licznych uczonych były potwierdzone i obecnie prawie wszyscy biologowie podzielają jego zdanie. Po usunięciu jądra, proto
plazma nie może się odżywiać i asymi- lować. W ytw arzanie pewnych substan- cyj przez protoplazmę, jako to śluzu u ameb, w ęglanu wapnia, czyli sk o ru pek wapiennych u otwornic (Foraminife- ra) po usunięciu ją d r a całkiem ustaje.
Tworzenie się celulozy w komórkach ro ślinnych je s t możliwe tylko w razie współdziałania ją d ra i protoplazmy. Po
dobnież zjawiska dysymilacyi i wydala
nia w ym agają współdziałania tych dwu części komórki. Tak jądro, jakoteż i pro
toplazma komórek nerwowych zwojowych w stanach spoczynku mają inny wygląd i formę, aniżeli w stanach czynności lub znużenia, n a co zwrócili uwagę różni b a dacze, że wymienię tylko Nissla i van Gehuchtena.
Tak protoplazma, ja k i jądro podlega
j ą prawie bezustannej przemianie mate- ryi. Protoplazma przyjmuje pewne sub- stancye z otaczającego j ą środowiska, część ty ch substancyj oddaje jądru, część zaś sama przerabia; z drugiej zaś strony protoplazma przyjmuje pewne substancye od jądra; te ostatnie łączą się znowu z protoplazmą, tworząc su b stancye o zupełnie nowych własnościach.
Substancye owe w ystępują zawsze w o k re
ślonych miejscach protoplazmy, czyli są w określony sposób umiejscowione. Że ta k je st w istocie, poucza nas takt, że pewne p ro d u k ty różnicowania się proto
plazmy w ystępują zawsze w ściśle okre
ślonych miejscach komórki; tak np.
pierwsze włókienka mięśniowe i nerwo
we w ystępują zawsze w podstawowej po
łowie pierwotnie nabłonkowych komórek po jednej stronie ją d ra i dopiero z bie
giem czasu w miarę powstawania no
wych włókienek, zajmują całą komórkę.
Lecz miejscem tworzenia się owych włó
kienek je st zawsze podstawowa połowa komórki, t. j. część znajdująca się poni
żej ją d ra. Inaczej rzecz się ma z b arw nikiem i z kroplami wydzielin komórek gruczołowych. Ziarnka barw nika i kro
pelki wydzielin pow stają zawsze przede- w szystkiem w ta k zw. wolnej połowie komórki. Jeżeli tego rodzaju utwory w y
stępują zawsze w ściśle określonych miej
scach, to znaczy, że i substancye, z k tó rych one powstają, substancye, będące produktem współdziałania ją d r a i proto
plazmy, muszą być ściśle umiejscowione.
Jako dalszy dowód takiej ścisłej loka- lizacyi owych substancyj może służyć między innemi spostrzeżenie Conclina.
Znalazł on w protoplazmie jeszcze nieza- płodnionego ja ja żachwy, zwanej Cynthia, kilka substancyj, różniących się pomię
dzy sobą zabarwieniem i łamliwością światła. Poznał następnie, że w każdej z owych substancyj po zapłodnieniu jaja, w miarę jego dalszego rozwoju, powstają ściśle określone narządy, ta k np. z jednej rozwijała się blaszka zarodkowa zewnę
trzna, ektoderma, z innej znowu blaszka zarodkowa wewnętrzna, czyli entoderma, z jeszcze innej m uskulatura i t. p. Rzecz ciekawa, że substancye te w niezapłod- nionem jaju zajmują takie samo wzglę
dem siebie położenie, ja k później n a rz ą dy z nich powstałe. Położenie ich w pro
toplazmie nie może przeto zależeć od woli przypadku, lecz je s t raczej z góry, mocą jakichś bliżej nam nieznanych przy
czyn, ściśle określone. Powyżej przyto
czone spostrzeżenie Conclina zdaje się przemawiać za tem, że protoplazma ko
mórki nie je s t substancyą izotropijną, jednolitą, lecz, że je s t w znacznym sto
pniu zróżnicowana.
Analogicznie przedstawia się sprawa
z jądrem . W jądrze również zachodzi
616 W SZECHSWIAT J\Ia 39
ciągła przemiana materyi. Jąd ro p r z y j
muje pewne su bstancye z otaczającej je protoplazmy, przerabia je, częściowo asy- miluje, częściowo w ydala w formie zmie
nionej z powrotem do protoplazmy. Że jąd ro przyjm uje pewne substancye z pro
toplazmy, widzimy już chociażby z fak
tu, że su b stan cy a chrom atynow a ją d ra w stadyum t. zw. spokoju komórki, po
między dwoma jej podziałami rośnie do podwójnej swej objętości. Zresztą p r a wdopodobnie i różne chromozomy, czyli pętlice sub stan cy i chromatynowej ją d ra są w swych własnościach i w swych funkcyach różne. W łasności oddzielnych chromozomów zależą w znacznym stop
niu od jakości protoplazmy, z którą wcho
dzą w zetknięcie. Wiemy, że w t. zw.
stad y u m spokoju komórki, t. j. w czasie pomiędzy dwoma jej podziałami, chro
mozomy zatracają swoję w y razistą for
mę, na ich pow ierzchni w y rastają liczne nibynóżki (pseudopodia), które się łączą z takiemiż utw oram i chromozomów są
siednich tw orząc wspólnie t. zw. siatecz
kę jądrow ą. Skutkiem tego powierzchnia k o n ta k tu su b stancy i chromatynowej z pro- toplazmą znacznie się zwiększa i prze
m iana m ateryi pomiędzy obu temi n a rządami j e s t znacznie ułatwiona. Boveri słusznie więc przypuszcza, że owo s ta dyum spokoju ją d ra, j e s t zapewne s ta dyum największej czynności chromozo
mów. W owem to sta d y u m pozornego spokoju protoplazma może najsilniej od
działywać na chromozomy i odwrotnie.
W sta d y u m samego podziału jąder, w s tad y um t. zw. mitozy, owo zobopól- ne oddziaływanie j e s t bez porównania słabsze. Jakość chromozomów musi prze
to zależeć od jakości protoplazmy, z k tó rą te chromozomy wchodzą w zetknię
cie.
Teraz zastanowim y się nad jednem z najważniejszych zagadnień biologii, m ia
nowicie, ja k ie znaczenie ma jądro, a j a kie protoplazm a kom órek rozrodczych w przenoszeniu cech dziedzicznych z ro
dziców na dzieci i k tó rem u z nich przy
pada udział w ażniejszy?
T utaj wypada mi zwrócić się do cie
kawych doświadczeń O. Hertwiga i Stras- burgera, dotyczących zapładniania jaj.
Hertwig, sztucznie zapładniając ja ja gli
sty wielkogtowej (Ascaris megaloceph.) plemnikami tegoż osobnika, spostrzegł, że do dojrzałego ja ja glisty wnika za
wsze tylko je d e n plemnik i przytem nie cały, lecz tylko przednia część jego zwa
na główką, i część środkowa, zaw ierają
ca centrozom; ogon zaś plemnika, skła
dający się w całej swej długości z pro
toplazmy, odpada i nie dostaje się do środka komórki. Ponieważ jądro plemni
k a wypełnia prawie całkowicie jego głó
wkę, ilość zaś protoplazmy w części środ
kowej plemnika je s t minimalna, można więc przyjąć, że podczas zapłodnienia do ja ja dostaje się tylko jądro plemnika wraz z centrozomem.
Bez względu na taki nierówny udział dwu komórek rozrodczych w powstaniu zapłodnionego jaja, ustrój z niego wyro
sły może posiadać cechy nietylko u s tro j u macierzyńskiego, lecz także i ojcow
skiego, lub n aw et wyłącznie tylko ojcow
skiego. Samo tedy jąd ro plemnika w y
starcza, by obdarzyć nowo powstający ustrój cechami organizmu ojcowskiego.
Opierając się na tych i tym podobnych spostrzeżeniach, 0. H ertwig i Strasbur- ger w r.
1 8 8 4podali teoryę zapładniania, według której ją d ra komórek rozrod
czych są głównemi przenosicielkami w ła
sności dziedzicznych. Przytem, podług Hertwiga, znaczenie ma tutaj tylko su b stancya chromatyczna jądra. Podobne- goż zdania j e s t Weismann. Hertw ig idzie n aw et ta k daleko, że uważa protoplazmę za substancyę izotropijną, bynajmniej nie zróżnicowaną, nie mającą z przenosze
niem cech dziedzicznych nic wspólnego.
Pogląd ten był do niedawna powszech
nie przyjmowany, a i obecnie posiada jeszcze wielu zwolenników. Tymczasem w r.
1 9 0 6biolog am erykański Loeb w y
stępuje ze zdaniem wręcz przeciwnem.
Twierdzi on, że jeżeli istnieje wogóle j a kaś preform acya w ja ju , to jej szukać należy nie w jądrze, lecz w protoplazmie.
Plem nik ma w edług niego znaczenie ty l
ko bodźca, popychającego ja je do dalsze
JNB 39 WSZECHSW IAT 617
go rozwoju, lecz żadnych czynności dzie
dzicznych nie posiada x).
Rozwijający się płód już przez nieza- płodnione ja je je s t kompletnie określony i zapładniający je plemnik, nie może nic w owem określeniu zmienić. I rzeczy
wiście doświadczenia Loeba zdają się przemawiać na korzyść tych jego tw ie r
dzeń. Między innemi udało mu się za
płodnić ja je jeża morskiego plemnikiem gwiazdy morskiej. Powstały z tego za
płodnienia organizm posiadał wszystkie cechy larw y jeża morskiego. Godlewski młodszy z Krakowa zapładniał jaja jeży morskich nasieniem lilij morskich i otrzy
mywał larw y o wyglądzie macierzy. P o
szedł on jeszcze dalej. Jaja jeżowców, pozbawione jądra, zapładniał nasieniem liliowców i z tych w ten sposób zapłod
nionych jaj, otrzymywał larwy o charak
terze jeżowców. W ty m ostatnim razie wpływ ją d ra macierzyńskiego był całkiem usunięty, a jed n ak rozwijająca się larwa okazywała własności matki.
Jakże mamy sobie tłumaczyć te do
świadczenia Loeba i Godlewskiego? Czyż rola ją d ra w przenoszeniu cech dziedzi
cznych ogranicza się faktycznie tylko do roli bodźca? Jeżeli ta k jest, to ja k w takim razie można wytłumaczyć dzie
dziczenie cech ustroju ojcowskiego? Czyż
by ta stosunkowo bardzo mała ilość pro
toplazmy, jaka podczas zapłodnienia w ni
ka z plemnikiem do jaja, miała być prze- nosicielką cech ojcowskich?
By dać odpowiedź na powyższe p y ta
nia, musimy uświadomić sobie, jakie ko
leje przechodzi niezapłodnione i jeszcze nie dojrzałe ja je aż do chwili swego za
płodnienia i pierwszego brózdkowania.
Otóż pierwszy czas istnienia każdego j a ja j e s t przedewszystkiem okresem jego wzrostu. W owym to okresie wzajemne oddziaływanie ją d ra i protoplazmy do
sięga swego najwyższego napięcia i re
zultatem tego wzajemnego oddziaływa
nia je s t tworzenie się pewnych substan- cyj w ściśle określonych miejscach pro-
J) P r z e z n ie g o w y w o ła n e p ob u d zen ie, m oże b y ć o sią g n ię te i w in n y sposób, np. przez p e w n e o d czy n n ik i ch em iczn e.
toplazmy. Gdy wielkość niedojrzałego ja ja dosięgła pewnych określonych roz
miarów, następuje proces dojrzewania.
Polega on na dwurazowym podziale j ą dra bez równoczesnego podziału proto
plazmy, a rezultatem tego je st wydale
nie 2 lub 3 t. zw. ciałek biegunowych i redukcya pętlic substancyi chromaty- nowej ją d ra do liczby dwa razy mniej
szej. O ile jądro niedojrzałego jaja po
siadało
1 2chromozomów, to po dojrzeniu zawiera ich tylko
6. Podczas dojrzewa
nia jaja, podobnież ja k i podczas każde
go podziału komórki, oddziaływanie j ą dra na protoplazmę i odwrotnie je st bar
dzo nieznaczne. Chromozomy znajdują się wówczas w swym stanie spokoju, nie posiadają licznych wyrostków i nierów
ności, nie tworzą t. zw. siateczki ją d ro wej, ja k to widzimy w okresie wzrostu ja ja i każdej innej komórki. Po skończo
nym okresie dojrzewania występuje owo wzajemne oddziaływanie ją d ra i proto
plazmy z pierwotnem natężeniem i może ewentualnie przyczynić się do nowych zmian jakościowych w substancyach pro
toplazmy.
Zapładniając dojrzałe jaje, w nikający weń plemnik wprowadza takąż samę ilość chromozomów pochodzenia męskiego, j a ką zawiera jądro tego dojrzałego jaja.
W następstwie zapłodnienia zredukowana do połowy ilość chromozomów dojrzałego jaja, zostaje dopełniona do liczby pier
wotnej. Zapłodnione jaje zawiera tyleż chromozomów, ile każda inna komórka ustroju, z którego owo jaje pochodzi.
Połowa tych chromozomów je s t pocho
dzenia męskiego, połowa zaś żeńskiego.
Wszystkie te chromozomy znajdują się wewnątrz jednego jądra, t. zw. pierwsze
go jąd ra brózdkowania. Po zapłodnieniu zaczyna się oddziaływanie tego nowego ją d ra na substancye protoplazmy. Chro
mozomy jąd ra zmieniają swoję formę, otrzymują wyrostki, tworzą wspólnie sia
teczkę jądrow ą i przyczyniają się do po
nownej zmiany jakości substancyj proto-
plazmatycznych. Poniaważ pomiędzy te-
mi czynnemi chromozomami znajduje się
obecnie połowa pochodzenia męskiego,
przeto organizm męski może za pośre
618 WSZECHSWIAT JMś 39
dnictwem tych chromozomów wpływać na ustrój substancyj organotwórczych protoplazmy, w taki sposób, że narządy powstałe później z owych substancyj, mogą nosić cechy ojcowskie. Lecz to zachodzi tylko wówczas, jeżeli chromo- zomy plemnika znajdą w zapłodnionem ja ju odpowiedni g ru n t dla rozwoju swych czynności. O ile tego niema, substancye organotwórcze protoplazmy jaja, w dal
szych swych metamorfozach, są uzależ
nione tylko od chromozomów macierzyń
skich i rozwijające się z nich narządy nie posiadają cech ojcowskiego, lecz ce
chy macierzyńskiego organizmu. Tak było właśnie w doświadczeniach Loeba, w których z ja ja jeża morskiego, zapłod
nionego plemnikiem gwiazdy morskiej, rozwijał się jeż morski. Zresztą musimy zaznaczyć, że doświadczenia swoje nad sztucznem zapładnianiem Loeb i Godlew
ski w ykonywali w wodzie morskiej, za
prawionej ługiem sodowym. Ten ostatni zaś ma podobno ujem nie oddziaływać na funkcye plemników wogóle, ich chro
mozomów zaś w szczególności. Wobec tego j e s t bardzo prawdopodobne, że chro- mozomy plemników zostały w ja k iś bli
żej nam nieznany sposób przez ług so
dowy uszkodzone i po w niknięciu do ja ja nie mogły w należyty sposób oddziały
wać na substancye organotwórcze p ro to plazmy. W s k u te k tego rozwijające się ustroje miały c h a ra k te r tylko ustroju macierzyńskiego.
Co zaś dotyczę doświadczeń Godlew
skiego, k tó ry z jaj jeżów morskich, po
zbaw ionych ją d r a i zapłodnionych p le m nikam i lilij morskich, otrzym ywał tylko jeże morskie, a w ięc—ustroje o cechach macierzyńskich, to przypominamy, ż e ju ż w protoplazmie niezaplodnionego ja ja is t nieją substancye, a raczej materyały, z k tó ry ch się rozw ijają substancye o r g a notwórcze. S ubstancye te określają w pew nym stopniu c h a ra k te r przyszłego ustroju. O ile z takiego niezapłodnione- go ja ja usuniem y jego jądro, to na j a kość ty ch sub stan cy j to na razie nie wpłynie. Lecz po zapłodnieniu jaj t a kie, ja k o ju ż posiadające jądro, wpro
wadzone przez plemnik, może się w dal
szym ciągu rozwijać. Przytem substancye organotwórcze protoplazmy ja ja mogą tylko wówczas podlegać pew nym zmia
nom, kiedy wprowadzone chromozomy męskie są w stanie rozwijać swoje czyn
ności życiowe. W doświadczeniach Go
dlewskiego, ja k już zaznaczono, o ile się zdaje, w arunek ten nie był spełniony, gdyż użyty w nich lug potażowy, p ara
liżował prawdopodobnie czynności chro
mozomów. W o b ec tego substancye or
ganotwórcze jaja, będące rezultatem wza
jem nego oddziaływania protoplazmy jaja i chromozomów macierzystych, nie pod
legały wcale wpływowi chromozomów ustroju męskiego i w skutek tego rozwi
jające się z nich narządy, a także i cały ustrój miał ch arak ter czysto macierzyński.
Takie je st objaśnienie doświadczeń Loe
ba i Godlewskiego w myśl teoryi sub stancyj organotwórczych, której jedn y m z twórców i gorliwych obrońców je st anatom i embryolog lipski, prof. Rabl.
Teorya substancyj organotwórczych, którą w głównych zarysach starałem się tutaj przedstawić, opiera się na stosun
kowo niewielkiej ilości faktów i przytem faktów, które różnie mogą być in terp re
towane, tak że właściwie tymczasowo należy ona jeszcze do hypotez. O ile zgadza się z praw dą mogą wykazać do
piero przyszłe badania.
Reasumując wszystko wyżej powiedzia
ne, dochodzimy do następujących wnios
ków: t) we wszystkich przejawach ży
ciowych komórki jądro i protoplazma uczestniczą w równym stopniu;
2) jądro i protoplazma każdej komórki znajdują się w bezustannem wzajemnem oddzia
ływ aniu na siebie i produktem tego od
działywania są pewne, ściśle umiejsco
wione substancye, które szczególniej w za
płodnionem ja ju mają znaczenie su b stan cyj organotwórczych; 3) substancye or
ganotwórcze zapłodnionego ja ja określają w edług Rabla ch ara k ter przyszłego orga
nizmu. Substancye te jako takie, nie są jed n akże niczem stałem ani niezmiennem, przeciwnie mogą podlegać ciągłym i b e
zustannym przemianom.
Z tego wszystkiego widzimy, że ustrój
komórki bynajmniej nie je s t tak prosty,
JSIe 39 WSZECHSWIAT 619
ja k b y się napozór zdawać mogło. Nie
stety od właściwego zrozumienia tego ustroju tymczasowo jesteśm y jeszcze dość dalecy, lecz miejmy nadzieję, że sy ste
matyczna i skrzętna praca wielu uczo
nych w tym kierunku pozwoli nam, mo
że naw et w niedalekiej przyszłości zro
zumieć odbywające się w niej tak zawi
łe, a zarazem tak ciekawe i ze wszech miar ważne zjawiska.
J ó z e f R osiew icz.
P rof. E . T SC H E R M A K .
P R O B L E M D Z I E D Z I C Z N O Ś C I W Ś W I E T L E D Z I S I E J S Z E J NAUKI.
(C iąg dalszy).
Teorya paralelizmu dziedziczenia każe nam widzieć w części ciała rozrodczej, która może się z nowego osobnika roz
winąć, nietylko w ytw ór organizmu ma
cierzystego, lecz wcześniej lub później, oddzieloną część tejże samej plazmy, część zachowaną tylko do późniejszego rozwoju. Dlatego też Klebs słusznie okre
ślił proces tworzenia się odrębnej części rozrodczej ja k o coś istotnie odmiennego od wzrostu. Rozmnażanie cechuje się właśnie tem, że substancya żywa ulega zmniejszeniu co do swej masy, sprow a
dzeniu do formy prostszej, a naw et za
zwyczaj do stadyum jednej komórki.
W tej zredukowanej postaci musi jed n ak tkwić możność rozwinięcia tych w szyst
kich i różnych cech, ja k ie objawia póź
niej gotowy osobnik. O ile wnioski na analogii oparte, a z różnych grup zwie
rzęcych zaczerpnięte pozwralają na to, zdaje się być rzeczą zupełnie pewną, że nietylko te komórki rozrodcze lub zarod
niki, które bez zapłodnienia rozwijać się mogą, lecz także zdolne do zapłodnienia i zazwyczaj zapłodnienia potrzebujące komórki jajowe i plemniki muszą w so
bie zawierać możność w ydania z siebie całkowitego organizmu odpowiedniego gatunku. Na uzasadnienie tego zdania
przytoczyć można mimochodem: popierw- sze, zmianę partenogenetycznego i płcio
wego pokolenia u niektórych zwierząt (u g atu n ku rozwielitki (Daphnia) tudzież u wińca (Phylloxera) i to w wyraźnej zależności od określonych czynników ze
wnętrznych), następnie możliwość męs
kiej partenogenezy u glonu Ectocarpus (Berthold), z pomyślnym skutkiem prze
prowadzone doświadczenia nad meroge- nią u jeżowców, t. j. nad rozwojem plem
nika w bezjądrowym fragmencie ja ja (Bo- veri, Delage i in.), w końcu wyniki j a kie Loeb otrzymał w kierunku sztuczne
go pobudzenia do rozwoju jaj niezapłod- nionych. Z całą pewnością wydalenie dwu ciałek kierunkowych lub bieguno
wych w okresie dojrzewania lub zapłod
nienia 1), (przyczem podział ją d ra doko
nyw a się w zupełnie charakterystyczny sposób przez tak zw. podział red u k cy j
ny) 2) nie pozbawia ja ja możności w y
tworzenia całkowitego organizmu, tak, by ta dopiero przez wniknięcie plemni
ka musiała być restytuowana. Należy się prawdopodobnie dopatrywać wraz z A. Tschermakiem w tym podziale ko
mórki zwykłego rozmnażania się komó
rek płciowych. Podział ten daje w praw dzie w rezultacie komórki żeńskie, z k tó rych je d n a tylko zdolna je st do rozwoju, gdy tymczasem dwie inne potencyalne komórki jajow e już przez brak s u b stan cyj zapasowych skazane są na zagładę, podobny natomiast z wielu względów sposób rozmnażania się męskich komó
rek płciowych wydaje z siebie cztery zdolne do rozwoju plemniki. Jednako
woż możliwe są pewne różnice w uposa
żeniu komórek płciowych podzielonych bezpośrednio przed zapłodnieniem. W wy
!) R z e c z y w iś c ie zn an e są w y p a d k i, w k tó r y c h w y d z ie la n ie cia łek k ie r u n k o w y c h , a p r z y najm niej d r u g ie g o d o k o n y w a się dopiero p o w n i
k n ięciu p lem n ik a do jaja.
2) Co do p o d zia ła red u k c y jn e g o , porów naj w y czerp u ją cą litera tu rę w k sią żce K orsch elta:
L ehrb u ch der E n tw ic k lu n g s g e s c h ic h te 1902 i w a rty k u le F icka: V er& rbungsfragen, R e d u k tio n s u.
C h ro m o so m en -H y p o th esen , B a sta rd reg eln . E rge- b n isse der A n a to m ie u n d E n tw ie k lu n g s g e s c h i- c h te , tom 16. 1906. W iesb ad en ,
620 W SZECHŚW IAT JST» 39
padkach, w któ ry ch osobniki rodziciel
skie ju ż są mieszańcami, tworzą się w myśl teoryi Mendla różne rodzaje ko
mórek płciowych, a mianowicie tyle ro
dzajów, ile j e s t możliwych kombinacyj cech obu rodziców, co więcej—każdy z rodza
jów w tej samej ilości. Jeżeli krzyżowane osobniki rodzicielskie, ja k to się zwykle dzieje w razie zapylenia obcym pyłkiem, należą do różnych linij lub pni tejże sa
mej odmiany, to je s t zupełnie prawdo- podobnem istnienie odpowiedniej różni
cy w zawiązkach ich komórek płciowych.
(A n aw et nie można całkowicie usunąć możliwości, że—o ile wogóle przyjm iem y rozpad zawiązków podczas podziału re dukcyjnego 1) — w pew nych przypadkach jed n e zawiązki częściej lub stale przy
dzielone zostaną abo rty w n y m ciałkom biegunowym, inne rzeczywistej komórce jajowej, tak, że ze względu na żeńskie komórki płciowe zm ieniałyby się w ym a
gane przez zasady Mendla stosunki licz
bowe).
Nie mniej gorliwie j a k k w esty ę zna
czenia dojrzewania albo podziału re d u k cyjnego poruszano w ostatnich dwu dziesiątkach lat zagadnienie, która część tych komórek j e s t decydującą dla póź
niejszego swoistego i indywidualnego w ykształcenia się płodu, a więc która je s t t. zw. przenośnikiem zawiązków czyli masą spadkową. W padające w oko, skomplikowane zmiany kształtu, które podczas podziału wykazuje szczególnie barw iąca się część ją d ra, dalej wybitnie mała ilość plazmy komórkowej w sper- m atydach wielu zwierząt, je d n a k a w przy
bliżeniu ilość substancyi jądrow ej w j a ju i plemniku i je d n o s ta jn y rozdział m a
sy jądrow ej n a j ą d r a potomne—wszystko to prócz wielu in n y ch podobnych danych, dostarczonych przez mikroskopię, n ap ro wadziło wielu badaczy ja k S trasburge- ra, O. H ertwiga, W eism anna, Koellikera
P r z e c iw te m u z a ło ż e n iu G-. T isch ler d o s ta r c z y ł w a ż n y c h a r g u m e n tó w , zw ra ca ją c sz c z e g ó ln ą u w a g ę na w y s tę p o w a n ie w e g e t a t y w n y c h r o z d zia łó w . Z e lls tu d ie n an s te r ile n B a sta rd - p fla n zen . A rch iv fur Z e llfo r sc h u n g , to m 1, z e s z y t 1, 1908, w s z c z e g ó ln o ś c i str. 124 i in.
na myśl teoryi, że jądro wyznacza j e d y nie i wyłącznie cechy osobnika potomne
go, że ono posiadło do pewnego stopnia monopol dziedziczenia. A naw et znacze
nie to przypisano wyłącznie barwiącej się części jądra, chromatynie. Co do użytego właśnie term inu, a również co do specyalnych nazw innych części skła
dowych ją d ra należy zająć k ry ty czn e stanowisko A. Tschermaka, który stale na to zwraca uwagę, że taki sposób ozna
czania, utworzony na wzór terminologii chemicznej, grozi zawsze zbyt pospiesz- nem a bardzo wątpliwem co do swej wartości identyfikowaniem pewnych, za- ledwo w ogólnych zarysach sch arak te
ryzowanych, części żywej substancyi z względnie prostemi ciałami chemicz- nemi. Ta to właśnie w tym zakresie n ad er konieczna krytyczność, która uwz
ględniać musi również w sposób istotny stronę fizyologiczną, musi uznać przyto
czone powyżej arg um en ty na korzyść monopolu dziedziczenia ją d r a za niedo
stateczne. Z drugiej stro n y fakty takie, ja k pochodzenie centrozomów ze w staw ki plemnika u aksolotla (R. Pick 1892), wnikanie do ja ja zarówno główki ja k witki sperm atydy (R. Pick), wreszcie tw o
rzenie się cech jeżowca w ja ju jeżowców pozbawionych najpierw ją d ra a n astęp nie zapłodnionych nasieniem rozgwiazd (Loeb, Godlewski), dowodzą współudziału cytopłazmy w wyznaczaniu cech, w ta k zw. dziedziczeniu i przeniesieniu zawiąz
ków na płód.
W stosunku do tegoż ostatniego zdaje się nie istnieć wcale ja k a ś absolutna ró
żnica pomiędzy trzem a głównemi skład
nikam i żywej substancyi, ja k ie zn ajd u je m y zarówno u zwierząt ja k i niższych roślin—wyższym bowiem roślinom brak w edług wszelkiego prawdopodobieństwa centrozomu (Strasburger, Kornicke) — mianowicie między ją d re m albo karyo- plazmą, centrozomem albo archiplazmą, ciałem komórki albo cytoplazmą, które zawsze z siebie samych się wywodzą.
Szczegółowszej analizy domaga się kil
kakrotnie użyte pojęcie zawiązków, które
w myśl teoryi przenoszenia przechodzą
z organizmu macierzystego na potomny
JM® 39 WSZECHSWIAT 621
albo przez pierwszy w drugim poten- cyalnie wytworzone zostają. W edług po^
przednio przyjętej teoryi równoległości muszą się zgadzać co do swych zawiąz
ków część personalna wyrosła w o rg a
nizm macierzysty z nierozwiniętą jeszcze częścią rozrodczą jako tego samego r o dzaju i wspólnego pochodzenia żywe su b
stancye, a zatem muszą one również wy
twarzać gatunkowo jednakie, równoległe produkty. We wszystkich tych założe
niach pod pojęciem „zawiązków1'—w szcze
gólności pod pojęciem dziedzicznych za
wiązków typowych—rozumiemy przede- wszystkiem tylko ten zespół w ewnętrz
nych przyczyn, które w normalnych ze
w nętrznych w arunkach dozwalają na wy
tworzenie się w rozwijającym się osob
niku tej lub owej właśnie cechy g a tu n ku, rasy, pnia. A ponieważ te zawiązki poszczególnych własności lub cech oka
zały się w wielu wypadkach w dalekim stopniu od siebie niezależnemi samodziel- nemi lub zamkniętemi w sobie zespoła
mi przyczyn, nic też dziwnego, że w y
obrażono je sobie w sposób do pewnego stopnia zmateryalizowany jako odrębne cząsteczki żywej substancyi. Takiemi to hypotetycznemi, różniącemi się czą
steczkami elementarnemi albo narządami komórki, pojętej jako mikrokosmos, są gemmulae Darwina, jednostki fizyologi- czne H. Spencera, idyoblasty Naegelego, G. Mendla i 0. Hertwiga, biofory Weis- manna, pangeny H. de Vriesa, plasomy Wiesnera. Ten tak silnie dyskutow any mozaikowy sposób poglądania je s t mo- je m zdaniem tylko hypotezą pomocniczą, która w celu uzmysłowienia, do analizy po
jęciowej i syntezy, a także do sformułowa
nia nowych, badaniu podległych, specyal- nych zagadnień z wielu względów jest użyteczna. Ale nie należy hypotezy tej uważać za dowiedzioną prawdę. To praw da, że wyobrażenie zawiązków jako od
rębnych cząstek materyalnych dodaje ważnego bodźca do analizy tak zw. „ha- b itu s “ g atunku lub rasy na zasadzie po
szczególnych cech wyróżniających. Z te
go stanowiska wychodząc, zostajemy po
budzeni również do odrębnego śledzenia losów cech lub zawiązków w dziedzicze
niu. Zastosowanie konsekwentne tej to właśnie metody analitycznej doprowa
dziło, ja k to później zobaczymy—w szcze
gólności dokonał tego Grzegorz Mendel — do odkrycia jego imieniem nazwanych zasad dziedziczenia. Mimo to, nie po
winniśmy jed n ak zapominać o tru d n o ściach i wątpliwościach teoryi idyoblas- tów. Z jednej strony bowiem nie wszy
stkie wprawdzie cechy można ta k od siebie oddzielić, by z tego wolno było wnioskować, że każda z nich w arunko
wana je s t przez jakiś odrębny narząd komórkowy. Z drugiej strony doznaje się bardzo żywej p o kusy—choć nie je s t ona k o n i e c z n ą - b y dopatrywać się w ko
mórce jajowej alternującego ułożenia poszczególnych idyoblastów, lub też j a kiejkolwiek innej stałej architektury, mianowicie w poszczególnych pętlach j ą drowych (chromozomach) x), jakkolwiek przeciwko takiem u pojmowaniu można przytoczyć bardzo poważne argumenty.
Należy jeszcze dokładniej rozpatrzeć poruszane przedewszystkiem pytanie co do sposobu rozdziału zawiązków z roz
wijającej się, bądź to po zapłodnieniu, bądź to partenogenetycznie, komórki ro
dowej. Istota tego pytania może być ujęta w następujące alternatywy: czy rozdział zawiązków dokonywa się pod
czas różnicowania się komórek somatycz
nych czyli tk a n e k — o ile wogóle przyj
mujemy, że komórki potomne stają się nierównowartościowemi już w chwili tworzenia się. a więc że podział komórek je s t już nierówno wartościowy 2) w sen
sie „alternancyi“, nawzór przeto rozkła
dania mozaiki, albo też w sensie „prewa- lencyi“ (w myśl określenia A. Tscher- maka).
W pierwszym wypadku, który przyj
muje Weismann, otrzymalibyśmy w koń
cu po kilkakrotnie dokonanym rozdziale
!) P o m ija m na tern m ie jsc u t e ta k ż y w o d y sk u to w a n e o b ecn ie z a g a d n ien ia in d y w id u a ln o śc i i n ie r ó w n o w a r to śc io w o śc i ch rom ozom ów ja k i g o n o m ero n ó w . W ty m k ieru n k u zw racam u w a g ę na zn a k o m ite w y w o d y f i . F icka.
2) "W k w e s t y i tw o r z e n ia się k om órek p łc io w y c h f i. E ick sp r z e c iw ia się tem u założen iu . P or. ta k że (i. T isch ler 1. c. str. 124 i in.