• Nie Znaleziono Wyników

Myśl : Dwutygodnik literacko-społeczny, ilustrowany. 1893, nr 4

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Myśl : Dwutygodnik literacko-społeczny, ilustrowany. 1893, nr 4"

Copied!
8
0
0

Pełen tekst

(1)

Nr. 4. K rak ó w , 5 M arca 1893 r. R ok III.

Redakeya. i Administracja znajdują się w Krakowie przy u l. św. G e r t r u d y L. 2, gdzie też uprasza się nadsyłać wszelkie przekazy i pisma. — Prenumeratę przyjmują również na miejscu wszystkie księgarnie: we Lwowie księgarnie: Seyfartha i Czajkowskiego oraz Altenberga, a pojedyncza

s p r z e d a ż w b i u r z e L . W o li n a,. W P o z n a n i u : k s i ę g a r n i a J . L e i t g e b r a .

N A S Z A B R A T N I A PO M O C.

f f j g f o długich latach oczekiw ania, po wielu nieudałych próbach — do­

szła nareszcie do skutku rzecz piękna i zacna, która, gdyby wcześniej o jaki lat dziesiątek poczętą została, dziś już obfite m ogłaby, w ydaw ać plony.

Ale „co się odwlekło, to nie uciekło “ — pow iada przysłow ie — a drugie mówi:

lepiej późno, jak n ig d y ! “

Tej też zasady trzym ało się wido­

cznie grono dziennikarzy, z początku szczupłe i z m łodych tylko złożone p ra ­ cowników. które już w czerw cu roku przeszłego rzuciło m yśl zawiązania „To­

w arzystw a wzajemnej pomocy dziennika­

rzy polskich1'.

Myśl była szlachetna, nie ulegało tedy wątpliwości, że w śród dziennikar­

skiej braci, znajdzie jaknajsym patyczniej- sze przyjęcie — niemniej jednak było pewnem, że w ykonanie jej napotkać może na rozmaite trudności. Postanow iono tedy przede wszy stkiem zachować na razie całą rzecz w ścisłej tajemnicy, a pow tóre nie brać .się do jej urzeczyw istnienia -zbyt dorywczo, by przypadkiem za wcześnie nie obudzić antagonizm ów, tak bujnie roz­

rosłych na polu naszej publicystyki, a temsamem nie stłum ić rzeczy w sam ym zarodku. Poczęły się poufne z e b ra n ia , narad y — jednem słowem, przygotow y­

w ano teren. Powoli gronko inicyatorów coraz bardziej sie zwiększało — w taje­

mniczano coraz to now ych ludzi, n atu ­ ralnie pozyskawszy ich wprzód dla samej zasady. Równocześnie trzech najczynniej- szych inicyatorów jęło się opracow yw a­

nia statutu na podstaw ie u staw „Gon- co rd ji“ wiedeńskiej. Było to zadanie o tyle trudniejsze, że po długich debatach po­

praw y wszelkie nad statutem byłyby bez­

przedmiotowe, że jeżeliby coś w statucie było nieodpowiedniego lub szkodliwego, to następnie można temuż zaradzić przez stosowne zmiany, że Tow arzystw o należy uznać jako istniejące i przystąpić do działania. Inicjatorow ie m ogą tryum fo­

w ać — odnieśli zwycięstwo w alne na wszystkich punktach. U kochane przez nich, wypieszczone w duszy dzieło przy­

oblekało kształty konkretne, idea prze­

m ieniała się w rzeczywistość.

T eraz już nie było dw óch zdań — przed miodem Tow arzystw em otw ierała się przyszłość, zakryta je szcze, tajem ni­

cza, ale w każdym razie rokująca mu byt i żywotność.

Dla w prow adzenia Tow arzystw a w ży­

cie i poczynienia wszelkich przygotow ań w ybrano zarząd tym czasowy, na którego czele stan ął poseł na Sejm p. Teofil Me- mnowicz.

I dopraw dy nie można było zrobić lepszego w yboru. P . Merunowicz, czło­

wiek jeszcze młody, a już dobrze z a s łu ­ żony i około spraw y publicznej, rzutki i energiczny, w pracy każdej w ytrw ały i konsekw entny, dziennikarz w ytraw ny i w pływ ow y, a co najważniejsza, cieszący, się ogólną sym patją w niebardzo zgodli- w ym — jak wiadomo —- i nie bardzo kochającym się dziennikarskim świe- cie — daw ał wszelkie rękojmie, że sp raw a potoczy się dalej szybko i ku ogólnemu zadowoleniu.

Zarząd tym czasow y wziął.się też ener­

gicznie do pracy, a gdy statut w bardzo k ró tk im p rz e c ią g u c z a s u z y s k a ł aprobatę w ła d z y — można było już z końcem minionego miesiąca b. r. przystąpić do ukonstytuow ania Tow arzystw a i w p ro ­ w a d z e n ia go w ruch.

Na dzień 28 lutego b. r. zwołano

D w u ty g o d n ik literacko-społeczny, ilu s tro w a n y .

T e o fil M e ru n o w ic z .

Postąpienia, a raczej obejścia tego rodzaju, praw dę powiedziawszy, nie mo­

żna nazw ać zbyt lojalnem — ale bodaj czy nie było ono jedyną d ro g ą , pro­

w adzącą do celu szybko i pewnie. Grdyby bowiem ogólne zebranie dziennikarzy za­

częło sie zastanaw iać nad statutem , obra-c o biać go i przerabiać, to kto wie, czy dy- skusya podobna nie byłaby doprowadziła znowu do rozbicia, a przynajm niej do odwleczenia całej spraw y w d a le k ą , mo­

że naw et bardzo daleką przyszłość.

Przeciw nie się stało, gdy pierw szem u poufnem u zebraniu dziennikarzy lw ow ­ skich przedłożono statut, który już znaj­

dow ał sie w reku władzy. Zgromadzenie to, przyjąw szy myśl zawiązania Towa­

rzystw a z niekłam anym zapałem, uznało z góry, że w takim stanie rzeczy roz­

W ychodzi 20 każdego miesiąca

Prenumerata wynosi

w Krakowie:

•nie . . 7 zlr. 20 c n t.

rta ln ie 1 80

iię c z n ie — ., 60

a odnoszenie do domu ica sie miesięcznie 5 ct.

Numer pojedynczy

o s z tu je 3q- cn t.

opismów drobnych lie zw raca się.

P r e n u m e r a t a na prowincyi i w całej

Monarchii Austro-Węgierskiej w y n o s i :

ro c z n ie . . 8 zir. — c t., k w a rt. . . 2 z lr. — ct.

W N ie m c z e c h :

r o c z n ie . . . . 16 ■m., p ó łro c z n ie . . . 8 m ., k w a rta ł. . . . 4 m .

W e F r a n c y i:

r o c z n ie 20 fra n k ó w , k w a r ta ln ie 5 fra n . O g ło szen ia i re k la m y p rz y j­

m uje A d m in is tra c y a „M y ś(i“

po 10 ct. zh w iersz petitem lu b jego m iejsce za p ierw szy ra z , a po 5 ct. za n a s tę p n e .

stanowiono nie poddaw ać statutu pod

j dyskusję całego zgromadzenia dziennika­

rzy, ale odrazu wnieść go do nam iestni­

ctw a z prośbą o zatwierdzenie, a dopiero następnie, na podstawie gotowego już statutu zaprosić w szystkich kolegów po piórze na wspólne zebranie — statut tedy m usiał być, jeżeli nie doskonały, to w każdym razie taki, ażeby z niczyjej strony nie m ógł napotkać opozycji za­

sadniczej.

(2)

26

pierw sze w alne zgromadzenie Tow arzy­

stw a. Staw ili się na nie praw ie w szyscy dziennikarze lw ow scy, kilku z drużyny krakow skiej i jeden z prow incji, nadto czterech dziennikarzy zamiejscowych zgło­

siło telegraficznie swe przystąpienia. Obra­

dy toczyły się spokojnie, u chw ały zapa­

dały z dziw ną jednom yślnością — jakby nad tym w ojującym wiecznie światem przeleciał na chwilę anioł pokoju i. n a t­

ch nął go swoim duchem .

Czy m iała to być zapowiedź lepszych w przyszłości stosunków między dzien­

nikarzami- naszymi ? . . . 0 tem, na razie przynajm niej przesądzać nie można — to jednak pewne, że pow stanie Tow arzy­

stw a, skupiającego w sobie w szystkich dziennikarzy pod hasłem wzajemnej b ra ­ terskiej pomocy nie pozostanie także bez w pływ u na m oralną stronę naszej pracy.

W Ą T P L I W O Ś Ć .t _i_

S tru m ie ń m ów i: „N iero zu m iem n a eo M uszę w iecznie z g ó r w d o lin y p ły n n e ? Mój r u c h c ią g ły p ró ż n ą ty lk o 'p r a c ą , K i e d y w m o r z u m a m be z ś l a d u g i n ą c . “ N a to k w iaty w d o lin ie ro sn ą c e :

„T y się n ie s k a rż s tru m ie n iu Tw oje w ody są c z ą ży cie łą c e S a n iezb ęd n e n a sz e m u is tn ie n iu .“

K w i a t y m ó w i ą : „ D z i w n e n a s z e losy , P o co w onie ro zsiew a ć z k ie lic h a ? Po eo błyszczye kropelkami rosy, G d y z n a s k a ż d y ta k szybko u sy c h a ? “ N a to D z ie w c z ę : D ola w a sz a k w ia ty J e s t p o d z iw u g o d n ą i zazd ro ści, W d zięk iem w aszy m o ż y w iacie św ia ty , Sercom lu d z k im n io są c w oń p ięk n o ści.

M Y Ś L

D ziew czę m ó w i: „ N a eo m i u ro d a ? N a eo w se rc u sło d k ic h w z ru sz e ń ty le ? S zk o d a m a rz e ń se rd ec zn y ch , a c h sz k o d a.

W szy stk o n ik n ie , jako sen za ch w ilę..."

N a to m ło d z ia n : „S zczęścia n ik t n ie m ie rz y ł D n ia d łu g o śc ią , lecz tem co m u dano, Bóg Ci s k a rb y u c z u c ia p o w ierzy ł B yś k o c h a ła i b y ła k o ch an ą.

M ło d z ia n m ó w i: „A c h w ty m ży c ia boju, Co w re c ią g le p rz e d e m n ą i we m n ie , P ró ż n o sz u k am szczęścia i spokoju P o eo żyję g d y w alczę d a re m n ie ® 1 N a to u s ta dziew częcia m ilc z a ły , L ecz rą c z k a m i s p lo tła m u szyję — W ą tp liw o śc i jak o śn ie g sto p n ia ły J nie p y ta ł w ięcej, po co żyje.

Kl, . .y

ZYGMUNT KRASIŃSKI

o Szekspirze.

. . . . »and by a sleep to say we end T he beart — ach, and the thousand natural shocks T h a t flesh is heir to, — ’tis a con- som m ation Devontly to be wish’d«. Słowa te, wypowiedziane przez H am leta w sławnym m onologu, są wyrazem powątpiewania, azali istnieje po-za kresem życiowej wędrówki świat inny i życie nowe, czyli też po tylu w alkach i cierpieniach doczesnych, oczekuje nas pró­

żnia i nicość. Myśl tę uważać m ożna za pod­

stawę filozofii Szekspira.

Twórczość jego czerpie m ateryał z życia ludzkiego, okazując nam jego niedolę i roz­

czarowania, Izy i szydercze śmiechy, nam ię­

tn ą miłość i szaloną zązdrość, nie m ające się ziścić nadzieje i ponure zwątpienia ; . . . spo­

tyka się tu wprawdzie idealną cnotę, wznio­

sła szlachetność serca, uczucia czyste, rzekł­

byś bez przymieszki zmysłowych mętów, ale w tragicznej walce z poziomą rzeczywistością więdną one, jak kwiaty na skw arnem słońcu.

I gdyby na jedną paletę zebrać wszystkie

i

barwy szekspirowskich obrazów, to pewnie przeważyłyby nie św iatła lecz cienie. Zjednało mu to nazwę wielkiego realisty 1 6-go wieku.

Jak poganin rzymski z czasów c e s a rs tw a , spogląda on spokojnie na życie z wyższości swego geniuszu, widzi w niem w iekuistą walkę Orm uzda a Arimanem, przyznaje większą po­

tęgę bóstwu ciemności, ale nie sięga głębiej po za dziedziny znanego świata, nie stara się dociec tajem nic pozagrobowych — i bez wiary, bez domysłów przyjmuje rzeczy, jak są, ukła­

dając je wedle m iary z życiowych stosuków.

H. T aine nazyw a go największym twórcą dusz (faiseur d’ames).

Tw orzy on istotnie dusze, uderzające niby posągi mistrzów, swoją m onum entalnością, ale m arm ur, z którego je wykuwa, nie m a w sobie nic niebiańskiego i wszystko u Szeks­

pira poczyna się, rozwija i kończy na ziemi.

Nic dziwnego, że rom antycy nasi zachwycali się Szyllerem, uwielbiali Goethego, naślado­

wali B yrona, a najmniej oddziaływał na nich wielki realista 16-go wieku. W życiu umy- slowem Krasińskiego, tego najszlachetniejszej krwi rom antyka, były chwile, kiedy się skłon - niejszym okazywał do poprzestaw ania na tem, co mu ziemia dać m o ż e : wówczas i dla poe- zyi nie szukał dróg pozaświatowych. Ale chwile te trw ały krótko i ostateczny -systemat filozo­

ficzny Krasińskiego, przedstaw ia się prawie jako antyteza poglądów Szekspira.

K rasiński nazywa stanow isko Szekspira względem św iata »dzikiem i dziecinnem« (L i­

sty, t. III. 1 8 8 7. sir. 13). Streszcza je w ten sposób: »Ty płaczesz, tobie serce pęka! ty krzyczysz: ja nieszczęśliwy! Spojrzyj, proszę cię, alboż to ty jeden ? P a trz n o : i tam łzy płyną i ówdzie, serca pękają wszędzie i zaw ­ sze; taki życia tryb od kolebki urodzenia do trum ny zapom nienia, wszyscy się zżymają i płaczą i cierpią. Pomyślno, c^y to nie wielka buffonada tak rodzić się nie wiedzieć skąd, tak żyć, nie wiedzieć czemu i tak sobie od­

chodzić, nie wiedzieć gdzie? Jabym ci radził wszystko to za żart jeden przykry u w a żać;

a kiedy żartują z ciebie, nie wiem kto, czy los, czy Bóg, czy dyabeł, czy traf, ej wierz

PARTYASZACHÓW

pow ieść

przez W A L E R Y Ę SOLECKĄ.

(C ią g d a ls z y ).

P an Bruno w istocie robił wrażenie po­

dobne... B runet, wysoki, chudy, oliwkowej cery, tw arz m iał w ydłużoną zbytnio i zakoń­

czoną szpiczastą bródką hiszpańską, usta iro­

nicznie uśm iechnięte i wygięte dum nie o wy­

razie właściwym ludziom złośliwym i upartym . W obejściu niezmiernie salonowy, lecz sztywny i chłodny, przypom inał typ cudzoziemski, wy­

rażał się sfrancuziałą polszczyzną i posługiwał często obcymi wyrazy. Oczy jego m ałe, a jak sm oła czarne, rzucały szyderskie spojrzenia i świdrowały tego, w kogo patrzyły — tylko, zwrócone n a tw arz Elizy, łagodniały nieco i m igotały pośród drżących powiek. Eliza pod wpływem tego spojrzenia czuła się niespo­

kojną i zmięszaną.

Pierwsza Kazimiera zaczęła się żegnać.

— Ależ p rzysto jn y ! — podobny do mego ideału... m a coś demonicznego w wyrazie oczu... Pow iadam ci, on cię ubóstw ia — zro­

bisz z nim co chcesz! Gdybyś go naw et nie kochała, to i co tam ! Mówią, że i tak mi­

łość kończy się po ślubie!

Odeszły, ściskając i zasypując życzeniami przyjaciółkę.

Eliza cofnęła się we fram ugę okna, pa- j

trząc w ludną i gw arną ulicę. Słońce zaczer­

wieniło przeciwległe domy i bruk, po którym tłum przechodniów spieszył, popychał się, i krzyczał i gwałtownie, jak dwa płynące na­

przeciw sobie prądy morskie, w ym ijał się z trudem ... Podniecona wyobraźnia dziewczy­

ny tworzyła i rozsnuw ała przerażające obrazy walki i rozpaczy — zdawało jej się, że po za­

czerwienionym od słońca bruku, ludzie bro­

dzą jak we krwi — .że widzi krople krwi na podarłem odzieniu biedaków. Kobieta blada, okryta w ytartą chustką, ciągnęła za rękę może dziesięcioletnią dziewczynkę, wynędzniałą i żółtą, wlokącą z wysiłkiem chude nóżki, wi­

dne z pod nazbyt krótkiej sukienki. Inn a ko­

bieta, w zmiętym kapeluszu, przysłoniętym czarną woalką, z pękiem książek i zeszytów w ręku, przeciskała się przez tłum , jakby bojąc się opóźnić — i nie zważając, że po­

pychano ją i potrącano biegła...

To przypom niało Elizie wędrówki jej po W arszawie, gdy daw ała na mieście lekcye zanim zdecydowała się przyjąć miejsce pry­

w atnej nauczycielki.

Tłum , sunąc naprzód wciąż, uniósł w swych

| falach obie te kobiety, i coraz to nowem i

mienił się tw arzam i. T u migały ciemne ka­

pelusze mężczyzn, bluzy robotników, łach ­ m any żebraków i u brane w kwiaty a pióra główki kobiet; środkiem ulicy pędziły po­

wozy, hucząc po kam iennym bruku, wzno­

sząc złotawą kurzawę, spadającą na tl.mn uliczny ; na poduszkach powozów spokojnie uśmiechnięci mężczyźni i eleganckie kobiety przesuwały się przed jej oczyma... Dojrzała bielutką, delikatną twarzyczkę słynnej Lidyi — szlachetny profil Teresy, która zbytkiem a p a r­

tam entów zapragnęła rywalizować z księżną D. — oraz czarnowłosą z rozdętemi nozdrzami śpiewaczkę Opery, kochankę lir. W itolda...

T en podział ludzkości n a dwie główne części jednym magicznym w yrazem : „pieniądze" — chw ytał ją żelazną ręką za serce i ściskał je kurczowo — opanow yw ał zmysły i rozum.

Teraz należała jeszcze do tych biedaków, p o ­ zbawionych pieniędzy, spieszących w kurza­

wie ulicznej po codzienny kaw ałek chleba...

Jeżeli więc ulegnie pokusie i łaskawy uśm iech fortuny odepchnie — to cóż się z nię stanie?

A jednak wszystko w niej b un tuje się prze­

ciwko tem u, co m a uczynić!... Lecz cóż się z nią stanie?...

W idm o nędzy staje przed oczyma jej du­

szy, widzi się na barłogu, targającą siwe włosy ręką skostniałą. —

i

(3)

skiego nie podnosi ju ż ludzkości ku niebu, a człowieka coraz mocniejsze więzy łączą z zie­

mią.

C zy jednak stąd w ynika, że sceptycyzm Szekspira jest prawdą, a w yw ód K rasińskiego zgoia bezpodstawny? Nie sądzę. Pierw szy stanow ił w życiu ludzkiem siłę dośrodkową, której podstawą egoizm, drugi siłę odśrod­

kową, której zasadą p ośw ięcenie; oba te czyn­

n iki są potrzebne i pożyteczne. Pięknie po­

wiedział jeden ze znakom itych pisarzy, T u r- g e n ie w : schodzi tu głów nie o szczerość i moc samego przekonania — praw da zaś w ręku losu. L o s pokaże, czyśm y w alczyli ze złudze­

niami, czy z wrogiem rzeczywistym — i jakim orężem uzbroiliśm y swe głowy. Naszem za­

daniem — uzbroić się i w alczyć« . . .

An t o n i Ma z a n o w s k i-

FiASCO REALIZMU NIEMIECKIEGO.

(D o k o ń czen ie).

Alberti osobiście sym patyzuje o wiele sil­

niej z powieścią niż z dramatem. ..Pole d ra­

matu — oto jego słowa — jest tak małe, tak ciasne, tak o graniczone! D ram at może zu­

żytkow ać tylko pewien skraw ek życia, pewne sceny, podczas gdy powieści przysługuje p ra­

wo ująć całokształt życia ludzkiego i przed­

stawić je z ja k najw iększą drobiazgowością.

Powieść odsłania nam skom plikowany proces rozwojowy, podczas gdy na scenie widzimy ludzi już „gotowych". Najcenniejsza ozdoba świata, natura, z , całym arsenałem swych uroków;, je s t dla pisarza dram atycznego tere­

nem niedostępnym. Z jej źródła, które sto­

kroć ponętniejszem w ydaje się Albertiemu, aniżeli kipiący zdrój namiętności ludzkiej, może korzystać tylko narrator".

Powieść obejmuje w szystkie prawdziwie artystyczne i szlachetne zalety dram atu, a nie zna jeg o stron ujemnych. Może ona tak samo

silnie oddziaływ ać na um ysł czytelnika ja k , scena na uczucie widza i może w zupełności w yczerpyw ać przedmiot, posługując się jedy­

nie najprostszemi środkami. W obec tego zaś łatw o, zdaniem Albertiego, odgadnąć, który z tych dwóch działów sztuki ma świetniejszą przed sobą przyszłość i któremu wyższy przy­

pada szczebel w hierarchii artystycznej.

Równie uwagi godny, a tak samo luźno osadzony, jest rozdział oceniający stanowisko, ja k ie burżuazya zajmuje wobec sztuki. Alberti przypomina, żc wszystkie klasy społeczne, którym kiedykolwiek p rzy pad ła naczelna w ła­

dza w udziale, uw ażały za swój obowiązek użyczać opieki sztuce. Życzliwym przyjacie­

lem sztuki b y ł kościół; szczerych mecenasów znajdow ała w monarchach i szlachcie. W szyscy oni starali się o to, by m iała cześć należytą, czując, że sztuka dopiero nadaje życiu w yż­

szy splendor, że bez jej ornam entyki najpo­

tężniejsza budowa cywilizacyi w yglądałaby

•ubożuchnie. Całkiem inaczej zapatruje się na sztukę czynnik pow ołany za dni naszych do w ładzy : burżuazya. B urżuazya — to kupiec, a kupiec — to geszeft. Burżuazyi nie porwą szczytne ideały, ani wielkie am bicye; jej ideałem — gromadzenie kapitałów , których od setek naw et spożyć nie jest. w stanie. Bu­

duje ona domy nie dla zadowolenia swego smaku, jeno aby k ap itał ja k najkorzystniej ulokować. Pieniądz — czynnik w7zględny, staje się dla niej absolutem. Przyzw yczajona traktow ać wszystko wedle skali pieniężnej, nie może się ona naw et wznieść do pozna­

nia wartości sztuki. To, co ma najwyższą cenę, je st dla niej tem samem najlepsze, naj­

piękniejsze, najwznioślejsze. Dawniej płacono obrazy tem drożej, im lepszy był m alarz, od którego pochodziły: burżuazya zm ieniła sy­

stem, płaci najdrożej dzieła tego artysty, który potrafił wejść w modę. Dopiero wtedy praw dziw y „bourgeois“ zaczyna szanować artystę, gdy widzi w nim dobrze rentujący się talent. Jed y n ą filozofią tych ludzi jest najw yuzdaiiszy epikureizm j używanie real­

nego życia — jedynym celem. Po cóż się kło­

potać ludzkością, po co walczyć o nieśm ier- mi i ty zażartuj z nich, kpiną płać kpinę,

bądź aktorem kom icznym , ty dotąd tragiczny aktorze na teatrze świata« (F . I I I , 14).

Stanow isko to jest złem, wedle K ra s iń ­ skiego. Każde cierpienie ma swój cel wyższy, zbliża człowieka ku B o g u , służy ku tem u, aby kiedyś w p o z a g r o b o w e m życiu zajaśniał w iekuisty błękit pogody. Śmierć, i ból o tyle są momentam i t r a g ic z n e m i, o ile noszą w so­

bie zaród zm artw ychpow stania; śm ierć zaś absolutna jest niczem, głupstwem, rzeczą nie- duchową,. i kto ją za ostateczny cel postawi, ten odejmie całości prawdę, a je j samej — w łaściw ą jej tragiczność. Jakąż jest owa tra­

g iczność? Człow iek zbliża się ku Bogu, nie­

ustannie poznając siebie i przerabiając. W B o ­ gu jesteśmy piękni, na świecie zaś szpetni i brudni, gdyż szukam y sam ych siebie i sto­

pniow o tylko odkryw ać się możemy. T en trud i szpetność — to tylko pozór, złudzenie.

Musimy p r z e jś ć przez nie koniecznie, aby odzyskać za grobem szatę piękną i czystą całość.

» W duchu masz B o g a , za sobą B o g a , przed sobą w dniach przyszłości Boga, w ie­

rzysz w7 to, czujesz to, a dziś i ju tro i przez cały ciąg dni twoich ziem skich będziesz czło­

wiekiem, to jest aniołem walczącym z prze­

znaczeniem — wszechm ocnem na dzisiaj.«

(T . I I I , 23). T a k a konieczność walki ze sa­

mym sobą w celu pozyskania wiecznego spo­

koju za grobem jest w łaśnie w najw yższym stopniu tragiczną.

Punktem w yjścia dla K rasińskiego w po- wyższem rozum ow aniu jest w iara, celem ży­

cia zbaw ienie; punktem w yjścia Szekspira — sceptycyzm, celem życie samo. K ra siń sk i na­

zyw a go przeto m ateryalistą, em pirykiem , i w róży poezyi przyszłej nowe kierunki. »Już słyszę, ja k ptaszęta poranku gw arzą i ja k kw iaty o wschodzie słońca wonieją. W tej nowej poezyi będzie i człowiek i ta ziem ia i niebo i B ó g razem .. .«

Czterdzieści lat upłynęło od czasu tej w różby — ptaszęta poranku m ilkną coraz bardziej, kw iaty woń swą tracą, a słońce nowe nie wschodzi. Poezya gaśnie, w iara K rasiń-

W zdryga się — i mimowoli zakryw a dło­

nią oczy, aby nie widzieć tego strasznego obrazu możebnej przyszłości.

P an B runo obok stojąc — rozm aw iał z ciotką: popatrzyła na niego i przypom niała sobie jutrzejszy dzień ślubu. To jutro, tak bliskie, oddzielone zaledwie paru godzinami, trwożyło ją teraz lubo m iał to być zloty po­

ranek po szarych, sm utnych dniach życia.

A przecież me czuła się szczęśliwą! o, nie!

Była tylko bardzo znudzoną i bardzo nie­

spokojną...

Pew nie to jednak zwykłe uczucie przed ślu b e m ; widziała przecież tylekroć panny m łode płaczące....

W uszach szumiały JeJ życzenia przyja­

ciółek — czuła n a swojej ręce dotknięcie chło­

dnej dłoni B runona, czuła spojrzenie jego oczu, które ją przerażały.

Znów spoglądnęla w ulicę. — Czerwoność m urów i b ru ku zbladła teraz — stała się ciemnoliliową. Krzyż kościoła Św. Jana po­

łyskiwał w górze, jak ptak złoty, lecący do nieba —

Mrużąc oczy, dojrzała n a żelaznej gale­

ryjce, okrążającej szczyt wieży — człowieka z ręką wyciągniętą ku zachodzącem u słońcu...

A! chciałaby była być tam z nim razem, a

potem nagle z wieżą, ulecieć w obłoki w błę­

kit, w nieskończoność!...

Żywa jej wyobraźnia zapom inając o rze­

czywistości, snuła szybko m arzenia...

Z niebios, od gwiazd, przeleciała znowu n a ziemię — przebiegła ją całą, od bieguna do równika, — oddychała wonią palm , loto­

sów7, róż i sosien — tuliła głowę w7 purpurę kwitnących granatów •—• tańczyła w m arm u ­ rowych salach Alham bry, słuchając uwielbień szm eru — zasypiała w szaletach, obrosłych różą i winem, patrząc na śnieżne, iskrzące się szczyty Alp...

W tejże chwili pan Bruno zbliżył się i do­

tknął jej ręki. W strząsnęła się, przestraszoną mimowolnie i spojrzała nań wielkiemi oczy­

m a, w których płonęły jeszcze czary za­

chwytu...

— Dobranoc, panno Elizo! — rzekł Bruno

— i wzrok jego spoczął na ślicznej jej tw a­

rzy, pieścił włosy, szyję... Powoli przysunął się do narzeązonęj coraz to bliżej, wciągając rozkoszną woń jej sukni i warkoczy. Dotknął ustam i jej policzka ■— Uczula gorący oddech na twarzy...

— Jutro będziesz moją — m oją na za­

wsze — szeptał nam iętnie.

Eliza lodow ata i nieruchom a, uśm iechała się lekko.

— Jutro będziesz m oją — powtórzył p an Bruno, obejm ując ram ieniem jej kibić — Je­

stem bardzo szczęśliwy... A ty także?

— I ja ta k ż e ! — odrzekła, usuw ając się zwolna.

— Do ju tra ! — rzekł raz jeszcze, całując jej rękę — będę myśleć o tobie!

— I ja także, odpowiedzala znowu głosem bezdźwięcznym.

Myślała w tej chwili, że tak, jak zrobiła, zrobiła dobrze.

Trzeba brać życie takiem , jakiem jest!

Jeżeli wszyscy m ówią i doświadczenie uczy, że pieniądz jest osią świata, m ajątek podstaw ą bytu — a więc m usi to być niezbitą praw dą — Zrobiła więc dobrze.

II.

P an Bruno w jednej ze swych włości m iał zamek i tam zawiózł m łodą swrą żonę, po odbytej a konwenansem przykazanej po­

ślubnej podróży.

Już był ogromnie .znużony tem życiem w wagonach kolei żelaznej i hotelach, które jeszcze bardziej utrudzającem czyniły kap ry­

śne wym agania i fantazye młodej kobiety.

(Dalszy c-iąg nastąpi )

(4)

90 & O

teiną sławę, kiedy nikt za to nie da ani grosza?

Stolica chrześcijaństwa — Rzym, rycerska F lorencya zasłynęły sztuką, ale gdzież szu­

kać jej śladów w kram arskim H am burgu?

Albo czy dorzuciła choć jednę uwagi godną cegiełkę do gmachu sztuki buzinesnjąca Ame­

ry k a ? • T ak samo jo ta w jotę ma się rzecz z kupiecką stolicą Niemiec — Berlinem.

Tu daje Alberti folgę swemu rozgorycze­

niu słusznemu niezawodnie, które jed n ak , mimo wielu drastycznych szczegółów, dla nas nie przedstaw ia interesu. „D okąd to dopro­

w adzi? — woła w końcu. Leży już w natu­

rze burżuazyi, że ona wszystko korumpuje, m ateryalizuje i zatruw a, cokolwiek wpadnie jej w ręce, sztukę zaś system atycznie podko­

puje, poniża, wiedzie do upadku. Nie masz istoty zdolnej oprzeć się praw u natury, j a ­ kiego jest wyrazem. R yba nigdy nie będzie śpiewać, lew unosić się w pow ietrzu; nigdy też burżuazya ani popierać ani odczuwać nie będzie prawdziwej s z tu k i; może ją ona tylko rozdrabiać, sprow adzać do czczych pozorów, sp łaszczać,. przetw arzać w igraszkę salonową, nadziew ać fałszem 1'.

Tym rozkładow ym wpływem burżuazyi tłóm aczą się poniekąd błędy i w ady litera­

tury niemieckiej, którą Alberti przedstaw ia w świetle aż nadto niekorzystnem . Korząc się przed bóstwem mody, zbyt chętnie przyj­

muje ona h asła obcych piśmiennictw i adop­

tuje je jak o swoje, przyczem zapomina, że w przódy należałoby taki nabytek dokładnie przetraw ić i przystosować. Gorzki ten zarzut czyni Alberti swym kolegom po piórze, po­

m aw iając ich o płaszczenie się przed każdym, w czyim ręku tkw i moc jakaś. W ostatnich czasach wszedł w zwyczaj jeden zw łaszcza rodzaj wstrętnej uniżoności: antiszambrowa- nie w redakcyach dla zdobycia sobie reklam y.

Najw ybitniejsi pisarze nie w stydzą się grać wobec redakcyj rolę żaków, błagających pro­

fesorów o dobrą notę. N a fotelach zaś redak­

torskich zasiadają filistrzy czystej wody, zw ią­

zani w potężną klikę, która ma po temu środki, aby mścić się na krnąbrnych auto­

r a c h — i nie w aha się środków swych wyzy­

skiwać w jaknajohydniejszy sposób.

Zbytecznem byłoby nadmieniać, że pod­

niesiono w powyższym w ykazie najw ażniej­

sze tylko, najjaskraw sze i najpowszedniejsze czynniki z rzędu tych, które tam ują pomyślny rozwój literatury niemieckiej. Lista ich po­

winna być o wiele obszerniejszą.

Zabójczym wpływem w ad przestarzałych, których wykorzenić, ja k się okazuje, niepo­

dobna, — można wytłom aczyć także bezsku­

teczne zabiegi niemieckiego realizmu. Alberti może służyć nam za klasycznego świadka, a dość powołać się na jego wywody, aby przyjść do przekonania, że „m łodzi11 niemieccy są już dzisiaj posterunkiem skazanym na za­

gładę. Zdaw ało się początkowo inaczej; my sami przypuszczaliśm y, iż nowy kierunek sil­

nie, a w sposób dodatni oddziała na litera­

turę niem iecką i wyrwie j ą z zastoju. Dziś straciliśm y tę nadzieję. Reformatorom brakło sprytu, siły i zdolności. Podobni oni do Strzelca, który wybrawszy się na błotne ptactwo, w padł w bezednie trzęsaw isk i nic nie upolowawszy, zginął. „Młodzi"' grzęzną coraz głębiej w bło­

tach tilisterstwa, które snąć należy do zasa­

dniczych pierwiastków, ducha* germańskiego.

I oni, nic nie wskórawszy, zginą i zagłębią się nad nimi brudne męty społeczeństwa, które poprostu nie chce słyszeć o sztuce, odpowia­

dającej swemu celowi. St. Rossowski.

•* ;* ...

M Y Ś L

F E J L E T O N .

- -bm —

Kto wie, czy ja k i p ra-pra-szczur p ra-p ra- dziada pana rektora Spobna z L ib aw y nie leżał w rzędzie tych czterdziestu cielsk teu- tońskich na polu przez psy polskie ro zw lu- czonych przed ośm iu w iekam i, kiedy tenże pan Spolm z L ib aw y, bijąc batem m ałe dzie­

ci polskie, przezwiskiem „polnische H u n d e “ je obdarza. A dzieje się to w k ra ju dobrych obyczajów i bójaźni bożej, w k ra ju , gdzie raz wraz „now a era" świta, w kraju , któ­

rego reprezentantom wolno bronić w p ar­

lam encie projektu o powiększenie m aryn arki wojennej, ale którego obywatelom nie wolno dzieci sw ych ojczystego uczyć języka.

* *

*

Dwie spraw y pom yślne napaw ają nas na­

dzieją lepszej przyszłości. N a drugiej pó łkuli m ieszkający rodak nasz olbrzym ią sumą 10.000 fl. podpiera „Tow arzystw o szkoły lu ­ dowej “ a subskrypeya na pożyczkę galicyj­

ską (dotychczas znaliśm y tylko „nędzę gali­

cyjską “) została dziesięciokrotnie pokrytą.

F ak t ostatni nasuw a mimowroli pytanie, czy jesteśm y bogatym narodem , kiedy aż cały św iat finansow y E uro p y nie w aha się w chodzić z nami w interesa?

A więc czy jesteśm y bogaci? — T a k — odpow iadają jedni, bo urządzam y w tym ro ­ ku w yścigi z 12.000 złr. nagrody za jeden bieg. Nie — m ówią pesym iści (tacy pesy­

m iści, ja k D zikiew icz z „ F lirtu " ) bo nie mo­

gliśm y się zdobyć na obesłanie w ystaw y w Chicago połskiem i -obrazami i o zgrozo!

nie będzie tam paw ilonu z napisem „P o- la n d “ ! — T a k — m ówią znów pew ni p a­

nowie — bo między naszym i m alarzam i rze­

m ieślnikam i nie znaleźliśm y ani jednego, któ­

ryb y żelazną kurtynę w teatrze nowym chciał m alować, że aż tę pracę ziom kowi pana Spohna m usieliśm y powierzyć, — Nie — prze­

czą gw ałtow nie drudzy — m y biedni jesteś­

my, bo aż cztery co roku przedstaw ienia ma dać na nas now y nowego teatru dzierżawca.

Zet.

W R Ó G P R A W 4).

(Z l i t e r a t u r y „ F i n d e s i e e l e ’u “).

Znużona długim swym bytem, w yczerpa­

na krwawem i zapasam i Cezarów z Cezarami, stara Roma uwieńczona sław ą dni daw nych i wspomnieniami okresów słonecznych, kona­

ła ja k zgrzybiały gladyator, który miecz przed laty odrzucił i w rozpuście utopił swe żądze. N ad jej głow ą w arczały pioruny, na jej niebie świeciła lun a buntów i wybuchów, a ona tonęła w zbytku i z zwierzęcemu spi­

jając wina i szalejąc z kurtyzanam i. I tak ją przetraw ił ra k upadku, tak przeniknęły zarazki zgnilizny, że nic już z siebie wydać nie mogła. Myśl jej nie m ogła buchnąć pło­

mieniem, naw et ja k próchno nocą nie świe­

ciła blaskiem fosforycznym. Kiedy zaś kw iat jaki na bagniskacli jej w ystrzelił, łu dził on tylko oko, bo posiadał woń odrażającą i ko­

rzenie m iał zapuszczone w wodę stęcliłą

(*) M a u rie e B a n e s : „ I /e n n e m i des lo is“ . P a r i s 1893.

Nr . 4.

i zgniłą. Seneka głosił zasady szlachetne, a nurzał’ się w błocie i kale.

Od epoki tej historya ze w strętem oczy odwraca, a imię jak ie jej przy chrzcie d ała, brzmi d e k a d e n e y a .

I oto naraz w siedemnaście wieków po­

tem, ja k silny Rzym, w arstw a niegdyś potęż­

na i zdrowa, w ybitną odegrawszy rolę w ro­

zwoju społeczeństw, w pada w agonią. Zuży­

ta już i przepalona, nasycona kwasem w ę­

glowym, ja k cielsko gnijącego zwierza, po­

dobna ona mniej do bojownika, niż do liber­

tyna, który ginie z obżarstwa i opilstwa.

N urtują ją spraw y panam skie i bochumskie, a dobitnym wyrazem jej upadku jest litera­

tura. Typy, które w yprow adzają jej pisarze są tak nędzne, jak ich środowisko, nazw a zaś, którą przybrali w ostatnich latach m ło­

dzi autorowie F rancyi i P o rtu g alii: „deka- denci“ podnosi z pełną samowiedzą analogią dwóch epok.

M aurycy Barres, autor dzieła wypisanego u wstępu, zarówno ja k jego bohaterzy, całą swą istotą tkw i w bagnie upadku. Jako czło­

nek społeczeństwa, należy do p a r ty i, moral­

nie chyba nisko stojącej : je st deputowanym bulańżystow skim , jak o pisarz stw arza typy zw yrodniałe i zw ichn ięte: istne okazy gniją­

cych organizmów. Punktem wyjścia zaś jego filozofii je st kult swego Ja. „O taczają nas barbarzyńcy, usuńm y się im z przed oczu i daleko w ustroniu pielęgnujm y swoją jaźń.

Nie mięszajmy się w spraw y społeczeństwa, nie myślmy o podniesieniu jego losu, o po­

lepszeniu jego bytu. "Niechaj najpierw m oral­

nie się popraw i". A że sposobu tej poprawy, na przekór swemu przekonaniu w platający się w intrygi uzurpatorów autor nie podaje, więc przypuszczać należy, że poprawić się m a ta ludzkość również za pomocą „pielę­

gnow ania na uboczu swojej wrażliw ości“.

T ą głęboko-filozoficzną m yślą przesiąknięta pierw sza powieść B arres’a „Przed oczyma barbarzyńców “ (Sous 1’ oeil des barbares), następne utw ory „W olny człowiek" (Un hom­

ilie librę). „Ogród Bereniki" (Le jard in de Berenice) i „Kult J a ż n i“ wreszcie kilka „gloss“

ja k niemi nazw ał autor broszurki swoje 0 „moralnej psychoterapii", o Renanie i t. d.

1 „N ieprzyjaciela P raw " zabarw ia on dość w yraźnie, ale co głównie charakteruzuje no­

w ą powieść, to typ myśliciela U padku, filo­

zofa fin-de-siecle’u. Osobnik to pod względem psychopatycznym bardzo ciekaw y, a przyj­

rzeć mu się warto tak sarno, ja k warto w szpitalu przypatrzeć się m aniakowi albo zw yrodniałej histeryczce.

Docent uniw ersytetu Andrzej Maltere w sze­

regu artykułów odm awia oficerom francuskim wszelkiego talentu i dowodzi, że przepisy strategiczne w y kładane w szkole św. Cyra nikogo jeszcze nie natchnęły geniuszem. P i­

smo, które te arty k u ły pomieściło, zostaje po­

ciągnięte do odpowiedzialności, M altere zaś, jako autor, traci posadę i idzie na trzy mie­

siące do więzienia.

W yrok ów zdobywa mu pewien rozgłos, i dzięki temu zapoznaje się on z dwiema ko­

bietami. Jedn a, pan na Picon-Pichard studyu- ją c a prawo, zw raca się do niego listownie z prośbą o dyskusyą nad rozmaitemi poglą­

dami społeczuemi, druga księżniczka Mary­

na, rozwódka czy wdowa rosyjska, spotyka się z nim u jego przyjaciela i chociaż myśli mniej niż gołąb, usidla go swą stroną ze­

wnętrzną. W więzieniu przyjm uje w izyty pań.

Z K larą Picon-Pichard rozbiera ze swego stanow iska m yślicieli: Saint-Simona i Fourie­

(5)

ra, M aryna zaś staje się jego m etresą. Nie przeszkadza mu to zgodzić się na propozy- cyą K lary, która prosi, aby zechciał z nią, jego uczennicą, połączyć się ślubami m ałżeń­

skimi.

Po opuszczeniu murów więziennych, w y­

jeżdża z M aryną do W e n e c y i , m ieszka z nią przez kilka miesięcy, potem w raca, aby po­

ślubić K larę i udać się do Niemiec, celem studyow ania w r a ż liw o ś c i reformatorów żydo­

wskich. R o z u m ie pod nimi dem okratów spo­

łecznych. W Niemczech jed n ak znajduje 0 wiele sym patyczniejszym Ludw ika II Ba­

warskiego, króla, który ja k wiadomo przed kilku laty rzucił się w obłędzie do jeziora, zwiedza baw arskie jego zam ki: N euSchw an- stein, Lindenhof, Chiemsee i Hohenschwan- gau i uprzykrzyw szy sobie cyw ilizacyą innej ra sy11 w raca na łono „cywilizacyi swojej ra ­ s y A l e i tu nudzi się: M aryna znowu w m y­

ślach w ypływ a. Spostrzega to K lara, oświad­

cza, że nic nie ma przeciw dalszemu utrzy­

mywaniu jego stosunków z M aryną, Maltere donosi o tem księżniczce: — wszyscy troje zamieszkują razem. Z K larą rozbiera zape­

wne teraz daw ny docent doktrynerów am e­

rykańskich, a M aryna pełni dalej uprzednią swą godność.

Więc szumne hasło „N ieprzyjaciela P ra w11 sprowadza się do śmiesznego i dziwacznego p o stu la tu : do żądania dwużeństwa, Śmieszny 011, bo we F rancyi pozorne naw et dwużeń- stwo je st zupełnie zb y tn iem , wobec znanej łatw ości rozwodu.

Jest to tylko Objaw zgnilizny i upadku.

K iedy jedni p isa rz e , ja k Bourget myślą 1 przem yśliw ają nad obowiązkami względem dzieci, zrodzone ze związków, które nie po­

winny by i w innym ustroju społecznym nie m ogłyby istnieć, drudzy gonią widm a swo­

body jednostkowej, posuw ając się do śmie­

szności i komizmu. Inni zaś stw arzają boha­

terów, tonących w sodomii , samogwałcie i pederastyi. D e k a d e n c i!

Do Malterowskiej bigamii i tęsknicy za kokotą dodać należy jeszcze spleen, co kilka stron nadarzające się frazesy o niezrozumia- łem dla otoczenia ,.ja“, wreszcie również częste a stanowcze oświadczenia, że „w ra­

żliwości •* swojej nikt nie powinien naginać.

B yłoby to bardzo pięknem, gdyby tylko tem

••niezrozumiałem11 ja, nie było ja tłuściocha, wrażliwością z a ś , czyli systemem filozofi­

cznym, b0 t0 określa Barresowskie wyraże- żenie „sensibilite11 niesym patyczny w całej swej osnowie egoizm.

Egoizm te n usiłuje bohater „N ieprzyja­

ciela P ra w11 osłonić gazą filozoficzną, w tym celu poddaje krytyce socyologów francuskich i niemieckich. Rozumie się wychodzą oni z obciętemi p o łam i: „ani jedni ani drudzy nie przem aw iają do uczucia11. Ponieważ są zimni „jak m armur, na który bankier rzuca swój pieniądz11 więc i spojrzeć nie w arto na ich myśli i systemy. „Tylko umoralniać się należy i kształcić uczucia11. A jed n ak at całym utworze ani razu nie podchwytuje- my K lary, M aryny lub M altere’a na uczyn­

ku, dowodzącym istnienia u nich jakiegokol­

wiek uczucia, Ani razu nie ścierają oni łzy, nie koją bólu. Tylko gdy pudla swego w y­

kupili od wiwisektora, dali mu cukierków, a M aryna położyła go z sobą do łóżka.

Uzupełnieniem dekadenckiego typu An­

drzeja M altere a jest księżniczka Maryna.

K lara to postać bardzo nikła, wietlina słaba i gibka, ja k tysiące innych, kołyszących się na brzegach życia. Ale M aryna to czystej krwi

fin-de-siecle. Jest to uosobienie płci, nie ma w niej nic więcej nad zwierzę rodzaju żeń­

skiego. Lubi tylko futra, jedw abie i plusze, pieści psy, zw łaszcza w tedy, gdy jej przy­

noszą zaduszone ptaszki, nie czyta nigdy ni­

czego, nie b y ła nigdy w muzeum. Za to szczególne znajduje upodobanie w pięknych mężczyznach.

Nie dodaję już tu in n y c h , jakkolw iek u- porczywie na m yśl cisnących się dziwactw powieści B arresa. Są tam psy o swojem „ ja 11, traktow ane z wielką dy stynkcyą i z wielką powagą jak o jednostki psychologiczne, dya- logi mocno sztywne, hasające ja k na szczu­

dłach, nowele bez ściślejszego zw iązku w pla­

tane w tok powieści. Mimo charaktery sty­

czności — odkładam te cechy na bok i po­

dnoszę raz jeszcze dw a typy dekadenckie, praw dziw e ze względu na niedołężność i zwy- rodniałość.

A kiedy kończę i zamykam książkę, wzrok mój pad a na ty tu ł i przy odgłosie słów

„W róg P raw " — wynurza się Ibsenow ska postać dra Stokm ana z „W roga lu d u 11. Ale ja k a ogromna ró ż n ic a, jaka głęboka prze­

paść zieje między obydwoma wrogami. Jeden silny i potężny ja k olbrzym, drugi nędzny i nikły jak kret. Jeden miota się ja k tytan, drugi kurczy się ja k robak. Jeden ryczy i sk ały ciska, drugi pszyka i śliną obryzgu- je. I kiedy pierw szy ustępuje z placu bitwy, to czujemy, że Pyrrusow e zwycięstwo odnie­

śli jego przeciwnicy. Drugi zaś, choć poko­

nał niby praw a i dotarł do dwużeństwa, uśmiech politowania tylko w yw ołuje na tw arz i wzruszenie ramion odruchowe.

W . Bu g i e i, .

W ś M

T E A T R .

7x p l o n u k o n k u rs o w e g o .

i.

„ F l i r t 11, kom ed y a w 4 a k ta c h M ic h a ła B a łu c k ie g o .

„ F lirt11 to niby wstęp do romansu, który nigdy nie będzie napisany, to zabaw a w mi­

łość, to czułe uściski, wachlarzowe spojrzenia (do niczego zresztą nie obowiązujące) to sło­

wem umizgi wzajemne, sport, upraw iany przez pew ne sfery tow arzyskie, pragnące czemś na zewnątrz uplastycznić oschłość serca i pustość mózgownic.

Ł ad na zabawa, czuły s p o rt! A jedn ak ten flirt, ja k b y synonim współczesnej dekaden- cyi m oralnej, wstecznego pochodu na drodze rozwoju myśli i uszlachetniania ducha po­

siada obok wyżej zaznaczonych cech obycza­

jowego upadku — niejaki tragizm w swem pozornie komicznem, bagatelnem założeniu.

J a bo flirt dzielę na dwa rodzaje: lsz y kiedy „sclione Seelen finden sieli" tj. kiedy przeciętna kokietka próbuje siły swych wdzię­

ków na równej sobie wartości kokieciarzu:

wówczas następuje krzyżowanie się spojrzeń, cała serya uścisków o rożnem naprężeniu nerwów i mniejsza o to, czem się takie zbli­

żanie samca do samicy kończy lub urywa.

D rugi rodzaj ma już charakter odmienny, bo w ystępują na' pole flirtacyi czynniki nie- równorzędne; znowu ona mniej lub więcej wyćwiczona kokietka i on, nie świadomy broni przeciwniczki, którą, oczywiście, w na­

iwności ducha poczytuje za szczerego sprzj^- mierzeńca. Podobne zbliżanie się mężczyzny do kobiety grozi katastrofą, posiada już ele­

ment dram atyczny, w kracza z bardzo niekie­

dy lekkiej lcomedyi w rejony wyższej, psy­

chologicznej. P. Bałuckiem u chodziło pewnie

jeśli nie o odtworzenie pełnego obrazu star­

cia się dwojga ludzi odmiennego na istotę flirtu poglądu to w każdym razie o naszkico­

wanie czegoś podobnego na tle naszych sto­

sunków obyczajowych w sferze przeciętnie wykw intnej.

Oto właściw a treść komcdyi, odznaczonej na konkursie warszaw skim i zarazem motyw jej racyi bytu. — Czytałem w jednem ze spraw ozdań zarzut, uczyniony Bałuckiemu z te­

go tytułu, iż wre „Flircie11 niema właściwie flirtu. Zarzut zapewne słuszny o tyle, o ile się w tym braku uzewnętrznienia sztuki gru­

chania upatruje wadę sztuki. Co do mnie — to sądzę, iż tego od autora w ym agać nie mam y potrzeby, z powodu, że B ałucki pisząc

„ F lirt11 nie p ra g n ął zaprodukow7ać wszystkich objawów tej „zarazy na k obiety11 — ja k po­

w iada Zabski — boć trudno zestawić najro­

zmaitsze sposoby flirtacyi, — lecz usiłow ał ra ­ czej (i dokonał tego) zgruba zaakcentow ać w ybitny przejaw towarzyskiego życia i na podkładzie psychicznego konfliktu spotęgować siłę, ważność i zdrożność na pozór niewinnej, popularnej „zabaw y11.

Mówiono mi także, że flirtaeya je st mo­

nopolem (nie bardzo co praw da zaszczytnym) w ykw intnych bardzo sfer tow arzystw a. Może to i praw da, ale siłą naśladow nictwa, zw y­

czajnie popędem m ałpow ania, przenosi się flirt z kół eleganckich do mniej wytwornych a naw et puka już do bardzo niowytwornych.

To zdaje się proste i logiczne.

We „F lircie11 złożył autor „Grubych ry b11 nowy dowód wielkiego zmysłu obserw acyj­

nego i satyrycznego zacięcia, uw ydatnił w y­

raźniej niż kiedykolw iek tem peram ent pisarza scenicznego, tak w łaściw ą mu werwę i chara­

kteryzujące go doskonale: swojskość i zama- szystość wprowadzonych na scenę postaci oraz pogodę tła i serdeczność otoczenia.

N a jednem z przedstaw ień „Flirtu", są­

siadka moja, ja k a ś pozująca na znawczynię jejm ość raczyła stwierdzić melodramatyczność III ak ta . F lirtu", a racej sceny bardzo po ważnej między Zofią Płonicką a Marskim.

Otóż chciałbym choćby z tego miejsca pouczyć k ry ty k a w spódnicy, że scena ta, niedostra- ja ją c a się być może do całości, zw łaszcza do początku II I aktu, w żadnym razie nie posia­

da założenia melodramatu.

Takich Murskich spotykam y bardzo często;

kroniki policyjne większych miast notują >ra- wie codziennie w ypadki o wiele tragicy iej- sze, z mniej poważnych pobudek w ypl ma­

jące, a w naszym grodzie naw et zdai "o się nie tak dawno temu, że m łody czło\ k strzelał do flirtującej go podobno panny.

Nie zapominajmy także, że Murski to, wedle opowiadań samej Płonickiej, trochę narwaniec, dziwak, w każdym razie człowiek dzisiejszy, o nerwach fiu de sieclu, o podnie­

conej, chorobliwej wrażliwości. Dlatego tw ier­

dzę, że scena ta je st dram atyczną p r a w d z i ­ wie, wierną psychologicznie.

Komedyi Bałuckiego zrobiłbym zarzut pod innym względem, mianowicie co do faktury.

0 ile ak t pierwszy, ja k o ekspozycya, jest zu­

pełnie dobry, o tyle drugi grzeszy rozwlekło­

ścią i że tak powiem przypadkovyem niby

„deus ex machina" nasuwaniem się figur. Na naszej scenie mniej to razi, gdyż widownię przekształcono na, popularny salon sztuk pięk­

nych, gdzie osoby ja k b y przew ijają się, przy odmiennej jed n ak „misę en sceue" wady techniki staną się bardziej rażące.

Z innych osób, wprowadzonych przez Ba­

łuckiego we „F lirc ie1 na pierw szy plan wy­

suwa się Zofia Płonicką, k ap łan k a flirtu, która znalazła znakom itą interpretatorkę w p.

N atalii Siennickiej.

A rtystka ta potrafiła w krótkim stosun­

kowo czasie wyrobić sobie w teatrze krak o ­ wskim pierwszorzędne stanowisko. P. Sien­

nicka zawdzięcza je prawdziwem u talentowi, rozwijającemu się tak bogato przez sumienne studya i uznania godną pracę. Płonicką to kobieta — kam eleon: przed chwilą wyrafino­

wana kokietka staje się naraz czułą żoną, potem znowu flirtuje naw et z w łasnym mę­

żem, (jeśli to nie ubliża istocie flirtu) pod wpływem Murskiego staje się czułą m atką 1 w yrzeka się na zawsze flirtowania, choć

Cytaty

Powiązane dokumenty

szy kanclerz, który zaczął się pisać z Międzygórza i od którego idą wszyscy Zaklikowie. 1377, kiedy szlachta małopolska spieszyła na R uś Czerwoną dla

łasuje i daje się skubać, o tych głupich chłopach, z których można dużo pożytku wyciągnąć, o przedziwnych kombinacyach z okowitą, wodą, mąką, piaskiem,

Wystawienie pierwszej premiery w ubiegły czwartek nie powiodło się zupełnie — to jest nie mówimy tu o grze artystów, tylko o samej sztuce (»Minowskim«),

To też przyjm owano m esyaniczne utw ory polskich poetów i filozofów po części z uznaniem, po części w milczeniu, nie w daw ając się wiele w krytykę idei,

Podnosimy przytem wyraźnie, źe, jak to ze samego celu Zjazdu wynika, zależy nam w równej mierze tak na licznym udziale mężów teoretycznie gospodarstwem krajo-

Do nadzwyczajności ale dodatnich zaliczam także orędzia naszych codziennych pism do narodu, z których do- dowiadujemy się, że tradycyjny zwyczaj reklamowania w

Ciekawe jest, że „Słowo" broniąc władz bezpieczeństwa uzasadniało słuszność wydania Łukszy między in- nemi tern, że jest to krok, który może przyczynić

lazczej lub konstrukcyjnej pracy, bo mu na drodze staną kartele i kryzys, a jeśli nawet uda mu się ulepszyć lub wydajniej zorganizować technikę pracy, to