• Nie Znaleziono Wyników

Świat. Dwutygodnik ilustrowany, 1893, R. 6, Nr 4

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Świat. Dwutygodnik ilustrowany, 1893, R. 6, Nr 4"

Copied!
50
0
0

Pełen tekst

(1)

jj P o g o d a w K w ie tn ia N ied ziele — j- 1' W r ó ż y u r o d z a jó w w ie le . t

I W W ie lk ą Ś ro d g , g d y ż a b a z a k u k a , f, it J u ż n a s z im a m ro z a m i p e w n o n ieo szu k a .!'

jl

J e ś li w W ie lk i P ią te k d e sz c z k r o p i, i;

R a d u jc ie się ch ło p i.

^ LV." • V"*" "-c-

V'if cm

[ S Z K I C Z Ż Y C I A W I E J S K I E G O . (Dokończenie).

B yw ało... różne rzeczy bywały, różne sprawy, różne interesa! K ie­

dyś, kiedyś, tam za morzami, kiedy Icek będzie już trochę starszy i ogromnie bogaty, kiedy sobie usiądzie w swoim salonie wspaniałym, albo latem przed chałupą na progu, kiedy go otoczą wnuczki i pra­

wnuczki, to on im dopiero będzie opowiadał o dawnych czasach, 0 miasteczku swojem rodzinnem, o Trzęsidłach, o tej szlachcie co ha­

łasuje i daje się skubać, o tych głupich chłopach, z których można dużo pożytku wyciągnąć, o przedziwnych kombinacyach z okowitą, wodą, mąką, piaskiem, zbożem, ze śmieciami, o dziwnych sprawach, bardzo tanich kupnach drogich rzeczy, o takich koniach co ginęły 1 znajdowały się i znowu ginęły, o takich sprawach, co zdawało się, że nic nie warte a były dużo warte, o dziwnych licytacyach, o takim kraju, w którym można budować pałace z zajęczych skorek i przera­

biać starą garderobę i łachmany na wielkie kapitały.

Icek będzie opowiadał, a delikatne wnuczki, otworzywszy usta, podziwiać będą mądrość dziadka i jego doświadczenie życiowe. On im powie też trochę o dzikim czarnym p tak u , co się nazywa wrona, o dzikiem zwierzęciu zwanem pies, o różnych chłopach co pokapca- nieli, co umieli doskonale pić gorzałkę i robić aw antury w szynku.

Czuje już Icek smak tej starości rozkosznej, tej pociechy z wnu­

czków, tego honoru, jakiego będzie zażyw ał... Czuje, cieszy się i już wyjeżdża... wprawdzie nie za morze, ale o trzy mile drogi, do swego familianta w innem miasteczku. Trzeba się pożegnać. Nie można wy­

jechać tak niegrzecznie, nie powiedziawszy krewnym i przyjaciołom :

»bądźcie zdrowi«.

Familiant siedział na progu i fajkę palił, kiedy Icek przed dom jego zajechał. Przywitali się przystojnie, bez gw ałtow nych uniesień ra ­ dości, ja k wypada mężom poważnym i bogobojnym.

Icek zlazł z fury, familiant wcale się nie ruszył z progu.

— Dzień dobry wam, Mojsie — rzekł Icek.

(2)

138 Ś W I A T

— D obry rok wam, Icku — odrzekł Mojsie.

— Ja przyjechałem.

— J a to widzę.

— Dlaczego ja nie miałem przyjechać?

— Dlaczego ja nie mam to widzieć ?

— Ja przyjechałem za interesem.

— K to jeździ bez interesu ?

— Usiadłbym trochę, poszedłbym do izby.

— Dlaczego nie? idźcie sobie do izby.

— A wy, Mojsie?

— J a m am chęć -siedzieć tutaj.

— To i ja siądę tutaj.

— Siadajcie Icku, to was posili po podróży.

— Dziękuję. W am wiadomo zapewne, źe ja mam chęć pojechać za morze. Gadają tak, gadają owak, ja wiem, źe tu jest całkiem pfe. Chcę jechać. Co w y myślicie o tem ? ... mam jechać ?

— Dlaczego nie macie jechać?

— A le czy to będzie dobrze?

— Zobaczycie na miejscu. Co to komu szkodzi, źe zobaczycie jak tam jest. Owszem, piszcie ztam tąd list, ja wam zwrócę za markę, a jak ja go dam innym do przeczytania, to oni mi zwrócą za markę. Znacie moje położenie, jestem człowiek niezamożny, nie chciałbym do tego interesu dokładać.

—• A wy nie wybieracie się .w drogę?

— Tymczasem nie.

— Dlaczego ?

— W olę czekać.

— N a co wy macie czekać?

— Niech kto wpierw spróbuje. Oto w y jedziecie naprzykład, wy spróbujecie. K iedy odjeżdżacie Icku ?

— W tych dniach.

— To szkoda jest.

— Dlaczego m a być szkoda?

— Miałem dla was dobry, bardzo dobry interes.

— W eźcie go sami.

— Nie mam tyle pieniędzy, trzeba mi wspólnika. M yślałem o was, nie chcąc takiego geszeftu z familii wypuścić.

— Cóż to za interes? ,

— N a co mam gadać, przecież za morzem nie możecie być moim wspólnikiem.

— Dlaczego nie m ogę?

— Z dalekiego świata nikt interesu nie może prowadzić, a chcąc z bliższego prowadzić, to trzeba blisko być. Ja się bardzo dziwię, źe wam, Icku, taką prostą rzecz trzeba tłómaczyć.

— W y się bardzo mylicie, M ojsie; wasze słowo tymczasem jest tylko puste słowo, o interesie ja jeszcze nic nie słyszałem.

—■ Na co?

— Jakto na co? niechbym wiedział, czy mój świat od niego bliski, czy daleki?

— E j! ej!

— Ja chcę słyszeć.

— Chcecie s ły s z e ć ? ... słuchajcie. W y znacie dobrze W yw lokę?

— Dlaczego nie mam znać ?

— Tam jest ładny kaw ałek młyna.

— P r a w d a ... żebyśm y tak ładne zdrowie mieli. Ja ten młyn znam. On jest na cztery ganki, sprawiedliwy młyn. Można przy nim zrobić i tartak.

— Sprawiedliwe jest wasze sło w o ; ja sam m yślałem , źe tam pasuje zrobić tartak. W yście dobrze, po­

wiedzieli, Icku.

— Jabym tam jeszcze założył przy młynie m aleńką, bardzo m aleńką karczmę. T ylko nie wiem, czy można?

— Ja już to wywąchałem.

— No i co ?

— Bardzo można. W idzicie Icku, teraz uważajcie ty lk o ; tylko dobrze uważajcie.

— Uważam.

•—- W tej W y włóce siedzi szlachcic. On siedzi, niech nasze w rogi ta k mocno sie d z ą ! On ma wcale nie­

mocne siedzenie. Był u mnie temu dwa tygodnie, chciał mi puścić ten młyn na sześć lat, bardzo tanio, aby tylko dostał pieniądze z góry. K on trak t hipoteczny.

— Co wyście powiedzieli?

— Jak pasuje w takim interesie. Powiedziałem naprzód, źe jabym wolał wziąć propinacyę, po drugie, źe do m łyna mam obrzydliwość, a po trzecie, źe wcale nie mam pieniędzy.

— To wyście bardzo dobrze powiedzieli.

— Ja zawsze bardzo dobrze mówię.

— A on?

— On piszczał, okrutnie piszczał.. . a źe ja nie m ogę to słuchać jak kto piszczy, więc powiedziałem

(3)

mu, źe się namyślę i źe będę szukał pieniędzy. Chciałem do was pisać, żebyście ze mną mieli współkę, ale wy chcecie jechać za morze, to już jest inny interes.

Icek zaczął gładzić brodę.

— Słuchajcie, Mojsie — rzekł — ile szlachcic chce rocznej dzierżawy z tego m łyna?

— On dużo chce, on chce tysiąc ru b li...

— Ja wiem, źe Niemiec płacił półtora.

— A le nie dawał za sześć lat z g ó r y ! Ja powiedziałem, źe w takich warunkach to jest bardzo wycią­

gnięta dzierżaw a; można dać najwyżej siedmset i to więcej przez życzliwość, aniżeli dla zysku. Czy ja miałem racyę ?

— Sprawiedliwe wasze słowo.

Nastało długie milczenie. Obaj kuzynowie palili fajki z wielką rozw agą i spokojem, patrząc na wróble skaczące po ulicy. Icek doznawał rzewnego wrażenia, zdawało mu się, źe ten młyn w W y włóce, właściwie nie jest w W ywłoce, lecz w owym błogosławionym kraju za morzem, źe tam właśnie w tym młynie jest owo pię­

kne życie, spokój, majątek, poszanowanie, honor. Czy za morzami trafi się taki doskonały interes ?

— M ojsie! —• rzekł Icek.

— No?

— Ja myślę, źe ten młyn trzeba obejrzeć...

— Ja k chcecie?

— Co to zaszkodzi, jak ja go zobaczę?

— Myślę, źe ani młynowi, ani wam.

— To jedźmy. j

— Oba ?

— Tak, wy i j a . . .

— W ięc chcielibyście wejść do współki ze m ną?

— Niechno ja widzę interes.

— Dobrze, obaczcie. Czy pojedziecie sami, czy ja mam też z wami jechać?

— W e dwóch lepiej. Pojedziemy obadwaj.

Kuzynowie wcale nie bałamucili; wybrali się w podróż bardzo prędko i stanęli w W ywłoce zaraz, bo odległość była wcale niewielka. Icek znał trochę tę W ywłokę, ale teraz przyglądał się jej uważniej. Bardzo mu się miejscowość podobała. W ioska i dwrór były trochę wyżej, na niewielkiem wzgórzu, m łyn niżej, w kotlinie pod lasem. Gościniec ciągnął się koło samego młyna. Dwa stawy łączyła niezbyt szeroka rzeczka, ujęta w szluzę.

W szluzie zbierało się dużo wody, która, gdy otworzono stawidła, z wielkim szumem i łoskotem spadała na koła. K ó ł było trzy, wszystkie jeszcze w dobrym stanie, mocne, porządne koła. Niemiec nie dał im się psuć, re­

parow ał zawczasu. Dom, w którym się młyn mieścił, był taki sobie, ani za duży, ani za mały, w samą miarę, trochę okurzony od mąki, jak zwykle młyn.

K iedy kuzynowie przybyli do W y włoki, już słońce było na zachodzie, woda świeciła się jak złoto, cza­

sem rzuciła się duża ryba.

Mojsie trącił Icka w ramię.

—• W idzicie? — zapytał —• jakie się tu szczupaki rzucają?

— Szczupaki?

— Na moje sumienie, szczupak to jest doskonała r y b a ... Obyśmy ją we współce spożywali i oby nam poszła na zdrowie.

— Daj B o ż e ... daj B o ż e ... czy ja tego nie chcę? owszem, ja bardzo pragnę.

— Jabym wolał nie pragnąć, wolałbym wziąć cały ten interes na siebie; ale nie mam kapitału tyle co potrzeba.

Obejrzeli całe terytoryum , porozumieli się co do warunków spółki, potem poszli do dworu. Tam siedzieli kilka godzin, bo przeprawa była ciężka. Szlachcic wcale nie miał ochoty dać się zarznąć, dwaj kuzynowie zaś uparli się, aby mu koniecznie zrobić tę nieprzyjemność. Było z tego powodu małe nieporozumienie, bo tam ten je­

gomość miał tem peram ent gwałtowny, a Mojsie i Icek odznaczali się łagodną słodyczą i stałością, która zawsze zwycięża.

Doprawdy, jeżeli się komu zdaje, źe łatwo jest wziąć w dzierżawę młyn na dogodnych warunkach z nie­

jaką bonifikacyą za opłacenie czynszu z góry, jeżeli się komu zdaje, że to bagatela — to mu się źle zdaje. To jest ciężka praca, niezmiernie ciężka.

Z początku było cicho i spokojnie, szło wszystko delikatnie; potem szlachcic zaczął hałasować, jak zwy­

czajnie w handlu; nawet puścił ręce w ruch. Ta szlachta taka gwałtowna! Z początku Icek wyleciał za drzwi, potem wyleciał Mojsie. Potem obaj wrócili i znowu wylecieli obaj. Następnie Icek tłómaczył szlachcicowi, źe wszyst­

kiemu jest winien Mojsie, a po chwili Mojsie tłómaczył, źe takiego paskudnego żyda jak Icek w życiu swojem nie widział i nie zobaczy. Hardy, skąpy i gwałtownik niesłychany. Onby chciał odrazu człowieka zjeść, zamiast gryźć go po kawałeczku, powoli. Szlachcic już nie krzyczał, tylko sapał; Mojsie i Icek mieli mocne poty, a twarze ich stały się całkiem czerwone, jak gotowane raki. To jest praca, bardzo ciężka p ra c a ! K to tego nie zna, to nie rozumie, a kto nie rozumie, to nie zna.

Taki interes ma dwie części: jedna jest gadana, druga pisana, ale przy pisanej byw a także duże, bardzo duże gadanie. Pióro z ręki leci pod stół, z pod stołu znowu do ręki; zadatek co się pokazuje, to się chowa, zu­

pełnie tak samo jak słońce — i wtenczas dopiero człowiek doznaje pewnej ulgi, w tedy dopiero czuje cokolwiek powietrza w piersi, gdy może powiedzieć: »Siojn, niech ja stracę!« W ówczas z głowy jego spada wielki k a­

mień, z pleców cała góra się zw ala... Jest mu lekko, oddycha zupełnie jak człowiek ciężko chory po powrocie do zdrowia.

(4)

140 Ś W I A T

K iedy Icek i Mojsie powiedzieli swoje, to im góry z pleców pospadały, ale zarazem uczuli taką czczość, takie ściskanie w dołku, źe postanowili zaraz pójść do karczm y i napić się wódki — tylko wyniknęła pomiędzy nimi kwestya, kto za nią zapłaci. Icek wcale nie chciał ponosić na to w ydatku, a Mojsie zupełnie nie miał chęci; wprawdzie jako wspólnicy mogliby kupić sobie gorzałki do współki i to byłoby sprawiedliwie, ale po wiel­

kim namyśle uznali, źe będzie dużo sprawiedliwiej, jeżeli wódki da szlachcic. Zrobił doskonały interes, dostanie pieniądze za sześć lat z góry, dlaczego więc nie ma poczęstować dwóch poczciwych ludzi? Pokrzepili się tedy Icek i Mojsie tanim kosztem — kosztem delikatnej przymówki — i obaj dopiero uczuli, źe im dobrze jest.

Pow racając do miasteczka, rozmawiali o m łynie i zyskach, jakie osięgną, tworzyli całe góry kombinacyj, morza obliczeń, a potem gawTędzili sobie o rzeczach ogólnych. Mojsie robił Ickowi delikatną wym ów kę za za­

miar wyjazdu.

— Dalibóg, Icuniu — mówił — m ogę ci to szczerze powiedzieć, źe ów wyjazd nie robił wielkiego ho­

noru twojej głowie.

— Co chcesz od mojej głow y ?

— Jakto co? Czego człowiek chce od kozy? trochę mleka. Czego żąda od głow y? cokolwiek rozumu.

— Chcecie powiedzieć, źe ja jestem głupiec ?

— Nie chcę tego mówić, broń Boże, ale m yślę sobie, że w tym interesie wasz rozum był chyba w ypu­

szczony w dzierżawę, jak ten młyn w W ywłoce.

— P f e ! co to za g a d a n ie !

— Wleźcie-no, Icku, sam w siebie i pogadajcie ze swoją d u s z ą ; jeżeli ona wam powie, źe mieliście recht, to ja się będę bardzo dziwił, a jeżeli wam powie co innego, to wy się nie będziecie dziwili, jakim sposobem takie głupstwo mogło wam wejść do głowy.

— Posłuchajcie, Mojsie, co ja wam powiem.

— Dlaczego ja nie mam posłuchać co wy powiecie? Owszem, możemy sobie o tym interesie pogadać całkiem porządnie.

— W iadom o wam pewnie, a jeżeli nie wiadomo, to się odemnie, bez żadnej dopłaty możecie dowiedzieć, że nie ma na świecie takiej maszyny, takiej dziwnej mechaniki, takiej kupy kombinacyj, jak jest człowiek.

— Co to za g a d a n ie ? ... człowiek jest człowiek.

— M ojsie! wam się tylko tak z d a je !

— Co to jest »zdaje?« F e ! Icku, f e ! jeszczeście nie dojechali do Am eryki, a już zaczynacie mówić, jak jaki paskudny apiskures. Co jest c z ło w ie k ? ... Alboź w piśmie nie stoi, że człowiek jest człowiek, a nie tak jak wy powiadacie : mechanika.

— To prawda, ale i to, co ja mówię, to też jest prawda.

Mosiek ramionami wzruszył.

— Nie wiem, co chcecie powiedzieć.

— Czy naprzykład Mendel jest człowiek ? -— P y ta n ie !

— A żyd on jest ? a pachciarz on jest ? a naboźnik on jest ?

— Jest, jest, có chcesz?

— Chcę pokazać, że M endel jako człowiek, prócz tego, że jest człowiek, jest także żyd, jest pachciarz i jest naboźnik. Jeźelim powiedział, źe człowiek jest to kupa kombinacyj, to nie znaczy, żeby wszystkie kombi- nacye miały iść z tego człowieka, co o nim w piśmie stoi. One m ogą sobie wychodzić trochę z żyda, trochę z pachciarza, trochę z naboźnika i tak też one wychodzą. Ja się dziwię, że taki prosty interes trzeba wam wpy­

chać do głowy z wielką forsą, jak klin w sękaty kawał drewna.

— Mówcie wy trochę delikatniej, Icku.

—- Niech to was nie obraża, ja powiedziałem tylko dla przykładu.

— W ybierajcie trochę porządniejsze przykłady, ja was bardzo proszę, mój Icku.

— Nie, Mojsie. tu nie potrzeba się ani gniewać, ani mieć pretensyi, bo interes jest prosty. Pow tarzam wam, źe człowiek jest człowiek. Jego Pan Bóg stworzył, on taki jest, ale oprócz tego on jest żyd. A czy żyd ma mało kombinacyj ? , on jest naboźnik, a czy wiecie jak wielkie są kom binacye naboźnika ? one idą szeroko, po całym świecie i idą wysoko do samego nieba. A teraz weźcie na uw agę kom binacye pachciarza! Sami byliście pachciarzem, w naszej familii było ilu ? ... stu, może tysiąc pachćiarzów. W iadomo w'am, kochany Mojsie, źe mało ludzi na świecie m a tyle interesów co pachciarze: od krowy do szlachcica, od skórki zajęczej do oko­

wity, od wełny do zboża, pachciarz wszystko umysłem swoim obejmować musi. Z tego powodu z jego głow y wychodzą kombinacye wielkie, a jeżeli dodacie do tego kom binacye żyda i kom binacye uczonego naboźnika, to przekonacie się, źe człowiek jest cała m echanika i wielka kupa kombinacyj. Może nieprawda ?

— Może i prawda.

— Ja wam powiadam, że prawda.

— Ale do czego, Icku, wy prowadzicie te rozmowę ? K tórędy idzie bieg naszych myśli ? Dlaczego on w ykręca na prawo, na lewo, a nie idzie tam, dokąd iść powinien, dlaczego nie idzie wprost do interesu ?

— On idzie, on idzie niekoniecznie prostą drogą, bo nigdzie nie stoi napisano, żeby wszystkie drogi były proste. On idzie naokoło, ale zawsze tam przyjdzie, gdzie potrzeba.

— C iekaw ym !

— Ja chcę prowadzić do tego. Ja jestem Icek, podług waszego rozumienia: tak sobie Icek, zwyczajny Icek Grünbaum, pachciarz z Trzęsideł, a to jest wcale nieprawda.

— Niepraw da? to z kim ja robiłem współkę na m łyn?

— W y zrobiliście współkę z Ickiem Grünbaum, z tym co był pachciarzem w Trzęsidłach, ale jeżeli wam się zdaje, źe ja jestem tylko ten Icek Grünbaum, to się mylicie grubo.

(5)

C Z E S Ł A W J A N K O W S K I .

Z C Y K L U » E M I G R A C Y Ä « . I. N A R O D Z IN N E J Z IE M I.

(6)

142 Ś W I A T

—• A co Icek jest? — zawołał przestraszony już na dobre Mojsie. — Co Icek jest? Z kim ja zrobiłem kontrakt? z kim ja mam współkę do m łyna?

— Ja jestem Icek podwójny.

— A ja was bardzo, ja was bardzo proszę, Icku, nie róbcie wy żadnej symulacyi. W spółka to spółka, a między porządnymi ludźmi nie powinno być żadne szachrajstwo.

— Pfe, Mośku, wy macie drew nianą głowę. Ja wam już powiedziałem, że do współki jestem Icek G rün­

baum ; ale prócz współki, do zwyczajnych interesów ja m ogę być Icek podwójny.

•— Podwójny ? co wy powiadacie ?! Czy człowiek może być podwójny ?

— Bardziej, aniżeli d u b eltów ka! K om binacya interesów, o której mówiłem wam przedtem, robi czło­

w ieka nietylko podwójnym, ale potrójnym, nawet poczwórnym. W y się nie dziwcie temu. W y do tej pory han­

dlowaliście jednym tylko towarem.

— Ja ? niech mi Pan Bóg da tyle zdrowia, iloma ja róźnemi towaram i handlowałem !

— Ja wiem, głównie je d n y m : handlowaliście mlekiem. To nie jest towar, który wyrabia głębokość umysłu, to nie jest źródło, w którem by rozum m ógł się w ykąpać jak żyd w mikwie i wyjść ztam tąd całkiem orzeźwiony.

Daję wam na to słowo.

— A czem wy handlowaliście, Icku, źe taki rozum wielki obrał sobie mieszkanie w waszej, bardzo zwy­

czajnej głowie? Co wy macie być lepszego odemnie? ja żyd i wy żyd, ja pachciarz i w y pachciarz, ja wspólnik i wy wspólnik. Zkąd w was taka pycha, źe chcecie być najmądrzejszy?

— Nie rozumiecie mnie w cale; przezemnie nie mówi pycha, tylko prawda. W y jesteście Mojsie poje­

dynczy, ja jestem Icek podwójny; a to znaczy tyle, co dwóch Icków. W am się to w głowie nie mieści, a to prosta rzecz. W czoraj byłem Icek tam ten, dziś jestem Icek ten. W czoraj byłem tu jak gość; byłem obyw atel amerykański, jedną nogą stałem już na morzu, a drugą podnosiłem do góry, żeby ją wziąć precz z Trzęsideł;

dziś wcale nie podnoszę, nogi, wcale nie jestem na morzu i jestem sobie obyw atel tutejszy, dzierżawca m łyna w W ywłoce.

— Przepraszam was, Icku, wy nie jesteście dzierżawca.

— A co jestem ?

— W spółdzierżawca.

— A j Mojsie, Mojsie, ciężka wasza głowa! Jeżeli rozerznąć jabłko na dwie połowy, to ani jedna połowa nie będzie kotem, ani druga, za pozwoleniem, p se m . . . ale obie będą tylko jabłkiem .

— No, no.

— To też ja do tego prowadzę, że dziś jestem dzierżawcą. Sam, czy we wspólce, do rzeczy nie należy, dość, źe dzierżawię młyn w W yw łoce i niech to moje wrogi wychorują, co ja na tej dzierżawie jeszcze nie za­

robiłem. Ja jestem dzierżawca, obywatel tutejszy i nawet nie myślę wyjeżdżać do żadnej paskudnej A m eryki, pomiędzy kolorow ą szlachtę i dzikich czarnych chłopów, o których słyszałem dużo brzydkich rzeczy.

— Co wyście o nich mogli słyszeć?

— Słyszałem, źe oni jedzą żywe m ałpy i żywe węże.

— Tfy!

-— Ja to samo powiadam, a z tego co powiadam, możecie się sami przekonać, że jestem podwójny, bo wczoraj byłem inny i mówiłem wcale co innego. Mnie się zdawało, źe dziki chłop jest lepszy od naszego chłopa, a dziki szlachcic od naszego szlachcica. Dziś widzę, źe A m eryka nie jest taki kaw ałek złota, jak się zdawało.

Dziś widzę zupełnie inaczej. Nie chcę w złą godzinę wymówić, Mojsie, i pluję trzy razy, żeby się co złego do m ego słowa nie przyczepiło, ale, podług mego zdania, zrobiliśmy doskonały interes.

— Na młynie ?

— Tak.

— Daj Boże.

— Ja wam m ów ię... a ja znawca jestem i wiem, źe z pewnością w A m eryce nie może się taki interes przytrafić. Tam szlachta jest. chytra, wyrachowana, a nasza komisya żydowska, ta co od samego Hirsza, chciałaby porządnych źydków zapędzić do grubej i niedelikatnej roboty, to jest fe !

— Dalibóg fe, macie racyę.

— Póki ja nie miałem tego m ły n a __

— Pow iedzcie: póki my nie mieliśmy.

— No dobrze, póki m y nie mieliśmy tego młyna, to mnie się zdawało, że A m eryka jest raj, teraz widzę, źe ona jest tylko A m eryka i że trzeba wielkiego ryzykanta, coby chciał tego raju kosztować. Ja wcale nie chcę;

mam już d o sy ć !

IV.

Z pochyloną głową, zamyślony szedł Icek do dworu w Trzęsidłach. W myśli przygotow yw ał już mówkę pożegnalną dla dziedzica, grzeczne słowo dla wszystkich domowników. Licho wie, co się kiedy z człowiekiem stać m o że; lepiej więc z każdym dobrze wychodzić. Ma kto stanąć na drodze w przyszłości jak przeszkoda, niech lepiej stanie jako pomoc.

W szedłszy do pokoju dziedzica, Icek pokłonił się bardzo nisko.

— A . . . I c e k ! jeszcze nie w A m eryce ?

— Wielmożny panie, niech moje wrogi tam będą.

— Przecież taki świetny k r a j .. . taka ziemia obiecana.

— To gadanie jest.

— Sam przecież opowiadałeś.

— Byłem obałamucony.

(7)

— P ro szę!

—■ Naprawdę, wielmożny panie, byłem całkiem zbałamucony. Mnie dużo nagadali, a ja niepotrzebnie słuchałem. Ja byłem rozżalony, byłem cierpiący, moje interesa nie szły, mnie ludzie robili przykrości, ja miałem ciężkie życie. Mnie się zdawało, że tam za morzem jest lepiej, a tu bardzo źle ; tymczasem ja się przekonałem, źe i tu źle nie jest, źe i tu można żyć i handlować, nawet bardzo dobrze handlować.

— I cóż wpłynęło na wasze przekonanie ?

— Co miało w pływ ać? ja sam sobie wpłynąłem.

— T ak nagle ?

— Co dziwnego ? Panu dobrodziejowi wiadomo, źe jak kto siedzi w ciemnej izbie, to mu jest czarno, on nic nie widzi, a jak się wydobędzie na świat, na jasność, to widzi więcej niż sam chce.

— No tak, ale cóż Icka wyciągnęło na tę jasność ?

— Ja sam.

— E, musi być jakaś przyczyna. . .

— Może i j e s t ... pewnie, źe j e s t ... co na świecie bez przyczyny się dzieje?

— Zapewne jaka dobra afera?

— Całkiem nie afera, wielmożny panie, tylko młyn, zwyczajny, wodny młyn.

— Gdzie?

— W W y włóce ; pewnie pan dobrodziej zna ten m łyn?

— Znam doskonale.

•— P an dobrodziej nie powie, źe to jest zły młyn.

— Owszem, doskonały.

— No ; tembardziej, źe na cztery, na pięć mil w okolicy drugiego takiego nie znajdzie.

— A racya.

— Są wiatraczki, a panu dobrodziejowi wiadomo, co jest wiatrak. To śmiechu wart in te re s: jak jest wiatr, to on cokolwieczek miele, a jak nie ma wiatru, to nic nie miele. I co on miele ? prostą razową m ąkę dla chłopów! Co to jest? to nic nie jest, a ten m łyn w W yw łoce? ha! ha! on ma jedw abny pytel francuski, co, żebym ja ta k jeszcze drobne dzieci miał, jak z pod niego drobna mąka idzie; a te kaszaki! aj waj, panie, co za k a sza k i! francuskie, na moje sumienie. Perłow a jak perła, drobna jak brylanty, a te chłopskie kasze, lecą z pod kamieni jak śmiecie. Ja panu powiem, jak chłop koło W ywłockiego młyna przejeżdża, to się oblizuje, bo jemu zaraz pachnie kasza, za przeproszeniem pana dobrodzieja... ja cokolwieczek sp lu n ę ... ze słoniną. Jest to pfe, ale dla chłopa, to wielki i nadzwyczajny zapach!

— A jednak mówiłeś Icku, że -wolisz dzikich czarnych chłopów, aniżeli naszych.

— Co ja mówiłem ? Ja nic nie mówiłem, a jeżelim co mówił, to w wielkim żalu i smutku. Teraz ja już żalu nie mam, ja wziąłem w arendę młyn w W yw łoce i od tego czasu ja bardzo polubiłem naszych chłopów.

Na moje sumienie, są to bardzo porządne ludzie. Niech mi pan dobrodziej wierzy.

— Jeszcze parę dni tem u mówiłeś inaczej.

— P arę d n i! mała rzecz. Czy pan dobrodziej wie co znaczy parę dni ? Przeszłego roku w połowie sier­

pnia żyto było po pięć rubli, a na wiosnę spadło na trzy ! O pięćdziesiąt procent! No, jakie miał zdanie handlarz żyta w sierpniu, a jakie ma dziś?

— Ależ człowieku, tu chodzi dziś o elementarne zasady!

— A j zasady, zasad y ! Ja nie wiem co to są zasady, ja jestem teraz cały młynarz, ja znam tylko sta- widła. Może one są także zasady. Ja panu co pow iem : tak czy tak, trzeba żyć i to jest najgłówniejsza zasada.

To jest cała mechanika, całe koło, które obraca świat. Niech pan mówi tak, albo tak, a ja powiadam swoje.

Gdzie serce tam chleb, inaczej to nie może być.

-— Nie, Icku.

— Może dla państwa nie, dla nas tak. Nam się należy cały świat z praw a sukcesyi.

— Po kim, u dyabła?

— Po Jakóbie.

— Po jakim Jakóbie?

•— W ie pan, Abraham miał syna Izaaka, Izaak miał dwóch sy n ó w : Jakóba i Ezawa. My jesteśm y od Jakóba, państwm od E zaw a; a Jakób był starszy.

— Ezaw był starszy.

— Był, ale on swoje starszeństwo zcedował; bardzo formalnie przed rejentem, na Jakóba; ta cesya na nas przechodzi... bo dzieci Jakóba, którzy znaczą to samo co Izrael, to m y ...

— Naciągasz Icku.

—- Co mam naciągać, to jest prawda.

— Ostatecznie nie w ygrałbyś swojej sprawy przed sądem.

— Ja wiem, ale to nic nie szkodzi. Nie mam wyroku, staram się innym sposobem ...

- J a k ?

— Jak można, tak czy siak, abym swoje miał. Zresztą, proszę pana, co my mamy o tern gadać. Ja mam swoje prawo, pan ma swoje, ja mówię tak, pan ta k ; pan sobie jest dziedzic w Trzęsidłach, ja sobie na całym świecie jestem dziedzic.

— Nie wiedziałem o tem.

•— Aj waj, czy to człowiek może o wszystkiem wiedzieć ? ja swoje dziedzictwo bardzo kocham, pan svroje też kocha.

— Powiedziałeś przecież przed paroma dniami, źe nas znać nie chcesz.

•— Panie dobrodzieju... to była omyłka.

(8)

144 Ś W I A T

— Powiedziałeś, źe nas wcale nie kochasz.

— A p fe ! czy ja to mogłem powiedzieć ?

— W yraźnie.

— N ie . może b y ć !

—- N a własne uszy słyszałem.

— Nie wiem, chyba pan dobrodziej miał wtenczas, broń Boże, jaki feler na u c h o . . .

— M ogę zaręczyć, źe byłem jak najzdrowszy.

— No! to chyba ja miałem feler na język.

— To prędzej.

— A le już teraz nie mam ten feler.

—- I nie odjeżdżasz Icku?

Fe, wielmożny panie. Ja mam moje serce na młynie, a młyn w W yw łoce. Jakbym odjechał, zosta­

wiłbym serce moje, a powiedz pan dobrodziej, czy człowiek może żyć b e z ... serca.

K l e m e n s Ju n o s z a.

U R O C Z E O C Z Y .

K O M E D Y A W C Z T E R E C H A K T A C H * ) (Ciąg dalszy).

A K T III.

Tenże sam pokój co w dwóch poprzednich.

S C E N A i. S C E N A 2.

P E T R O N E L L A ( w c h o d z i s a m a z p l i k i e m g a z e t p o d p a c h ą ) .

Noc nieprzespana i obawa o moją Terenię tak mi tu (wskazuje na serce) i tu (wskazuje na czoło) wszystko zawieruszyły, źe dopraw dy nie wiem, jak ja te gaze- ciska przeczytam. Przeczytać jednak trzeba, bo nuż pani kasztelanowa zapyta: »Panno Petronello, co w świecie politycznym słychać?« W praw dzie gośćmi zajęta, ale nuż zapyta! (Przegląda). W czorajsze.—Grześ jeszcze świeżych z poczty nie przywiózł. H a ! trzeba się wziąść do pańszczyzny! (Otwiera jeden dziennik). A rty ­ k u ł wstępny, drukow any większemi literami. Może tu będzie co ciekawego. (Czyta po cichu, mrucząc). Eee, gdzie ta m ! jak praw dę kocham, nie ma faktów. (Chwila m il­

czenia). Biedne stworzonko rączyny swoje do m ar wy­

c ią g a ło ... (Przegląda dzienniki). Szukajm y dalej. (Czyta gło­

śno). »Stan ziemiański pytlujący dworskie obszary na miałki piasek lilipucich udziałów . . .« (Mówi). Miałki pia­

sek . . . a n d ro n y ! Nie umiem dziś szukać. Głowa boli — a jednak coś przeczytać należy i zapamiętać. Litery skaczą przed oczami niby szambelan w walcu, — Dali pan, lekko tańczy. Powiada, żem do królowej Iza­

belli podobna. Miły człow iek! — A le ! ... miły, a pra­

gnie zguby m ego aniołka. (Czyta). »Ogrom logiki, skoncentrowanej na tyłach, poglądy wykopane z ja ­ skiń troglotydów, albo sprowadzone wynędzniałemi fornalkami z P e k in u ...« (Mówi). Nic nie rozumiem.

(Chwila milczenia). Po twarzyczce bladej łzy spływ ały i patrzyła tak dziwnie, tak dziw nie. .. (W strząsa się). A le Czytajmy. (Czyta, a potem w roztargnieniu, z oczami w jeden punkt utkwionemi powtarza, jakby uczyła się na pamięć). »Ogrom logiki, skoncentrowanej na ty ła c h ...« Ogrom logiki, ogrom logiki, ogrom lo g ik i... skoncentrowanej, skoncentrowanej, skoncentrow anej.. . (Nagle uryw a). Tfu ! jak praw dę kocham, na co ja się tego uczę. Tu nie m a faktów. (Znowu jakby senna wlepia oczy w gazetę i pow tarza machinalnie). P oglądy wykopane z jaskiń troglotydów , troglotydów , troglotydów ... albo przywiezione, przy-

R E J E N 'f , P E T R O N E L L A .

R E J E N T ( w s z e d ł g ł ę b i ą ) .

Czy jest co nowego w dziennikach ?

P E T R O N E L L A ( b e z m y ś ln ie ) .

Ogrom logiki, skoncentrowanej na tyłach.

R E J E N T .

Co? co?

P E T R O N E L L A ( j . W .).

P oglądy wykopane z jaskiń troglotydów , albo przywiezione w ynędzniałem i fornalkam i z Pekinu ...

R E J E N T .

w iezione...

Dajże pani p o k ó j! Nie czas na ż a rty !

P E T R O N E L L A ( w s t r z ą s a s ię , j a k b y w r a c a ł a d o p r z y t o m n o ś c i ) .

Jak praw dę kocham, tak stoi wydrukowane.

R E J E N T .

Albo to jedno głupstwo drukują. Papier cierpliwy!

P E T R O N E L L A .

A le pan rejent dziś jakiś niecierpliwy.

R E J E N T .

Bo i święty jużby cierpliwość stracił!

P E T R O N E L L A .

T ak źle idą układy o sprzedaż mojej sarenki ?

R E J E N T ( g n ie w n ie ) .

Ź le ! ( P r z e c h a d z a s ię ) . Czy nie mówiłem już pannie Petronelli, że sprzedać jej nie myślę. Przeciwnie, czy­

nię co mogę, żeby ją och ro n ić...

P E T R O N E L L A (z b ł a g a l n y m g e s t e m ) .

Ochroń .. . wybaw ! ...

*) A utor zastrzega praw a swoje w obec scen polskich. (P rzypisek R edakcyi).

(9)

A . V f. .

T R Z Y D Z I E Ś C I L A T T E M U .

ŚWIAT

(10)

Ś W I A T

146

K E J E N T .

Trudno, bardzo trudno. Cała moja praca idzie na marne w obec uprzedzeń kasztelanowej. ( T r z e r ę k ą c z o ło ) . Jak je usunąć, rozproszyć .. .

P E T K O N E L L A .

Muszę panu rejentowi coś ważnego opowiedzieć.

. - • ' - , ' ! . - . {

R E J E N T .

Co?

P E T R O N E L L A.

Jak ą ja straszną noc miałam !

R E J E N T (z n i e z a d o w o l e n i e m ) .

A co mnie do nocy panny Petronelli!

P E T R O N E L L A .

Ależ bo ja nie o sobie chcę mówić. Posłuchaj ! p a n . . . proszę. Oto oni — ci z m iasta — wiodą j ą na zgubę, na zatracenie duszy i ciała. W czoraj wie­

czorem spoili mi dziecko, które dotąd wina nie znało.

R E J E N T ( z le k c e w a ż e n i e m ) .

B a ! parę kieliszków szam pana!

P E T R O N E L L A .

A czy pan rejent wie, jak te parę kieliszków na nią oddziałało ? . . . W nocy . . .

R E J E N T ( n ie c ie r p l iw ie ) .

Cóż u licha z tą nocą ?!

P E T R O N E L L A .

O ! pozwól-źe mówić ! . . . Sarenka moja . . . n ie ...

to jest tak ... Terenia ... Od tego ciągłego przeryw a­

nia głow ę tr a c ę ... nie wiem co mam pierwej pow ie­

dzieć. ( P o c h w i l o w y m n a m y ś l e ) . Zaraz po kolacyi, to jest raczej po obiedzie, położyłam się do łóżka pierwsza.

A nie wiem czy panu rejentowi wiadomo, że sypiam w jej pokoju. Zmęczona, usnęłam odrażu. N agle budzi mnie jakiś szelest, stąpanie, w estchnienia... Przecie­

ram powieki i co w idzę...

R E J E N T .

Dali Bóg, powiedz-źe raz p a n i!

P E T R O N E L L A .

Ona, moja dziecina, jak praw dę kocham, stoi przy oknie — ze źrenicami, ot takiem i duźemi. R a ­ miona i rączęta drobne do jakichś mar w yciąga; po bladej twarzyczce łzy pły n ą; a oczy utkw ione.w księ­

życ, patrzą tak dziwnie, tak dziw nie.. . źe mi serce w piersi bić przestało.

R E J E N T .

Czy to przytrafiło się po raz pierwszy?

P E T R O N E L L A .

Coś podobnego, osobliwie kiedy była dzieckiem, zdarzało się czasem, ale nigdy w tym stopniu. Ot, usiadła niekiedy, jakby w kłębuszek zwinięta, obej­

mując dłońmi kolana; m ętnym wzrokiem wiodła za miesiącem — nie zrywała się jednak, nie chodziła, nie tonęła całą duszą w jasnowidzeniu. Bo, źe to było jasnowidzenie, dam się w kawałki posiekać.

R E J E N T .

Mówiła co ?

P E T R O N E L L A .

A mówiła.

R E J E N T .

Co?

P E T R O N E L L A .

K iedy bo nie wiele zrozumiałam, a i nie wszy­

stko dosłyszałam.

R E J E N T .

Masz tobie! Jakże panna Petronella słuchała?

P E T R O N E L L A .

A t! niby' się to takich rzeczy słucha, jak w dzień, zw ykłego dyskursu. Strach trzęsie, serce boli, a pulsy walą w skroniach, jak m łoty kowalskie. W iem tyl­

ko — o ! tak, przypom inam sobie, źe mówiła o nie- boszce m atce i ojcu, o Ludw iku i o babce, o panu, panie rejencie, i o Karolci. A naw et księcia wspomi­

nała . ..

R E J E N T ( r o z w a ż a ją c ) .

I o księciu wspominała. Może on napraw dę głó­

wkę jej zawrócił.

P E T R O N E L L A (z o b u r z e n i e m ) .

W inem chyba, nie swoją o so b ą ! — Takich przy­

puszczeń głosić nie należy. Można w złą godzinę w y­

mówić. T f u ! na psa uroki, niech nas od tego ręka B oska broni! Jeśli wspominała, to za spraw ą złego ducha, pod wpływem owych paru kieliszków szam­

pana, bo ten wasz książę ze swojemi czarnemi, jak stal błyszczącemi oczami, to chyba szatan wcielony.

R E J E N T .

Cóż się stało dalej ?

P E T R O N E L L A .

Chociaż zerwałam się z posłania na rów ne nogi, nie śmiałam na nią zawołać, żeby nie om dlała przy­

padkiem ; więc drżąc z obaw y i zimna — bo noc była chłodna — patrzyłam jeno, nie wiedząc co począć, nie śmiejąc naw et płakać, pomimo, źe łzy do oczu się cisnęły. Trwało to pewno dobrych parę godzin, aż dopiero, kiedy księżyc zsunął się za krzaki bzów, co rosną pod naszemi oknami, Terenia zwróciła się do klęcznika, padła na kolana i gorąco modlić się za­

częła. Modliła się kilka minut. Potem powstała, przy­

stąpiła do swego łóżeczka, zdjęła szlafroczek biały — k tóry praw dopodobnie wstając narzuciła na ramiona —- w sunęła się pod kołderkę, śliczną głów kę złożyła na poduszce i z twarzyczką, jakby w rosie skąpaną, usnęła.

R E J E N T .

Nie budząc się już więcej ?

p e t r o n e l l a.

Nie — pewno naw et śpi jeszcze. Ja-bo spać nie m ogłam ; czuwałam nad nią do świtu. Z pierwszemi promieniami w schodzącego słońca zeszłam na d ó ł ; kręcę się, chodzę — ale jak pijana. A ni słów ka nie rozumiałam z tego co czytałam w gazetach. Głowa mnie boli, a duszę mam tak ą strapioną, jakbym prze­

czuwała jakie wielkie nieszczęście.

R E J E N T .

I bez jasnowidzenia odgadnąć łatwo, źe wisi ono nad n a m i; dla tego radzę nie wspominaj pani nikomu o tern, coś mi opowiedziała. Nie należy obudzać nie­

pokoju i zamięszania w domu. Chciej wierzyć, źe szczęścia Tereni pragnę, ale żeby je zapewnić, p o ­ trzebuję całej przytomności umysłu, na któ rą dziś trudno mi się zdobyć. I ja jestem mocno rozdra-

(11)

źniony, zmęczony przykremi m yślam i... i ja całą noc nie spałem. (Spostrzega L udw ika za szklannemi drzwiami). Sza, L u d w ik ! ... Przed nim ani słowa. Staraj się, panno Petronello, być wesołą ...

(Ciąg dalszy nastąpi).

PBTRONELLA.

Nie potrafię. W olę odejść do gospodarstw a. . . M ogłabym się zdradzić. (Wychodzi).

Zy g m u n t Sa r n e c k i.

Z F R A N C U S K I E J L I T E R A T U R Y P R A W N I C Z E J .

(Dokończenie).

K ry ty k a polegająca na porównywaniu danej ustawy z jakimś prawniczym aksiomatem, z jakąś za­

sadą, myślą przewodnią prawa, jest może największym błędem dotychczasowej nauki w wielkiej jej części.

W szak te rzekome aksiomy to najczęściej wytwór wyobraźni, lub twierdzenia starych legistów, przyjęte przez dzisiejszych prawników, którzy boją się je kon­

trolować i usunąć z nauki. Gdyby się p. Bechaux w swym wstępie do tych tylko uw ag ograniczył, a pominął teoretyczne wywody o naturalnem prawie, i nie popełniłby nielogiczności i dziełu swemu nie za­

szkodził. Pierwszej uniknąłby, bo jakże pogodzić jego zżymanie się na prawnicze dogmaty, wypływające z fantazyi, z twierdzeniem, że istnieje prawm natu­

ralne, dające się rozeznać jedynie rozumem? Czyż te aksiomaty, które zarzuca, to właśnie nie owto subje- ktyw ne prawo natury? W yrzucenie zaś ow'ych w y­

wodów ogólnych o istocie prawa, nie zaszkodziłoby samemu dziełu, bo w całej jego osnowie zapomniał, źe kiedykolwiek mówił o »filozoficznem« prawie.' Przeciwnie z Jednej strony ustaw y pozytywne, z dru­

giej obecne stosunki i fakty ekonomiczne, oto teren, na którym pracuje. Nim jednak o nim, choćby kil­

kom a słowy wspomnimy, warto przytoczyć rezultat, do jakiego dochodzi p. B ech au x : Jak zastosować metodę obserwacyi do nauki prawa ? Praw nik ma po­

dwójną m isy ę : stworzyć i zorganizować umiejętność prawa, a powtóre zapewnić praw u postęp i wywołać jego reformy. Dla osiągnięcia obu tych celów stu- dyum tekstu, chociaż konieczne, nie jest wystarczają- cem. Prawo i fakt rzadko tylko się zgadzają. Przepis praw ny powinien służyć do zaspokojenia potrzeb, które go wywołały. Powinien się przystosowywać do faktów zmiennych i zmieniających się, z niemi razem się przekształcać, modelować się wreszcie, by się tak wyrazić, na potrzebach ekonomicznych, moralnych i politycznych danego społeczeństwa. Zadanie pra­

wnika w ym aga przeto znajomości faktów, powinien je chwytać, sam zbierać, lub korzystać z obserwacyj zebranych przez innych. Jednem słowem powinien, znać skutek, jaki u s t a w y wywierają na podległe im społeczeństwo. Ja k dalece uważam rezultaty, do których doszedł p. Bechaux, za słuszne, miałem spo­

sobność wykazać już na innem miejscu, gdzie też próbowałem zastosować je i praktycznie.

Temi ostatniemi tylko kierując się myślami, a więc wsparty na prawie pozytywnem francuskiem,

a nie jakiem ś ogólnem, niezmiennem i niewzruszal- nem i na stosunkach ekonomicznych przeważnie fran­

cuskich, roztacza p. Bechaux przed czytelnikiem obraz instytucyi praw a prywatnego i publicznego w oświe­

tleniu ekonomicznem. Zadanie rodziny, prawa o pracy dzieci, niedostateczność ustawodawstwa o własności ruchomej, kwestya wykupu służebności, kontrakty najmu, kw estya hipoteki ustawowej i t. d. i t. d. — oto szereg odpowiedzi, jakie znajdujemy w książce p. Be- chaux’a na pytanie, co przynosi ekonomia polityczna dla prawa. Jest tu m ateryał i szereg uw ag zdolny nietylko do wywołania ciekawej dyskusyi, ale i do spowodowania napraw y niejednego błędu i niedo­

statku. Można się nie zgadzać z p. B echaux na wielu punktach, ale nie można mu nie być wdzięcznym za wykazanie, że jeżeli nie usunąć, to przynajmniej zro­

zumieć i zbadać należy rozumną podstawę tak wielu nietykalnych dla prawników pewników.

Oto zasady, na których rozpoczyna się we Fran- cyi rozwój jednego z najpłodniejszych w dodatnie na­

stępstw a kierunków w literaturze prawniczej, kierunku ekonomicznego. W notatce sprawozdawczej, jak ą jest niniejszy urj^wek, nie mogę rozwijać mego własnego poglądu na związek prawa z ekonomią polityczną i z faktami, jakie wytwarza życie, uczyniłem to zre­

sztą już gdzieindziej. N a tem jednak miejscu niechaj mi wolno będzie przynajmniej jedno powiedzieć. Nauka praw a ograniczająca się tylko do przepisów, a wszy­

stko jedno, czy te przepisy są wzięte z jednego, czy dla porównania z kilku prawodawstw, jest rzeczywi­

ście nauką »/a -plus aride, la plus seche, la plus in- fructueuse«. A le nie dosyć na tem, nie dąży nadto i nie wydaje prawdy. Zamknięta wr sobie odbiega od życia i jego wym agań, staje się sama dla siebie odrębnym światem, nieznanym tym, którzy z niego mają korzy­

stać i z niego czerpać środki do zaspokojenia swych potrzeb. Natomiast zbliżenie norm praw nych do fa­

któw ekonomicznych, choćby nic więcej, to z pewno­

ścią szerszą dla wniosków, a więc prawdopodobniejszą daje podstawę, wydobywa z ciasnego horyzontu, wzru­

sza wreszcie skamieniałościami, które najczęściej je­

dynie siłą inercyi trw ają przez całe pokolenia. To też można się nie zgadzać z wynikami, do jakich doszedł n. p. p. Bechaux, ale za postawienie pierwszych kro­

ków w pracy na niwie żyznej i płodnej, nie można mu nie być wdzięcznym.

Dr. W l a d. Le o p o l d Ja w o r s k i.

M A R Z E N I E .

Tam — — chciałbym jedno: w niezmiernem przestworzu Tonąć, jak delfin tonie w wielkiem morzu.

I patrzeć z góry, jak woda prześwieca Przez gąszcze wiklin w świetleniu księżyca;

Jak blade róże, czarę aksam itną

Otwarłszy słońcu złocistemu, kw itną;

Jak w czas zachodu na błękitów skłonie,

W płomiennych łunach lód na wierchach płonie;

Jak ponad głuche, modre oceany M gławic leniwe falują tumany,

(12)

148 Ś W I A T A po zielonych wyspach gdzieś daleko

Błyszczące węże na słońcu się w le k ą ...

Niech mi tam zapach z polskiej poszła łąki Skoszone siana i błękitne dzw onki;

Z hal niech mi wichry skrzydlate doniosą W oń limb poranną operlonych r o s ą ; Niech mi tam szumią z oddali kaskady M ych gór rodzinnych, szemrzą ciche lasy, Niech mi w polanach zagrają juhasy, W upłazach owiec zadzwonią grom ady ...

A czasem niech mi naokoło głow y

Skrą się owinie wąż błyskawicowy, Lub zabłąkana gdzieś światłość miesiąca Na oczach moich niech odpocznie d r ż ą c a ...

Tam — — w owej pustce cichej i bezdennej,

; Niech nic zadumy nie mąci mi sennej, I wszystka pamięć niechaj wyjdzie ze mnie, Żem tyle p rag n ął na ziemi daremnie, Że ile razy ręce wyciągnąłem

W szystko mi zawsze było za daleko — — Tam — — niechaj orły krążą mi nad czołem, W iatr łam ią piersią i skrzydłam i s ie k ą ...

K a z i m i e r z Te t m a j e r.

P I E R W S Z A M I Ł O Ś Ć Z Y G M U N T A K R A S I Ń S K I E G O . * )

Listy Zygm. Krasińskiego, 3 tom y; Listy Zygm. Krasińskiego do St. Małachowskiego, K raków 1885; Listy Zygm. K rasińskiego od roku 1835 — 1844 pisane do E dw arda Jaroszyńskiego, z oryginałów znalezionych niedawno w Hajsyńskim powiecie we wsi Hruźce na Podolu, K raków 1871;

W yjątki z listów Zygm. K rasińskiego t. I. Paryż i8 6 0 (wyd. K . Gaszyńskiego); Pism a Zygm. K rasińskiego wydanie zbiorowe, 4 tomy, Lwów 1890; A nt. Edw . Odyńca, L is ty z j)odró&y; .Stan. Tarnowski. Z listów Zygm . K rasińskiego do A d a m a Sołtana, P rzegląd Polski, 1877, Styczeń;

St. Tarnowski, Z y g m u n t K rasiński, K raków 1893; J an Gnatowski, M oja Beatrice. W arszawa. 1880. odbitka z N iw y ; D r. Antoni J. Z bycia Z ygm unta. Krasińskiego. K raków 1890, odbitka ze Św ia ta ; P io tr Chmielowski, K obiety Mickiewicza, Słowackiego i Krasińskiego. Warszawa.

1886, w yd. trzecie; Br. Chlebowski. Nieboska i Iryd io n , W arszaw a 1884; Józefat Now iński, Z y g m u n t K ra s iń s k i i jeg o dzieła sn Życiu (warszaw- skiem) 1890 N r 1, 2, 4; Tadeusz Sternal. K a rtk a ze stosunku Krasińskiego ze Słow ackim , w K r a ju z r. 1890 N r 5 — 7» w dodatku literackim ; M alvina Ogonowska. S tudio critico su Sigism ondo K rasiński, Bologna 1887; F rantisek Kvapil. N ezndnd, Crta ze zivota Z yg m u n ta Krasińskiego,

S lovansky Sbornik, 1886, Cisło 9 i 10; W alery Przyborow ski. Niewieście ideały poetów polskich, W arszaw a, 1881.

Prologiem swym, smutnym, jak wszystko co n a ­ stąpiło po nim, sięga ta »zagmatwana tragedya« je ­ szcze roku 1825, kiedy na Joannę, najmłodszą z panien Morzkowskich, za wołano, po raz pierwszy: »żono!« co zgodnie z wykrzykiem Gustawa miało, n ie s te ty ! ozna­

czać, że już ją żywcem pogrzebiono. »Obyczajem świata« bowiem, dzieckiem prawie i »bezmiłosną« w y­

dano ją »czy sprzedano za mąż«.

— O, zapłaczcie nadem ną i nad wszystkiemi sio­

stry mojemi, które nic jeszcze nie wiedząc, ni czując, idą bezwolnie ciało i ducha oddać tym, co wszystko wiedzą i wszystko już czuli.1)

Małżonek jej, pan Teodor Bóbr-Piotrowicki, »czło­

wiek nowy«, z innej, pośledniejszej znacznie, aniżeli ona, ulepiony gliny, zręczny, ugrzeczniony, wielkiej ogłady a butny, gościnny, a przestrzegający etykiety prawie dworskiej, słowem! typ »bogatego indygeny, z kolei przedzierzgniętego w dygnitarza«, form wykończo­

nych, jak na przyszłego reprezentanta herbow ych przy­

stało, marzący, jak poeta o sławie, o wyniesieniu na urząd m arszałka szlachty w ołyńskiej2), ruchliwy i czyn­

ny, a przytem »całą gębą pan, niezmiernie poważny, niezmiernie grzeczny, ale szczególnym sposobem«, w gruncie rzeczy bowiem zimny i prozaiczny, jak cy­

fra, posiadał wszelkie warunki po temu, ażeby w po­

życiu z taką, jak Joanna, istotą, nie uczynić jej szczę­

śliwą 3).

Nie od rzeczy też będzie napomknąć, choćby tylko inter fiarinthesim, że otrzym ał za żoną swą 4,000.000 złp. posagu i że biorąc pannę z domu Morz­

kowskich, staw ał się przez to samo szwagrem księcia K arola Jabłonowskiego, żonatego z najstarszą siostrą Joanny, Józefą, oraz księcia W ilhelm a Radziwiłła, brata jenerałowej W incentowej Krasińskiej, ożenionego z Cecylią Morzkowską. D la pana Bobra, wzbogaco­

nego a am bitnego szlachetki owruckiego, musiała mo-

') Niedokończony poemat (Sen) stv. 136.

2) Ambicyi jego stało się zadość w r. 1841.

3) Zob. jego charakterystykę u D r Antoniego J . Op. cit.

źność takiego przestąpienia pańskich, ba, książęcych progów, niem ały przedstawiać u r o k ; tembardziej, że uważał to za jeden ze szczebli owej drabiny, u której szczytu widział, w imaginacyi swej, zawieszoną laskę m arszałkowską. Zapatrzony w nią, mniej dbał nieró­

wnie o żonę, na której wartości poznać się nie potra­

fił i, prowadząc żywot »więcej może kawalerski« (tak dalece kawalerski, że jeszcze w roku 1829, a więc w cztery lata po ożenieniu, bawiąc w Petersburgu, gdzie miał bardzo rozgałęzione sto su n k i4), nie w yra­

żał się inaczej o »pannie« Bartolucci, słynnej pod ów- czas z piękności śpiewaczce opery włoskiej tylko:

» m o j a Bartolucci«) starał się głównie o zyskanie po­

pularności śród szlachty okolicznej, nad którą z cza­

sem miał nadzieję przewodzić 5). W tym celu spraszał do siebie, do swego »pałacu« w Zahajcach, całe są­

siedztwo; a że, jak na »gościnnego« gospodarza przy­

stało, nie szczędził grosza ani na kuchnię, ani na pi­

wnicę, bawiono się więc u niego, jak nigdzie indziej, jedząc, pijąc i popuszczając pasa. Ztąd przyszło, że Zahajce, dla wszystkich otw arte, a zawsze »licznemi gośćmi zaludnione«, rozbrzmiewając m uzyką rogów myśliwskich, rżeniem koni, graniem ogarów, strzałami flint, skomleniem chartów, nawoływaniem dojeżdża- czy, hukiem szampana, a wreszcie chrzęstem kart i banknotów, zasłynęły wkrótce — i na długo — jako

»wesoła rezydencya pana Teodora Bobra«.

O pani Bobrowej, choć »klasycznie pięknej«, nie tak było w okolicy g ło śn o : raz dlatego, że w przy­

jęciach, wyprawianych przez męża, a niejednokrotnie

»z iście saskiem opilstwem związanych«, nie brała udziału, pokazując się tylko na t. z. »balach urzędo­

wych«, na których bywali również i przedstawiciele miejscowej administracyi, z księciem W asilczykowem , ówczesnym gubernatorem wołyńskim , na czele; a po-

4) Zob. Niedokończony poemat, str. 156 i 137 (Sen).

5) O śpiewaczce Bartolucci zob. R u ssk ij A rc h iw z r. 1892, we wspomnieniach Przecławskiego (Cyprynusa) o A dam ie Mickiewiczu.

T am ie w »uwagach« znajduje się kilkadziesiąt wierszy, poświęconych p. Bobrowi-Piotrowickiemu.

*) W tymże samym przedmiocie autor niniejszego studyum drukow ał artykuł w A ten eu m warszawskiem. Praca, którą dziś podajemy w Swiecie jest nową, świeżo opracowaną, obszerniejszą od poprzedniej. (P rzyp isek redakcyi).

(13)

C Z E S Ł A W J A N K O W S K I .

.

kS • ' ■ "

- V

'

: ■' . . V... . . v.-'.. .

' - I - "

Z C Y K L U » E M I G R A C Y A « . I I . W D R O D Z E .

Cytaty

Powiązane dokumenty

Pow inna to być u nich owa zdolność główna — o której mówi Taine — około której grupować się mają wszystkie inne, bo znaczenie ich jest tylko

dana, skrom ny obrazek lub figura gipsowa, które się na wystawie pokazały — to był dotychczas cały ich dorobek duchowy. Znali się zatem tylko najwięcej

Przelanie zaś koncesyi przemysłowej na osobę trzecią byw a wprawdzie w języku popularnym nazywane dzierżawą koncesyi, ale prawnik jest od tego, aby nie dać się

padki w gruzy lub wsie już się zamieniły, dźwigać one i do stanu miast doprowadzić usiłowała, wtenczas i nasz Bog(h)usław umieszczonym będąc w liczbie miast,

Nie miała swojego zdania, gustu, żadnych własnych zachceń, upodobań, była echem swojego męża, ze wszystkiem odwoływała się do niego ze stereotypo- wemi

R e n a żywiąca dla brata gorące przywiązanie, pewna jego wyższości, ufna w jego przyszłość, więcej cierpiała, gdy Feliks w zwątpienie wpadał co do siebie

w dążeniu do tego ideału chłop nie rządzi się wcale jakim ś wyższym, szlachetniejszym popędem; fakt sam przez się jest idealnym, lecz nie motywy,

zyi się powtarzały. Czasem się czyta, źe poeta boi się zapomnienia ze strony potomności, jak np. w zbiorku Jana Nerudy -»Proste motivy«., gdzie ta m yśl dyktuje