M 42. Warszawa, d. 15 Października 1883. Tom II.
TYGODNIK POPULARNY, POŚWIĘCONY NAUKOM PRZYRODNICZYM.
P R E N U M E R A T A „ W S Z E C H Ś W IA T A ."
W W a rs z a w ie : ro c z n ie rs . 6
k w a r ta ln ie ,, I k o p . 50.
Z p rz e s y łk ą pocztową: r o c z n ie „ 7 „ 20. p ó łro c z n ie „ 3 „ oo.
K om itet Redakcyjny sta n o w ią : P . P. D r. T . C h a łu b iń s k i, J . A le k s a n d ro w ic z b .d z ie k a n U niw ., m a g .K . D e ik e , m ag.
S. K ra m s z ty k , k a n d . 11. p. J . N a ta n s o n , n iag .A . Ś ló s a rs k i, p ro f. J . T re jd o s ie w ic z i p ro f. A . W rz e ś n io w s k i.
P re n u m e ro w a ć m o ż n a w R e d a k c y i W s z e c h ś w ia ta i we w s z y s tk ic h k s ię g a rn ia c h w k r a j u i z a g r a n ic ą .
A d r e s R edakcyi: P o d w a le N r. 2.
przez
J ó z e f a S i e m i r a d z k i e g o .
IV.1)
Cayandeled w Kwietniu 1883.
W ostatnich dniach G rudnia opuściliśmy niegościnne lasy Chimbo i powrócili do Guaya- quilu dla wyekspedyjowania zebranych kolek- cyj, porobienia przygotowań do nowej w ypra
wy, oraz krótkiego wypoczynku podczas świąt w gronie kilku przyjaciół. Bez szczególnych przygód stanęliśmy w gorącym i cuchną
cym grodzie. Z powodu znacznego rozszerze
nia zakresu działań powstańców, stolica rządu przybrała pozór marsowy: patrole we dnie i w nocy przebiegają ulice, polując na ludzi, zdolnych do noszenia broni. Obok tego żółta febra przybrała rozmiary zatrważające, nie
wesoło tedy w mieście; wieczorem na tak oży
wionym niegdyś „malekonie“ pustki niemal zupełne. W iliją spędziliśmy dość smutnie w to
warzystwie p. E rn esta Malinowskiego i D ra
' ) P a tr z W szech św iat t. I l - g i , str. 9 7.
W olfa; nie było opłatka, którymby się staro polskim obyczajem podzielić można, nie było siana pod obrusem, nie było zupy z uszkami, ani karpia n a szaro, ani klusek z makiem, ani choinki, ani gwiazdki nad stołem , ani kolendy pod oknami, ani żadnego z tych drobnych akcesoryjów wilii, do których każdy z nas od kolebki przywykł — myśl też moja pomimo sutej uczty i gęstych libacyj Roedererowskiego n ek taru leciała het daleko za morza do śnież
nego pokrowca polskiej zimy, do zielonych borów litewskich, do cichego dworku wiej
skiego, do ognia, wesoło trzaskającego na ko
minku, do ciepłego kółka kochającej rodziny, w tej chwili łamiącej się opłatkiem, którego cząstkę dopiero w Kwietniu mogliśmy spożyć.
Około Trzech K róli wreszcie, ukończywszy sprawunki i wyekspedyjowawszy kolekcyje do H am burga, znaleźliśmy się znowu w Chimbo.
P o kilku dniach zwykłej w tutejszych podró
żach zwłoki, zwolna, wyekspedyjowawszy n a przód część bagaży, wybraliśmy się do liacy- jendy Cayandeled, gdzie drugą stacyją przy
rodniczą założyć zamierzyliśmy. D roga zrazu równa prawie, o bardzo łagodnym spadku, wije się brzegiem rzeki Chimbo, dopiero mi
nąwszy hacyjendę Capalillo zaczynamy się
piąć pod górę, lecz wciąż jeszcze łagodnym
spadkiem tak zw. drogi kołowej (carretera),
658
W SZE C H ŚW IA T.N r. 42.
po której Bogiem a prawdą, nietylko kołami, ale i konno nieraz tru d n o przejechać. Tu spo
tykam y brnących po błocie kilku niedobitków czy dezerterów z arm ii rządowej, którzy za cygarko lub kieliszek „espiritu publico“ (du
cha społecznego), czyli wódki w języku profa
nów donoszą nam o zupełnej porażce wojsk rządowych przez gienerała S alazara i wzięcia do niewoli naszego gospodarza pułkownika K a llo .
N iedojeżdżając do S an P ablo, spostrzega
my czarowny widok: droga w ykuta w skale, po prawej stronie strom a ściana z wysokich na paręset m etrów pionowych płyt, jakiejś da
wnej lawy złożona, na lewo głęboka przepaść, zam askowana zdradliw ą zielenią bujnej ro ślinności; w dole, o ja k ie 1000 stóp pod nami wrą i huczą w ezbrane czerwone fale rzeki Chimbo; dalej, ja k okiem sięgnąć, strom e p a rowy i urw iska porosłe lasem. Od S an Pablo opuszczamy brzeg Chimbo i posuwamy się ku wschodowi, w górę rzeki, a raczej górskiego strum ienia „R io de L im on,“ nazwanego tak od obfitości w lasach nadbrzeżnych doskona
łego budulca, znanego tu pod dziwaczną na
zwą „cytryny,“ z k tó rą nic niem a wspólnego (L au ru s sp.). K ilk a dni deszczu zrobiło drogę, zazwyczaj nieświetną, gorszą niż kiedykol
wiek; słońce zaczyna doskwierać; nadzwyczaj strom a, wąska ścieżka prowadzi po śliskiej ja k mydło, wilgotnej glinie pod górę. K o ń mój, zwyczajem tutejszym niekuty, potykał się co chwila, wreszcie padł raz, drugi i trzeci, wy- błociwszy mię całego wraz z sakwami i po
ścielą, które m iałem przy siodle. Sztolcman szczęśliwszy, n a dobrym mule powoli się win
duje. Muszę w końcu iść pieszo i brnąć po śliskiem błocie, ciągnąc długogrzywego dere
sza pod górę. Z biedą wreszcie dowlekliśmy się do kresu podróży. A neroid wskazuje 4500' nad poziomem oceanu. Okolica złożona z sze
regu nadzwyczaj strom ych wąwozów, poro
słych lasem. Jesteśm y w chm urach: tum any lekkiej mgły p rzelatują po krajobrazie, w fan
tastyczne go przybierając szaty; poniżej biała powłoka mgły zrzadka tylko się przedziera, ażeby ukazać oczom widza nieskończony sze
reg urwisk i lasów, oblanych jaskraw em świa
tłem równikowego słońca. W rzadkich chwi
lach zupełnie jasnego nieba z sąsiedniego wzgó
rza widać w dali całą równinę pom orską aż do Guayaquilu; na widnokręgu ja k biała sre
brzysta sm uga połybkuje W ielki ocean. P o za nami piętrzą się groźne szczyty Kordy- lijerów.
Niezastawszy klucza od wynajętego pokoju, biwakujemy na werandzie przez dni kilka, wreszcie po wysłaniu kilku In d
3’ja n umyśl
nych, przychodzi pozwolenie wysadzenia drzwi, co też uskuteczniliśmy natychm iast. N aza
ju trz wysłaliśmy kilku In dy jan z jucznjm i końmi po resztę rzeczy, pozostałych w Chim
bo i wkrótce byliśmy na dobre zainstalowani na nowem stanowisku.
P o kilku dniach niezbędnego porządkowa
nia naszych śmieci na nowem mieszkaniu, roz
poczęliśmy uciążliwe wycieczki w okolice — uciążliwe powiadam, gdyż w miejscu tem za
chodni stok Andów je s t tak stromy, że w któ
rąkolwiek stronę wypadło się ruszyć, trzeba się to w górę to na dół windować, tak, iż w je dnodniowej wycieczce nieraz krańcowe punkty o blisko 4000 stóp w poziomie się różniły.
L as tutaj sięga do 10000 stóp wysokości, lecz inny już, niż w Chimbo nosi charak ter.
Im wyżej, tem bardziej czuć się daje bliskość
„sierry.“ Drzewa, przeważnie laury i nektan- dry, wraz z niewielką liczbą fikusów (ficus dendrocida), znacznie niższe, bardziej osuszo
ne, lijan b rak niemal zupełny, natom iast nie
zm ierna obfitość pasorzytów, rosnących kępa
mi na drzewach: tilandsyj, storczyków i t. p.
W porze deszczów nasiąka to wszystko wodą tak dalece, że naw et mocne konary nektan- dry nie są w stanie ciężaru je gniotącego utrzym ać; niekiedy z hałasem obrywa się zielo
na szata mchu i pasorzytów, obejm ująca ja k by fu terał cały pień olbrzyma; to znów drze
wo, nieznajdując dostatecznej podpory w roz
miękłym gruncie na strom ej pochyłości, wali się z łoskotem, gniotąc wszystko wokoło sie
bie. Poczynając od 4000', gęste podszycie lasu stanowi pewien gatunek wijącego się bambu- su, zwanego tu suro (Chuskea sp.). N atu raln e bogactw a tych lasów znalazły licznych eks
ploatatorów , którzy je do szczętu wyniszczyli.
Drzewa chinowego, oprócz dwu młodych drze
wek w ogrodzie hacyjendy, wcale nie spotka
łem; drzewo kauczukowe (Siphonia elastica), raz tylko jeden i to pień był ju ż przez które
goś z „caucherów" ścięty; sassaparylli też
co rok mniej się wywozi; pozostaje drzewo,
lecz to przy obecnym stanie komunikacyi r a
czej ujem ną niż dodatnią reprezentuje wartość.
N r. 42.
W SZ E C H ŚW IA T .T em peratura Cayandeledu trzym a się w g ra nicach pomiędzy 4*22° do-(-14° O. W ogródku, oprócz drobnych bananów górskich (M usa sa- pientium), zieleni się gaj pom arańcz i cytryn, w części okrytych złotym owocem, w części aromatycznym kwiatem, w których uw ijają się tuzinami kolibry i ro ją różnobarwne motyle.
P od oknem wspaniała centyfolija, nagietki, goździki i inne kwiatki stre f umiarkowanych przypom inają nam daleką ojczyznę. Z okala
jącego ogródek płotu zwiesza się w malowni
czych festonach wspaniała passiflora, a spo
między jej zwojów wychyla skromnie główkę kwitnąca jerzyna.
Słówko o rolnictwie ekwadorskiem: w Cayan- deled, ja k w całej Sierra, upraw iają ziemię na sposób europejski pługiem, a raczej sochą drewnianą, do poganiania i kierowania wołów używając długiego drąga lub lancy z dzwo
neczkami; podczas gdy na gorącem pomorzu rzecz się odbywa w sposób daleko prostszy:
robi się drągiem dziurę w ziemi, sadzi kaw a
łek trzciny cukrowej i robota skończona.
* *
*
Tymczasem powstanie przybiera coraz gro
źniejsze rozmiary: powstańcy zajęli wszystkie ważniejsze punkty wewnątrz kraju; po krw a
wej bitwie opanowali stolicę; wojska rządowe jedne po drugich przechodzą na stronę rewo
lucyi. Niem ogąc złapać pułkownika F., który się powstańcom wraz z kilku innymi jeńcam i podczas ataku na Quito wymknął — mszczą się, tutejszym obyczajem, na jego dobrach i ro dzinie, niszcząc co się dało i prześladując wszystkich krewnych, przyjaciół i służących winnego. U ciekają biedacy z m ajątku do m a
ją tk u w ciągłym strachu, żeby ich do kozy nie wzięto. K ilka dni i tutaj bawili, lecz na wieść, fałszywą zresztą, o nadciągających niby po
wstańcach, umknęli cożywo. W parę dni po ich zniknięciu, niespodzianie pojawił się sam pułkownik ze swym adjutantem . W krótce po
tem jeszcze niespodzianiej ukazał się w Chim- bo, tym razem na czele silnego oddziału woj
ska. Jesteśm y tedy między dwa ognie wzięci:
w górze powstańcy, w dole wojska rządowe.
Komunikacyje przecięte, G uayaąuil w stanie oblężenia; ani wprzód ani w tył ruszyć się nie
podobna, niechcąc wzbudzić podejrzeń, że się do polityki wtrącamy. J a k długo stan ten po-
659 trw a, nie wiem, bo jedni i drudzy się boją rozpocząć kroki stanowcze i narzekają, że aż strach.
* *
*
Przez cały miesiąc L uty słońca prawie nie widzieliśmy; słota we dnie i w nocy niezmier
nie nam dokucza, tum any wilgotnej mgły wpa
d ają co chwila do pokoju, okrywając wszyst
kie przedmioty rdzą i pleśnią; ubranie nasze, z wyjątkiem tego, które mamy na sobie, je st pięknej szmaragdowej barwy, skórzany fute
r a ł mojej strzelby bujnym mchem porasta, narzędzia żelazne grubą warstwą rdzy są po
kryte, broń tylko, starannie codzień czyszczo
na i smarowana, w przyzwoitym się znajduje stanie. Co gorsza, od niezwykłej wilgoci za
częły się nam tworzyć ran y na nogach nad
zwyczaj drażliwe i niełatwe do zagojenia; byle zadraśnięcie — o to wśród jerzyn i cierni nie nazbyt trudno — jątrzy i dolega. W M arcu zaledwie przez dni parę słońce raczyło się pokazać.
W śród zajęć przyrodniczych zeszedł nam czas spokojnie aż do ostatków, które tu są, ja k i wszędzie, dniami szału i zabawy. H a ła s indyjskiego bębna i bambusowego fletu dał nam znać o przybyciu pochodu karnaw ałow e
go, złożonego z całej ludności okolicznej, t. j.
kilku parobczaków i senoritas obryzganych błotem , z włosami zlepionemi mięszaniną m ą
ki i ja j, rozbitych na głowie, posypanej kwia
tam i tilandsyj i am arantu; twarze wysmaro
wane sadzą — śmiech, hałas i pląsy z towa
rzyszeniem wesołych pieśni karnawałowych, śpiewanych, ja k wszystko tu taj, na źałośną nutę indyjskich „yarawi." N a czele pochodu w podskokach podąża mały Indyjanin z przy- praw ną brodą, przystrojony w koronę wspa
niałych ponsowych tilandsyj na kapeluszu, po
wiewając czerwoną płachtą na kiju zamiast chorągwi. C ała ta czereda w humorach więcej niż wesołych, wpadła do nas, wyciągnęła nas gwałtem z pokoju, wysmarowano nas sadzą, szuwaksem, osypano mąką, rozbito kilka jaj na głowach, wszystko to z towarzyszeniem od
powiednich śpiewów i kazano pić, śpiewać i tańczyć z innymi do późnej nocy. N astęp n e
go dnia ciąg dalszy, vulgo nasz śmigus, wyko
nany w sposób równie pierwotny, ja k po wio
skach naszych. Rozochocone zabawą i roz
grzane trunkiem towarzystwo nie uspokoiło
(500 W SZECHŚW IAT.
N r. 42.
się aż w piątek wielkopostny, gdy już wódki zabrakło.
19-go M arca spałem jeszcze smaczno, gdy zbudził nas plusk kopyt końskich po grzęs- skiem błocie i kilku zbrojnych w sztucery R e m ingtona jeźdźców z sensacyjnemi dewizami na kapeluszach, ja k : A bajo la dictadura, Li- b ertad y orden, L ib erta d o m uerte i t. p. sta nęło przed domem, prowadząc dwu jeńców Indyjan, wysłanych wczoraj przez rządcę ha- cyjendy z listam i do pułkownika F . B yłto n a
czelny wódz powstańców tego okręgu, komen
dan t placu Alausi, pułkownik Aviles w tow a
rzystwie kilku bardzo przyzwoitych caballeros.
Przyjęliśm y ich jaknajgrzeczniej, zachowy
wali się przyzwoicie, lecz po śniadaniu z ty siącem zapewnień przyjaźni i obietnic zabrali jak o jeńców wojennych całą niemal służbę m ęską hacyjendy. P łacz i lam ent kobiet był wielki, lecz ja k zwykle, na nic się nie przydał.
Tymczasem prace w hacyjendzie idą swoją drogą; kilkunastu Ind y jan orze i sieje mais i trzcinę, przynosząc codziennie Sztolcmanowi węże, jaszczurki, żaby i inne robactwo, które za m ałą opłatę lub kieliszek wódki przecho
dzą do bezdennej blaszanki ze spirytusem , — przynieśli między innem i dwa gatunki s tra szliwego sercogłowa (trigonocephalus), jeden z nich długi na jakie 2 m etry z olbrzymiemi kłam i o podwójnem ostrzu, podobno tu nie
rzadki; na szczęście dotychczas B óg nas i na
szego ciućkę strzeże. N ic nie dorównywa bo
gobojnemu przerażeniu tutejszych na widok, że bierzemy nieszkodliwe węże i jaszczurki żywe do ręki; uw ażają nas za czarowników skończonych, z czego w gruncie rzeczy je s te śmy kontenci, bo czują respekt z tego powodu wielki i rzeczy nasze mniej są narażone na rabunki.
k r ą ż e n i e
KRWI i
POCHŁANIANIE W ODY U MIĘCZAKÓW.
p rz e z
A . W r z e ś n i o w s k i e g o .
Obadwa te zagadnienia anatomiczne blisko od 100 lat stanowią przedm iot usilnych i czę
sto powtarzanych badań, .pomimo to jednak do obecnej chwili nie są wolne od wątpliwości.
W końcu zeszłego wieku Poli i R athke po
raź pierwszy zwrócili uwagę na krążenie krwi i pochłanianie wody u mięczaków. J . Cuvier w swej anatom ii porównawczej (1805) i słyn
nej anatomii mięczaków (1817) opisał u tych zwierząt organy krążenia krwi, jako układ zupełnie zamkniętych naczyń krwionośnych, co też powszechnie zostało przyjęte. N astęp nie Milne Edw ards, uczeń Cuviera, opierając się na spostrzeżeniach, dokonanych w części z Valenciennesem , przyszedł do wniosku (1815 r.), że u mięczaków układ krwionośny nigdy nie je s t zupełny, albowiem żyły w czę
ści lub w całości są zastąpione przez jam ę ciała i przestwory czyli luki pomiędzy o rga
nami. Zdanie Milne E dw ardsa znalazło przy
jęcie u większości badaczy, pomiędzy którymi spotykamy niemało najznakomitszych imion.
Nie brakowało jed n ak przeciwników, według których u mięczaków wszelkie luki ciała wy
ścieła delikatna błonka, będąca bezpośred- dniem przedłużeniem ścianek naczyniowych.
T ak więc, według tego poglądu, tak zw. luki (lacunae) są poprostu nadm iernie rozszerzo- nemi naczyniami, czyli zatokam i (sinus). J e s t- to zwrot do poglądów Cuyiera.
D la rozstrzygnięcia wątpliwości, czy prze
stwory, napełnione krwią, należy uważać za luki pomiędzy organam i, czyli też za rozsze
rzone naczynia, pozostawało tedy do rozwią
zania pytanie, czy drogi krwionośne w prze
stworach pomiędzy organam i, są w rzeczy sa
mej otoczone przedłużeniem ścianek naczy
niowych?
U człowieka i wyższych zwierząt, oraz u mięczaków, wnętrze naczyń krwionośnych wyścieła pojedyńcza warstwa kom órek mocno spłaszczonych i bezpośrednio stykających się brzegami (endothelium). Te komórki two
rzą rurkę, k tó ra bezpośrednio otacza krew, zaw artą w naczyniu. N a zewnętrznej powierz
chni tętnic i żył, na rurce komórkowej wystę
pują rozmaicie grube warstwy tkanki łącznej i mięśni, lecz w naczyniach włoskowatych po
włoki te znikają, pozostawiając samą tylko rurkę nabłonkową. Chcąc tedy określić ana
tomiczne znaczenie przestworów pomiędzy or
ganami, które u mięczaków stanowią część
układu krwionośnego, trzeba było zbadać, czy
N r. 42.
W SZ E C H ŚW IA T .661 te przestwory są wysłane endothelium lub nie.
W pierwszym razie musielibyśmy uznać je za rozszerzone naczynia, t. j. zatoki, w drugim zaś nie byłoby wątpliwości, że to są luki, t. j.
proste przerwy pomiędzy organam i, wypełnio
ne krwią, wylewającą się z rzeczywistych na
czyń krwionośnych. Histologiczne badania K ollm anna (1875, 1882) i G riesbacha (1883) dowiodły, że u brzuchopełzów (G astropoda) i małżów (A cephala) istnieją rzeczywiste luki krwionośne bez endothelium, do których otwie
ra ją się i tętnice i żyły. Z resztą luki u roz
maitych gatunków mogą być w rozmaitym stopniu rozwinięte. U ożady (Aplysia), według K ollm anna, istnieją znacznie odmienne sto
sunki, albowiem ostateczne rozgałęzienia tę t
nic i początkowe gałązki żył są zamknięte.
K rew z zamkniętych tętnic przechodzi do luk pomiędzy organam i skutkiem przesiąkania i tym samym sposobem dostaje się do zam kniętych początków żylnych.
Ze względu na głowonogi (Cephalopoda), stanowczo przeważa przekonanie, że niema u nich luk krwionośnych, lecz układ krwiobro- tu składa się z samych tylko rzeczywistych naczyń miejscami znacznie rozszerzonych jako zatoki.
* *
*
Powszechnie wiadomo, że mięczaki posia
dają zdolność raptow nie powiększać objętość ciała i następnie z wielką szybkością znacznie je kurczyć. D ało to powód do przypuszczenia, że mięczaki mogą wprowadzać do ciała zna
czną ilość otaczającej wody i tym sposobem mogą szybko powiększać objętość cieczy w cie
le zawartych. Przypisywano też mięczakom zdolność szybkiego wyrzucania z ciała nag ro madzonej w niem wody. Pierwiastkowo, zgo
dnie z mniemaniem neapolitańskiego anatom a delle C hiaje (1823), przyznawano mięczakom oddzielny układ naczyń wodnych, które miały mieścić w sobie pochłoniętą wodę. N astępnie, wskutek pięknych prac van Benedena (1835), a zwłaszcza Milne E dw ardsa (1845) nad k rą żeniem krwi u mięczaków, przekonano się, że ów mniemany układ samodzielnych naczyń wodnych, w rzeczy samej je st częścią składo
wą układu krwionośnego, a mianowicie prze
konano się, że przedstawia on ową wyżej wspo
mnianą sieć przestworów czyli luk, do których się wylewa krew, dążąca z tętnic do żył. Sam
delle Chiaje (1841) zmienił następnie pierwo
tne swe zdanie i przyznał, że kanały wodne mięczaków są poprostu częścią układu krwio
nośnego. Wszyscy anatomowie, którzy obsta
wali przy zdaniu, że woda zewnętrzna bezpo
średnio przenika do ciała mięczaków, jedno- zgodnie orzekli teraz, że dostaje się ona wpro
wadzona do układu krwionośnego tych zwie
rząt, chodziło tylko o wykazanie odpowiednich dróg.
Skojka (A nodonta) albo skrzek (Unio) spo
kojnie w wodzie spoczywając, często spom ię
dzy skorup wysuwają nogę znacznie nabrzm ia
łą i nieco przezroczystą. Jeżeli takie zwierzę nagle wyjmiemy z wody, następuje gwałtowne skurczenie ciała i z rozmaitych miejsc na brze
gu płaszcza, a zwłaszcza na krawędzi nogi bardzo często w ytryskują małe strum yki przej
rzystej cieczy. To samo zjawisko można wy
wołać, ściskając pomiędzy palcami nabrzm iałą nogę zwierzęcia. Te wytryskujące strum yki naprowadziły na myśl, że u małżów na kraw ę
dzi nogi istnieją otworki, o których pierwszy wspomina K arol B aer (1826). Późniejsi b a dacze, opisując otwory w nodze małżów i b rzu chopełzów stanowczo nadawali im znaczenie dróg, którem i woda zewnętrzna dostaje się wprost do układu krwionośnego tych zwierząt.
Leydig, który poprzednio innego był zdania (1850), u młodych osobników m ałża Cyclas Cornea, opisał (1855) otwory na powierzchni nogi, otoczone pęczkami dłuższych rzęs, oraz kanały, prowadzące od tych otworków do układu krwionośnego zwierzęcia. N astępnie Agassiz (1856), Hessling (1859) i K ollm ann (1876), przez otwory w nodze nastrzykiwali układ krwionośny, a przynajmniej układ żyl- ny małżów (M arg aritan a m argaritifera) i brzu
chopełzów (P yrula carica i P. canaliculata).
K ollm ann przekonał się przytem, że noga m ałża silnie pęcznieje bez wprowadzenia wo
dy, jedynie skutkiem silnego wypełnienia tę t
nic i naczyń włoskowatych. Ożada (Aplysia), według tego samego badacza, je s t pozbawiona otworów wodnych i nie posiada zdolności roz- dymania ciała zapomocą pochłoniętej wody.
Ze względu na ślimaki lądowe, Leydig (1864, 1865) wyraził zdanie, że do pochłaniania wo
dy służy u nich skóra, a przedewszystkiem gęba, albowiem ślimaki lądowe piją wodę.
W oda, wprowadzona do ciała, według niektó
rych badaczy, miała wychodzić tą sam ą drogą,
662
W SZECH ŚW IA T.N r. 42.
k tó rą weszła, t. j. przez otwory w nodze, gdy tymczasem Leydig (1857), H ancock (1864), B ergh (1869), K ollm ann (1876) i Griesbach (1883) sądzą, że zostaje ona wydalona przez nerkę (organ B ojanusa), k tó ra w zajmującej nas kwestyi niem ałą g ra rolę i dlatego zasłu
guje na bliższe nieco poznanie.
N e rk a mięczaków, z wyjątkiem głowono- gów, sk łada się z ru rk i w obudwu końcach otw artej; wewnętrzne ujście rurki prowadzi do jam y osierdzia, pozostającej w związku z układem krwionośnym; zewnętrzne ujście otwiera się do jam y płaszcza i dalej na ze
wnątrz. Obadwa otwory są rzęsam i opatrzone.
N e rk a je st wewnątrz albo gładka, albo też pokryta listkow atem i fałdam i, które czasami łączą się pomiędzy sobą i tworzą gąbczaste ciało. W ew nętrzną powierzchnię nerki wyście
ła nabłonek, wydzielający albo stałe osady moczowe, k tóre czymią organ nieprzezroczy
stym, albo też płynny mocz, w niczem nienad- werężający przezroczystości nerki. N e rk a by
wa parzysta (małże, niektóre brzuchopełzy), albo też zachowuje się tylko praw a nerka, albowiem lewa zanika (znakomita większość brzuchopełzów i skrzydłopławy).
Anatom owie uznający, że woda wciągnię
ta do ciała zostaje przez nerkę na ze
wnątrz wyrzucona, w ten sposób pojm ują rolę nerki, że woda, zmięszawszy się z krwią, prze
chodzi ostatecznie do osierdzia i stąd przez nerkę zostaje wyrzucona na zewnątrz, unosząc z sobą osady nerkowe. In n i przypisywali ner
ce ważniejszą rolę, dowodząc, źe woda nietyl
ko zostaje przez nią na zewnątrz wyrzucona, ale nadto tą sam ą drogą dostaje się do układu krwionośnego.
Leydig (1850), badając budowę brzucho- pełza Dalęgoty (P aludina vivipara), wpadł na myśl, że woda przenika do wnętrza tego mię
czaka, przechodząc przez nerkę, lecz, ja k wi
dzieliśmy, wkrótce (1855) mniemanie to po
rzucił.
B,. L e u c k a rt (1853) i C. G egenbaur (1853, 1854) odkryli, że u niektórych brzuchopełzów [wraz z wrębonogiemi (H eteropoda)] i u skrzy- dłopławów (P teropoda), nerk a jednym koń
cem otw iera się do osierdzia, a dru g ą do jam y płaszcza, prowadzącej na zewnątrz. Z faktu tego wyprowadzili oni wniosek, że u wymie
nionych mięczaków woda przez nerkę i osier
dzie dostaje się do krwi i tą sam ą drogą wy- I
chodzi na zewnątrz. G egenbaur (1874) przy
szedł naw et do wniosku, że woda wchodzi do ciała mięczaków przez nerkę, a wychodzi otwo
ram i w nodze. L an g er (1856), opierając się na starannem zbadaniu skojki (A nodonta cy- gnea) przyszedł do przekonania, że i u m ał
żów woda dostaje się do układu krwionośne
go i wychodzi na zewnątrz przez nerkę •).
Przypisywanie nerce roli organu, wprowa
dzającego wodę do ciała mięczaków, obudziło silną opozycyją, albowiem budowa otworu, prowadzącego z nerki do osierdzia, je s t tego rodzaju, że ciecze z łatw ością przechodzą z osierdzia do nerki, lecz w przeciwnym kie
runku z trudnością się poruszają. N adto C ar- riere słusznie zwraca uwagę na okoliczność, że woda, wędrując przez nerkę do utworu krwionośnego, unosiłaby z sobą i napowrót wprowadzała do krwi mocz, co ze względów fizyjologicznych je s t rzeczą stanowczo niemo
żliwą.
* *
*
Myśl bezpośredniego przenikania do krwi otaczącej wody, znalazła przeciwników bardzo naw et potężnych.
Milne E dw ards (1845), w przytoczonych po
wyżej klasycznych pracach o układzie krwio
nośnym mięczaków, wyraźnie powiada, że u tych zwierząt niema otworów, tworzących bezpośrednio komunikacyją pomiędzy u k ła
dem krwionośnym i otaczającą wodą. Ze wszyst
kich prac, zmierzających do udowodnienia, że mięczaki nie posiadają zdolności bezpośrednie
go wprowadzania wody do układu krwiono
śnego, najważniejszemi są piękne prace J . C arrierea (1879, 1882), który dokładnie z.ba-
' ) U olleston i R obertson (1 8 5 9 , 1 8 6 2 ) zajęli w z a j m u jącej n as kwestyi stan o w isk o z u p e łn ie o d ręb n e. Na zasad zie sta ra n n y c h n a strz y k iw a ń , d o k o n a n y c h n a sk o jce (A n o d o n ta c y g n e a ) i sk rz e k u p erło n o śn y m ( M a rg a rita n a m a rg a ritife ra ) przyszli oni do w n io sk u , że w nodze n ie m a żad n y ch otw orów , a w o d a, w sposób przez L a n g e ra o p isa n y , d o sta je się do naczyń k rw io n o śn y ch , tw o rzą
cych u k ła d n ie p rz e rw a n y c h r u re k o sam odzielnych śc ia n k a c h . N acz y n io m krw io n o śn y m w szędzie tow arzyszą n a czy n ia w odne, d o k tó ry c h p rz e sią k a w oda we krwi z a w a rta . T e n a c z y n ia w odne o tw ie ra ją się n a zew nątrz w pobliżu u jśc ia o rg a n u B o jan u sa. U jście k an ałó w w o
dn y ch je s t zara z e m u jśc ie m p łcio w em , bo ko/icow e ich pnie słu ż ą je d n o cześn ie do w y p ro w ad zan ia p ro d u k tó w płcio w y ch . P o g lą d y R o lle sto n a i R o b e rtso n a n ie z n a la zły w ielk ieg o u z n a n ia .
N r. 42.
dał gruczoły, rozłożone w nodze wielu m ał
żów j brzuchopełzów. C arriere przyszedł o sta
tecznie do następujących wniosków. T ak zwa
ne otwory wodne (pori acjuiferi s. aąuatici) nie istnieją, lecz są poprostu ujściami gruczołów, ślepo w drugim końcu zamkniętych, a tem sa
mem nie m ają żadnego związku z wprowadza
niem wody do ciała mięczaków. U mięczaków woda bezpośrednio do krwi przenikać nie mo
że; pęcznienie nogi i płaszcza następuje skut
kiem nagrom adzenia się krwi w tętnicach tych organów, a to skutkiem napływu z innych czę
ści ciała, które się jednocześnie kurczą. Opi
sane przez Leydiga kanały u Cyclas cornea, prowadzące z zewnątrz do luk krwionośnych, w rzeczy samej są albo gruczołami, albo szcze- gólnemi kom órkam i nabłonka, albo przewo
dami głębiej położonych gruczołów. N astrzy- kanie układu krwionośnego przez tak zwany otwór wodny, niczego nie dowodzi, albowiem zawsze następowało skutkiem rozerwania ścia
nek gruczołu, do którego otwór prowadzi.
Osierdzie zawiera ciecz przesiąkającą z serca.
N erk a może się wypełniać wodą zewnętrzną w prost z otoczenia czerpaną, k tó ra jed n ak do osierdzia nie dochodzi, lecz zostaje napow rót na zewnątrz wyrzucona wraz z osadami mo- czowemi i cieczą osierdzia, k tó ra może z ła twością do nerki przechodzić.
* *
*
W tym stanie rzeczy, pośród licznych sprze
czności w najrozmaitszych kierunkach, H . G riesbach (1883) przedsięwziął staranne zba
danie kwestyi. Najważniejsze są następujące jego doświadczenia i spostrzeżenia.
Skojki i Dreysseny umieścił Griesbach w ko
lorowym rostworze, lub w rostworze kamienia piekielnego; po kilku godzinach wnętrze nogi, płaszcza i skrzeli byłe zabarwione, co niewąt
pliwie dowodzi, że woda, otaczająca zwierzę, została wprost do ciała wprowadzona.
N a drobnym małżu Cyclas cornea, G ries
bach bezpośrednio pod mikroskopem spo
strzegł przenikanie do nogi zabarwionej wody, a na młodych osobnikach skojki również bez
pośrednio pod mikroskopem widział, ja k do wnętrza zostawał wciągany proszek magne- zyi palonej lub karminu, oraz zabarwiona woda.
T ak więc, w tych spostrzeżeniach nie może być mowy w rozerwaniu ścianek gruczołu nogi.
Niepodobna tedy zaprzeczyć, że woda zewnę
trzn a przez otwory na krawędzi nogi, dostaje się wprost do wnętrza wymienionych powyżej małżów.
G riesbach nigdy nie mógł dostrzedz, aby ciecz z ciała wychodziła na zewnątrz przez otwory w nodze, przychodzi więc do wniosku, że otwory służą jedynie do wprowadzenia wo
dy, k tó ra wydostaje się na zewnątrz przez osierdzie i nerkę.
Przeciwko tym wnioskom, słusznie przez G riesbacha wyprowadzonym, C arriere (1883^
s ta ra się protestować, lecz poprzestaje na roz
maitych pośrednich zarzutach, w niczem nie- osłabiając doniosłości faktu, że zabarwiona woda i drobno sproszkowane ciała (karm in i magnezyja) zostają na krawędzi nogi wcią
gnięte i wprowadzone do przestworów krwio
nośnych zwierzęcia. Pomimo zarzutów Car- rierea, musimy tedy zgodnie z Griesbachem wyprowadzić z jeg o spostrzeżeń i doświadczeń wniosek, że u skojki, Cyclas i Dreysseny istnieją na krawędzi nogi otwory, przez które woda zewnętrzna bezpośrednio wchodzi do ciała zwierząt.
Rozszerzając te wnioski, musimy zgodzić się, że u innych małżów i wogóle u mięczaków ta k samo się dzieje, lecz głowonogi n ajp ra
wdopodobniej w taki sposób wody wcale nie pochłaniają. N aw et w grom adach, posiadają
cych bezpośrednią kom unikacyją pomiędzy wodą zewnętrzną i układem krwionośnym, mo
gą istnieć gatunki bez takiej komunikacyi, np.
ożada (A plysia) pomiędzy brzuchopełzami.
Skrzydłopławy (P teropoda) i wrębonogie (H e- teropoda) nie są jeszcze należycie zbadane.
BUDOWA GNIAZD PTASICH.
p o d łu g O u s t a l e t a .
(C ią g dalszy,).
W tym ostatnim wypadku, chcąc się dostać do jajek, lub chcąc podać młodym pożywienie, rodzice muszą koniecznie przechodzić przez wodę. Gniazdko składa się z mchu rozm ai
tych gatunków, ściśle utkanych w m asę nie
przepuszczalną; masa ta jed n ak je s t tylko po
kryciem, dachem właściwego gniazda, które
664
W SZ E C H ŚW IA T .N r. 42.
stanowi siatka młodych gałązek i traw m ięk
kich, z liśćmi buku, bluszczu i platanu. T ak zbudowane gniazdo przedstaw ia pewne podo
bieństwo z gniazdam i wołowego oczka i j a skółki dymówki, o których będzie mowa po
niżej.
Z kolei musimy się zastanowić bezpośre
dnio po gniazdach, położonych na ziemi lub umieszczonych na wodzie, nad gniazdami, ukryw ającem i się w zagłębieniach ziemi lub w pr.iach drzew, spróchniałych ze starości.
Pomiędzy ptakam i kopiącemi muszę wspo
mnieć najpierw jask ó łk ę brzegówkę (Cotyle riparia), k tó ra je s t u nas mniej rozpowsze
chnioną, aniżeli dymówka, ale k tó ra mimo to nie należy do rzadkości. G a tu n ek ten, w braku naturalnych zagłębień, kopie w ziemi t u nele, albo raczej ślepe przejścia, groty, k tó rych kierunek je s t lekko pochylony, by wody deszczowe nie mogły się tam zatrzymywać.
Ja sk in ie te m inijaturow e są albo proste albo lekko pozakręcane, stosownie do tego, czy ptak znalazł przed sobą ziemię dość m ięk
ką, czyli też napotykał kam ienie lub korzenie, których słaby dziób jego nie mógł odrzucić.
J a k wszystkie jaskółki, brzegówka ma szczęki szerokie, ale mało ostre i nogi nadzwyczaj krótkie, które nie są wcale świetnemi narzę
dziami góruiczemi. A mimo to, tem i właśnie niedostatecznem i narzędziam i, m ała ptaszyna wykopuje w przeciągu kilku dni zagłębienie, m ające 8 centym etrów średnicy, 50 centym., a nawet niekiedy dwa m etry długości. Często
kroć nawet to zagłębienie nie je s t sumą pracy jednej pary w ciągu czasu lęgowego, bo ptak i te są zmuszone częstokroć na nowo roz
poczynać, skoro napotkają na drodze nieprze
byte trudności. S tąd pochodzi to mnóstwo dziur, którem i są zasiane brzegi niektórych strum ieni, wąwozów, a naw et ściany wzgórz, oddalonych od rzek.
Zim orodek (Alcedo ispida), który ja k b ły skawica przelatuje między nadwodnemi wierz
bami, błyszcząc w słońcu świetnym swoim płaszczem akwam arynowego koloru, przed
staw ia u nas liczną rodzinę, k tó ra je s t całkiem kosmopolityczną. Znany ju ż był starożytnym , którzy mu nadawali nazwę a l c y j o n, a o oby
czajach jego mieli najfałszywsze pojęcie. P lu - tarcli np. uważał alcyjona za najm ędrszego i najbardziej godnego uwagi ze wszystkich ptaków morskich. Gniazdo jego, Według słów
P lutarcha, je st prawdziwym cudem sztuki i mądrości; niem ając innych narzędzi oprócz dzioba, ptak ten buduje gniazdo tak mocno ja k statek, że fale nie mogą w żaden sposób go zatopić; splata on ości rybie ze sobą, jedne proste stanowią dno, inne wzniesione tworzą boki, inne znów wygina w półokrąg i wydłuża swe gniazdo ja k prawdziwą łódź rybacką.
Gdy już ukończył tę robotę, pracuje nad utrwaleniem jego wnętrza; fale uderzają o boki, przechodzą do środka, ale ptak ciągłą pracą czyni to wnętrze tak trw ałem , że nie można go potem rozbić ani zapomocą kamienia, ani prętem żelaznym. Otwór tego gniazda je s t cu
downy; je s t on tak urządzony, że tylko sam alcyjon może wejść do niego, dla innych p ta ków je s t on wcale niewidoczny, bo m ateryja, z której je s t zrobiony, może pęcznieć tak ja k gąbka. Pęczniejąc, zamyka cały otwór, j e dnakże, gdy ptak chce wejść, ściska ją, woda wycieka i p tak wchodzi swobodnie.
A rystoteles, zazwyczaj znakomity obserwa
tor, niezmiernie fantastycznie opisał gniazdo alcyjona. K on rad G esner to powtórzył, ale cytować tego opisu nie będę, bo tak, ja k w opisie P lutarcha, wszystko tam je s t fałszy- wem, z wyjątkiem tego jednego faktu,' że w gniazdach zimorodka znajdują się ości rybie. Zimorodki ścielą gniazdo na urwistych brzegach rzek; kopią one głębokie nory, za
kończone obszernym pokojem, gdzie m atka sk łada na posłaniu z ości rybich ja jk a zao
krąglone, białe, błyszczące ja k emalija. Wiele jeszcze ptaków ściele sobie gniazda w norach, które wykopują własnemi siłami przy pomocy dzioba i nóg, np. m askonur, Prion t u r t u r i t . p.
W pniach starych drzew, w t. zw. dziuplach gnieździ się dudek (Upupa epops), dość ładny ptak wróblowaty, zamieszkujący Europę, Azyją i A frykę, wielkości kosa, z dziobem cienkim, łukowato zgiętym, z pękiem piór (czubem) na głowie, o grzbiecie i płaszczu płowym, ze smugami czarnemi i białemi. Wi
dząc tego p tak a o kształtach zręcznych, pió
rach czystych, trudno domyślać się, że jestto jedno z najbrudniejszych stworzeń. Skoro bo
wiem osiedli się w pniu drzewa lub w skale dla wychowania swojej rodziny, nie dba zu
pełnie o p o rząd ek ; gromadzi tam nietylko resztki spożytych owadów, ale nadto odchody piskląt i swoje własne. W krótkim czasie kry
jówki, zamieszkiwane przez dudka, wydzielają
N r. 42.
W SZECH ŚW IA T.665 woń odrażającą, k tóra przejmuje nawskróś
pióra piskląt i rodziców samych. Niekiedy j e dnak, szczególniej w okolicach odległych, gdzie niema powodu obawiać się sąsiedztwa człowieka, dudek osiedla się w polu pod k a
mieniem lub krzakiem. P allas nawet znalazł gniazdo tego gatunku w klatce piersiowej szkieletu ludzkiego, który się poniewierał na stepach, wymyty deszczami. A le i w tym wy
padku mieszkanie dudka było równie źle utrzymane, ja k zwykle, a kolebka małych pi
skląt przedstawiała istny obraz śmietnika.
Dzięcioły mieszkają podczas lęgu w pniach drzew, gdzie silnym swoim dziobem um ieją sobie urządzać prawdziwie wygodną siedzibę.
W naszym kraju schronienia te raz opuszczo
ne, służą za przytułek innym ptakom d ro b nych rozmiarów, łażącym, sikorom, dudkom, a w krajach podrównikowych naw et małym papugom . Papugi większe m ają. dość silne dzioby, aby w miękkiem drzewie wydłubać so
bie dostateczne pomieszczenie. Tukany i dzio- borożce m ają te same obyczaje, utrzym ują je dnak, że te ostatnie, a szczególniej gatunek indyjski, dzioborożec dwurożny (H om raius bicornis), mają jeszcze, oprócz tego, tę szcze
gólną przezorność, że zamurowują do połowy otwór gniazda błotem, skoro tylko samica w niem osiądzie na jajkach. Możnaby to po
czytać za brak wiary w wierność m ałżeńską i przypuszczać, że samcy chcą tym sposobem zmusić samice do wyłącznego zajęcia się lę
giem. Samiec wszakże zostawia niezamurowa- nym otwór, przez który samica może wytykać swój dziób olbrzymi dla przyjęcia żywności, którą on jej każdodziennie dostarcza.
Gdy młode już się wylęgną, samiec wyswo- badza swojego więźnia, który do wspólki z małżonkiem zajmuje się odtąd wychowaniem młodego pokolenia.
Jed n o z najciekawszych gniazd należy do wróbla brazylijskiego, nazwanego zdunem (F urnariu s rufus). J e s t ono nadzwyczajnej grubości w stosunku do rozmiarów ptaka i ca
łe zbudowane z gliny. Zwykle spotyka się to gniazdo na grubej, poziomej gałęzi, rzadziej na dachu, na balkonie lub na krzyżu wieżo
wym. Samiec i samica pracują na wyścigi nad wzniesieniem tej dziwnej budowy; z ziemi roz
moczonej deszczem, robią one kulki, które na
stępnie przenoszą na drzewo i nóżkami swemi
uk ład ają w listewkę okrągławą. Ponad tą listewką u kładają drugą warstwę nieco pochy
loną do pierwszej, dalej trzecią, w ten sposób, że budowa przybiera kształty półkuliste, a w środku ma obszerną jam ę, przestrzeń. N a jednym boku je s t zachowany otwór zrazu o krą
gły, potem pół okrągły, k tóry przedziela prze
gródka pionowa, zagłębiająca się wewnątrz i budowy i podtrzym ująca drugą przegród
kę poziomą. W ten sposób powstaje izdebka, k tó rą samica wyścieła starannie suchemi ziołami i składa w niej cztery ja jk a białe, wysiadywane potem kolejno przez oboje ro dziców.
Gniazdo to, w kształcie pieca, było źródłem podanej nazwy ptaka. Stanowi ono dzieło mu
larskie i dlatego odnosi się do tej samej ka- tegoryi, co gniazda jaskółek.
Jakkolw iek jaskółki i jerzyki różnią się pod względem budowy i obyczajów, to jednak w budowie gniazd ptaki te różnią się tylko zręcznością czy talentem , rozwiniętym w wyż
szym lub niższym stopniu. Są przedewszyst- stkiem mularzami, ale pomiędzy jaskółkam i znajdują się prawdziwi artyści, gdy tymcza
sem między jerzykam i spotykamy samych tyl
ko rzemieślników. Powszechnie wiadomo, że każdego roku w początkach wiosny powracają jaskółki; z nieporównaną stałością powracają one objąć w posiadanie gniazda, które po
przedniego roku były schronieniem ich potom stwa, jeżeli ja k a dłoń okrutna nie zniszczyła tych kruchych siedzib.
Dwa gatunki jaskółek są w naszych mia
stach i wioskach zwiastunami wiosny. Są one tak odmienne, że nawet w locie można je od
różnić. J e d n a oknówka (Chelidon urbica) ma głowę, wierzch ciała, skrzydła i ogon czarno granatowe, szyję, piersi, brzuch i krzyż czysto białe. D ru g a dymówka (H irundo rustica) ma wszystkie części zewnętrzne stalowo błękitnej barwy, szyja ruda, z kołnierzem czarnym na wierzchu, piersi i brzuch białe z rudym odcie- niem. Pierwsza ma ogon średnio widłowaty, druga ma lotki ułożone w ogon okrągławo z dwiema sterówkami zewnętrznemi, wydłużo- żonemi w dwie nitki. Dymówka, która mimo swej nazwy rzadko zakłada gniazda w komi
nach, zwykle zaś najchętniej gnieździ się w szo
pach, stajniach, pokojach niezamieszkałych
lub futrynach okien, nie rozwija wcale w bu
6 6 6 W SZECHŚW IAT.
N r. 42.
dowie swoich gniazd tyle talentu i tyle sztuki co oknówka.
T a znów ostatnia obiera prawie zawsze sie
dzibę w miejscach zabezpieczonych od burz, a mianowicie w ybiera ona kąty, kanty gzem- sów, kapitele kolumn, futryny okien lub roz
padliny, które zamyka w części ziemią rozro
bioną, pozostawiając tylko szczupły otwór.
W okolicach alpejskich, gdzie m ieszkania są rozrzucone, zmuszone są one do gnieżdżenia się w skałach i w ten sam sposób zapewne gnieździły się one i w czasach przedhistory
cznych, wtedy, gdy człowiek nie m iał innego schronienia prócz ja sk iń , które musiał dzielić z dzikiemi zwierzętami.
Gniazdo oknówki je s t kształtu półkulistego, zam knięte z wierzchu i opatrzone z boku wej
ściem, odpowiedniein do wielkości ptaka. Ścia
ny gniazda nadzwyczaj czyste, wygładzone ze
w nątrz i wewnątrz, podziwem przejm ują każde
go, kto je widzi; nic dziwnego, że każda para potrzebuje dwu tygodni na tę robotę, ale zato domek tak wypieszczony nie może służyć na jeden rok tylko.
Spalanzani dowiódł tego przez bezpośrednie doświadczenia — uwiązawszy nitkę jedwabiu u nóg niektórych jaskółek, przekonywał się, że kilka la t zrzędu te sam e ptaki powracały do starego domostwa. W szystko to każe przy
puszczać, że od czasów niepamiętnych jaskółki oknówki trzym ały się jednego planu w budo
waniu, a większość ornitologów nowszych, zgodnie z panem G erbe, zaprzeczają mniem a
niu pana Pouchet, który po zbadaniu pewnej liczby okazów, znajdujących się w muzeum w R ouen, osądził stanowczo, że te przemysło
we ptaki w ciągu wieków stopniowo zmieniały i udoskonalały m ałe swoje budynki.
Dymówki albo jask ó łk i wiejskie, odnajdują także każdego roku gniazdo, które opuściły poprzedniej jesieni i s ta ra ją się czemprędzej przywrócić go do tego stanu, żeby mogło przy
ją ć nowy lęg. R ep aracy ja nie je s t ani tru dną ani skomplikowaną, bo gniazdo, mimo wszyst
kiego, je st bardzo grubo budowane. Je stto rodzaj puharu o grubych bardzo ścianach, zrobionego z m ułu i ziemi, zmięszanej z sier
cią i łodygami traw . Ziem ię przynosi p tak ma- łemi grudkam i w dziobie i zlepia śliną, która służy zarazem do przytw ierdzania innych m a
teryjałów. W nętrze nareszcie je st wysłane
ziołami miękkiemi, siercią i maleńkiemi piór
kami; gdy już gniazdo je s t ukończonem zupeł
nie, przyjmuje w siebie cztery lub pięć jajek białych, kropkowanych brunatno-szaro.
Pomimo, że nie je s t arcydziełem, gniazdo dymówek je st przedmiotem zawiści innych p ta ków. I tak, wróble z rzadką czelnością przy
właszczają sobie często gniazda jaskółek, nie bez żywych protestacyj ze strony prawych po- siadaczów, którzy wydają dzikie okrzyki, a na ich odgłos zlatuje się mnóstwo towarzyszów.
Zwykle w takich walkach wróble zostają pa
nami placu. Opowiadają, co prawda, że pod
stępni drogo okupują swoją nikczemność, bo jaskółki żywcem zamurowywują wróbla w gnie- ździe, trudno jednakże przypuścić, aby wróbel ze swoim silnym dziobem nie mógł zwalczyć tak kruchej przeszkody dla odzyskania swo
body.
Jerzy k 'czarny albo murowy (Cypselus apus), ptak o piórach koloru sadzy, o skrzy
dłach wygiętych w kształcie kosy, który przy
bywa do nas po jaskółkach, a chowa się, ja k tylko zaczynają się zmierzchy wieczorne, przy
właszcza sobie także, ja k tylko może, gniazdo jaskółki dymówki. W lecie, rano i wieczorem dają się słyszeć ostre, prawie dzikie, krzyki je- rzyków, krążących naokoło wysokich domów lub starych wieżyc. Często wypierają one z gniazd szpaki i wróble, a tem łatwiej jeszcze jaskółki, które są gorzej uzbrojone i słabsze.
W gnieździe przemocą zdobytem, ścielą one łoże naprędce, w którem znoszą ja jk a . Jeżeli już nie mogą poradzić sobie inaczej, budują własne gniazda, do których zużywają wszel
kie, pod ręką znajdujące się m ateryjały: ko
nopie, liście, siano, gałgany i pióra często k ra dzione z innych gniazd. W szystkie te m atery
jały zlepione są zapomocą śliny ptaka, k tó ra natychm iast wysycha na powietrzu i wypełnia budynek prawdziwym klejem.
Taki sam płyn kleisty, wydzielany przez gruczoły ślinowe, g ra niezmiernie ważną rolę, a nawet sam przez się stanowi głównie gnia
zda Salangany, które w handlu są znane pod nazwą gniazd jaskółczych. Salangany w rze
czy samej nie są jaskółkam i, ale jerzykam i
maleńkich rozmiarów, rozpowszechnionemi na
M alajach, w Polinezyi i Papuazyi, które z je
dnej strony dochodzą aż do Azyi południowej,
a z drugiej aż do Nowej K aledonii. N a tu ral
nie, nie jestto jeden tylko gatunek n a całej tej obszernej przestrzeni, je s t ich kilka od
mian, które się różnią między sobą wielkością rozmaitych części ciała i barw ą upierzenia;
N r. 42.
W SZECH ŚW IA T.667
mimo tych różnic dość często były one mięsza-
ne ze sobą. ( C. d. n.)
6 6 8 W SZECH ŚW IA T.
N r. 42.
Politechnika we Lwowie.
O politechnice lwowskiej i w samej Galicyi i u nas w K rólestw ie, szerszy ogół publiczno
ści prawie że żadnych nie posiada wiadomości dokładniejszych. Przyczyną tego zdaje się być po części m ałe interesow anie się naszego ogó
łu losam i szkolnictwa, po części zbyt słabe, prawie że dotąd żadne udzielanie się człon
ków politechniki na zewnątrz, zbyt słab a ży
wotność, działalność obyw atelska zakładu.
Z program u ‘), wydanego na rozpoczynają
cy się rok szkolny nowy, czerpiemy te kil k a szczegółów, które dopełniam y wiadomo
ściami, odpowiednio sprostowanem i, wyjętemi z „H ochschulen-K alender" z r. 1882, odsyła
ją c ciekawszych czytelników po dokładniejsze wiadomości do wymienionego program u.
Szkoła politechniczna mieści się obecnie w w spaniałym gm achu, wzniesionym niedawno przy ulicy Sapiehy. P ra c o w n ie : chemiczna i technologii chemicznej pomieszczone są w od
dzielnym, niezbyt od pierwszego odległym bu
dynku, wychodzącym n a plac Sw. Jerzeg o (rusiń. J u ra ).
P olitechnika obejm uje 4 wydziały: Inżynie- ryi (kurs 5-letni), Budow nictw a (k. 5 1.), B u dowy machin (k. 4 1.) i Chemii technicznej (kurs 4-letni).
B ok szkolny dzieli się na dwa półrocza (se
mestry): zimowe (od 1-go P aździernika do 28 L utego) i letnie (od 4-go M arca do 31 L ipca).
Pom iary praktyczno z gieodezyi odbyw ają się od 1— 20 Lipca.
Szkolą kieruje rek to r, wydziałami specyjal- nemi grono (kolegijum) profesorskie i dzieka
ni. Słuchacze dzielą się na zwyczajnych, którzy ukończyli poprzednio rządowe szkoły średnie i nadzwyczajnych, którzy nie odpow iadają wy
mienionemu wyżej warunkowi, lub którzy za-
* pisują się tylko na ja k iś jeden specyjalny przedm iot, nie zaś na cały wydział. Z pozwo
lenia też re k to ra dopuszczani są na wykłady goście. Słuchacze nadzwyczajni nie otrzym ują ani świadectw z postępów czynionych, ani też nie są uwalniani od o p łat (czesne, wpisowe, taksy laboratoryjne, kaucyja).
*) Z p ro g ra m u ę. k . sz k o ły p o lite c h n ic z n e j we L w o wie n a ro k naukow y 1 8 8 3 — 1 8 8 4 . X I I . 1 8 8 3 .