• Nie Znaleziono Wyników

JVi Warszawa, d. 27 Listopada 1892 r.

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2021

Share "JVi Warszawa, d. 27 Listopada 1892 r."

Copied!
16
0
0

Pełen tekst

(1)

JVi 4 8 . Warszawa, d. 27 Listopada 1892 r. T o m X I .

PRENU MERATA „W S Z E C H ŚW IA T A ".

W W arszawie:

ro c zn ie rs.

8

k w a r ta ln ie „ ii Z

przesyłką pocztową:

ro c z n ie „ 10 p ó łro c z n ie „

6

Prenum erow ać m ożna w R edakcyi W szechśw iata i w e w szystkich k sięg arn ia ch w k ra ju i zagranicą.

Komitet Redakcyjny W szechświata

stanow ią panow ie:

A leksandrow icz J ., D eike K., D ickstein

8

., H oyer H ., Ju rk iew icz K., K w ietniew ski W ł., K ram sztyk

8

., N atanson J ., P rauss St., Sztolcm an J . i W róblew ski W .

„ W s z e c h ś w ia t" p rz y jm u je o g ło sz en ia, k tó r y c h treś ó m a ja k ik o lw ie k z w ią z e k z n a u k ą , n a n a s tę p u ją c y c h w a ru n k a c h : Z a 1 w ie rsz z w y k łeg o d r u k u w szp alcie alb o je g o m ie js c e p o b ie ra się za p ie rw sz y r a z k o p . 7'/»

za sześć n a s tę p n y c h r a z y k o p .

6

, za d a lsze k o p . 5.

TYGODNIK POPULARNY, POŚWIĘCONY NAUKOM PRZYRODNICZYM.

A d r e s IRed-aŁccyl: ZKZralsicwsłcIe-ZFrzed.mieście, 2>Tr S©.

0 INSTY NK CIE P A S O R Z Y T N Y M T T

W y p a d k i parazytyzm u bardzo się rzadko między ptakami zdarzają, gdyż, pomijając zwyczaj niektórych ptaków towarzyszenia większym drapieżnikom w ich ucztach, lub t a k często obserw ow any u mew i p o k re w ­ nych im w y drz yków zwyczaj wzajemnego wydzierania sobie pokarm u, którego w ł a ­ ściwym parazytyzm em nazwać niemożna, życie cudzym kosztem objawia się jedynie pom iędzy p takam i składaniem jaj do gniazd cudzych, co obserwowano, j a k dotychczas, tylko u niektórych k u k u łe k oraz u cieka­

wego ptaszka amerykańskiego, zwanego

„ n e g ro ” (M olothrus). Zajmującem być m o ­ l e dla niejednego z czytelników bliższe

poznanie tych ptaków i ich obyczajów j e ­ dynych w swoim rodzaju i dlatego kolejno zajmę się dobrze nam znaną k u k u łk ą, a n a ­ stępnie am erykańskim „negrem ”, starając się wykazać przypuszczalną przyczynę t e ­ go ciekawego zwyczaju u ptaków tak da­

lekich jeden od drugiego.

N ajzatwardzialszy mieszczuch znać musi

! kukułkę, k tóra je s t jed n y m ze zwiastunów wiosny najbardziej się w oczy, a może ra- czój w uszy, rzucającym. J u ż przed k o ń ­ cem K w ietnia kukanie jćj wszędy słyszeć się daje; dość j e s t poza m ury miasta w ydo­

być się, aby ten głos charakterystyczny usłyszeć, a naw et i w większych ogrodach 1 miejskich niekiedy w ucho nam wpadnie.

Nie wiem je d n a k , czy każdy ptak a samego widział. D la tych więc — j a k przypusz­

czam bardzo nielicznych — nadmienię, że k u k u łk a jcstto ptak mniejszy nieco od si- nogarlicy, o skrzydłach i ogonie długim, o krótkich nóżkach, opatrzonych dwoma palcami zwróconemi naprzód, a dwoma ku tyłowi; ubarwienie ogólne ma popielate, na spodzie upstrzone białemi i czarniawemi pręgami. Dziób dość długi i zlekka h a k o ­ waty, oczy barwy jaskrawo-żółtćj. Niekie­

dy zdarzają się okazy o ubarw ieniu tak zwanem hepatycznem, takie mianowicie, u których kolor popielaty je st wszędzie za­

stąpiony przez ru d y , przyczem wierzchnia część ciała nie jest jednostajnie ubarwiona, lecz posiada pręgi czarne i rdzawe. P ta k i o barw ie hepatycznćj u nas zdarzają się

| dość rzadko, pospolitszemi zaś są na p o ­

(2)

754

w s z e c h ś w i a t

. .Nr 48.

łu d n iu E u ropy, w Azyi i w Afryce. D o ­ tychczas pozostaje dla ornitologów z a ­ gadką, dlaczego ptaki prz y b ie rają tę b a r ­ wę, której niepodobna brać za c h a ra k te r zależny od wieku; przypuszczać tylko moż­

na, że pew ien rodzaj p o k arm u sprow adza t a k znaczne zm iany w ubarw ieniu.

K u k u łk a właściwa, k tó ra nas tu głównie zajm uje (Cuculus canorus), zamieszkuje całą E u r o p ę aż po 70° szerokości północnej, w A fryce sięga prowincyj E k w a to ry ja ln y ch , w A zyi zaś—Ceylonu. Na wschodzie Azyi, a mianowicie w Syberyi wschodniej zastę­

pują j ą dwa bardzo bliskie g a tu n k i (C. bo- realis i C. striatus). W chłodniejszych j e ­ d n ak strefach, j a k u nas np., spędza tylko część wiosny i lato, na jesień zaś odlatuje do A fry k i północnej. D o Niemiec środko­

wych nadciąga w połowie K w ie tn ia, do nas około 25 tegoż miesiąca, w Norwegii zaś i Szwecyi u k az u je się dopiero około poło­

wy Maja. W pierwszych d n iach W rz e ś n ia odciąga n a południe i B rehin obserwował j ą w Nubii j u ż 11 tego miesiąca.

K u k u ł k a ożyw ia nadzwyczaj lasy nasze z nastaniem wiosny, gdyż ptak to ruchliw y, p rzelatu jący często z d rz ew a na drzewo swym lotem szybkim i miękkim, p rz ypom i­

nającym nieco lot p taków drapieżnych, do których i z u b a r w ie n ia m a niejakie p o d o ­ bieństwo '). K ażda p a ra osiedla się w pew­

nej części lasu i w tedy nie znosi żadnego sąsiedztwa. N a u m a n n obserw ow ał je d n ę taką parę, wracającą na to samo miejsce w ciągu dw udziestu kilku lat. Samiec z a ­ zdrosny do niemożliwych granic, prześla­

d u je zawzięcie każdego ryw ala, k tó ry b y się w jeg o sąsiedztwie pokazać ośmielił. N ie­

m a j e d n a k żadnej pewności, czy kukułki n a całe życie zw iązki małżeńskie zaw ierają i n aw et większość ornitologów nowoczes­

nych j e s t skłonną do przypuszczania, że samiec nie może służyć za p rz y k ła d w ier­

ności małżeńskiej, lecz że przeciw nie z ró w ­ nym zapałem miłość swą okazuje każdej samicy, k tó rą n a swej drodze spotka.

S praw dzonem też zostało, że i obow iązków ojcowskich nie spełnia należycie, pozosta-

') S tą d to p o w s ta ł p r z e s ą d lu d o w y , że k u k u łk a n a s ta r o ś ć p rz e m ie n ia się w k ro g u lo a .

wiając wyłącznie samicy tr u d wyszukania gniazd dla przyszłego swego potomstwa.

Głos k u k u łk i składa się z dwu nut, które łatw'o sylabami ku-ku wyrazie można. P o ­ w tarza j e zwykle kilka, kilkanaście lub kilkadziesiąt razy. Oprócz tego wydaje in n y głos chrapliwy, który nieco śmiech ludzki przypomina. K u k a tylko samiec, samica zaś wydaje rodzaj śmiechu, który B reh m w yraża sylabami kwi kwi-kwik.

K u k u łk a należy niewątpliwie do n a ju ż y ­ teczniejszych ptaków naszych lasów, gdyż wyłączne jej pożywienie stanowią owady, a przedewszystkiem liszki włochate, które ta k znaczne szkody czynią w k ulturac h leś­

nych. W e d łu g Wodzickiego, żołądek k u ­ k u łe k byw a niekiedy całkowicie wypełnio­

ny włosami tych liszek, a ponieważ znacz­

na część ich wbija się w ściany żołądka, powstał stąd naw et przesąd, że k u k u łk a posiada żołądek włosami w ew nątrz o b ro ­ śnięty. J a k znaczną korzyść dla lasów przynosi k u kułka, można wnosić z n as tę­

pującej obserwacyi niemieckiego ornitologa v. Homeyera.

Uczony ten zauważył w 1848 ro k u zn a ­ czną ilość k u kułek w niewielkim bo 30- m orgowym lasku; ilość tych ptaków wzro­

sła wkrótce do setki. P rzy c zy n ą tego n a ­ lotu, j a k się H o m ey e r przekonał, było n ad ­ zw yczajne rozmnożenie się liszek włocha­

tych (Liparis monacha). Obliczając, że gdyby tylko każdy p ta k na minutę spożył dwie liszki, sto ptaków przez 16 godzin dnia (w L ipcu) zniszczyłoby ich 192 000, a przez 15 dni — 2880000. Toteż wkrótce liszki zostały kom pletnie wyniszczone.—

Wodzicki w swój monografii k u k u łk i zaleca również jaknajgoręcej pilnow anie ; o c h r a ­ nianie tego użytecznego ptaka.

Przejdźm y teraz do najciekawszej oby­

czajowej strony k u k u łk i, a mianowicie do jedynego praw ie w swym rodzaju sposobu rozmnażania się. K u k u łk a, j a k wiadomo, nie ściele własnego gniazda, lecz powierza pieczę nad swojem potomstwem innym p ta ­ kom, oddaje je na mamki, jak b y to słusznie powiedzieć można. F a k t ten znanym j u ż był w starożytności, a wielki przyrodnik*

Arystoteles, odzywa się w następujący k a ­

tegoryczny sposób o kukułce: „ Ja je ku-

(3)

755 k ulki bywa wysiadanem, a młode po wy­

kluciu karm ionem przez ptaka, do którego gniazda ja je zostało zniesione. Mówią n a ­ wet, że karmiciel wyrzuca z gniazda własne potomstwo i pozwala mu zginąć z głodu, gdy tymczasem podrasta m łoda k u k u ł k a ”.

Dziw ić się należy, że w t a k zamierzchłej starożytności, gdy badaniem przyrody mało kto się jeszcze zajmował, posiadano j u ż ta k dokładne dane o sposobie rozmnażania się k u k ułki, k tó ra bardzo łatwo wym yka się z pod obserwacyi.

Skoro tylko k u k u łk a ma się ku zniesie­

niu, zajm uje się wyszukaniem gniazda ofia­

ry, którój przyszłość jednego ze swych po­

tomków ma powierzyć. W y b iera zawsze gniazda, w których j u ż się j a j a właścicielki znajdują, obawia się widocznie, aby jój przyszła m am ka nie porzuciła gniazda, z n a­

lazłszy w niem obce jaje. Większość współ­

czesnych ornitologów utrzym uje, że k u k u ł ­ ka wyrzuca jedno, lu b parę jaj prawćj w ła­

ścicielki i za tem tw ierdzeniem oświadzają.

się kategorycznie B rehm i Wodzieki; T a ­ czanowski ') zaś milczy co do tego zupełnie.

B reh m też twierdzi, że k u k u łk a znosi nie­

kiedy dwa j a ja do jednego gniazda, gdy Taczanowski zapewnia, że nigdy więcój nad jedno nie składa i że te gniazda, w któ ­ ry ch dw a j a j a się znajdują, były odwiedzo­

ne przez dwie samice.

Ja j e k u kułki zwykle bardzo łatwo odróż­

nić się daje od reszty j a j , że j e tak nazwie­

my praw ych, w gnieździe, zawsze je d n a k ubarw ieniem a niekiedy i kształtem zbliża się do nich. I tak w gniazdach gajówek, j a k Silvia hortensis, S. cinerea, S. nisoria i t* P-> j aJa k u k u łk i zwykle bywają koloru zielonkawego z drobnem upstrzeniem oliw- kowem, gdyż podobnie ubarw ione są ja ja wymienionych tylkoco ptaków. W gniaz­

dach m akolągw y i dzwońca tło bywa różo' waw e a upstrzenie czerwone; zniesione do gniazd pokrzew ki szczebiotliwćj (Hypolais hypolais) tło m ają różowe a upstrzenie czarne i t. d. '). W każdym je d n a k razie ponieważ większość ptaków, którym kukuł-

') P ta k i k ra jo w e . K ra k ó w , 1882 to m II I . ') P o w y ższe szczegóły c z e rp a łe m z T a c z a n o w ­ s k ie g o ( P ta k i k ra jo w e , K ra k ó w , 1882 r.).

k a powierza wylężenie swego potomstwa należy do m ałych gatunków, zwykle więc i jaje kukułcze wyróżnia się łatwo w gnieź­

dzie swoją wielkością.

Nierosstrzygniętą je st dotychczas kwe- czy każda k u k u łk a znosi stale j a j a do gniazd tego samego gatunku, czy też d o ­ wolnie może zmieniać ubarwienie swych jaj stosownie do gniazda, jak ie jój się ud a wy- naleść. Za pierwszem twierdzeniem oświad­

cza się Baldamus. G dyby je d n a k było ina- czćj, dziwnemby było i ciekawem j e d n o ­ cześnie do rozwiązania, w jak i sposób ptak może dowolnie zmieniać ubarw ienie i sam rysunek ja ja , stosując je zawsze do j a j tego gniazda, w którem ja je znosi.

Młode kukułczę rozwija się i rośnie n a ­ der szybko, oczywista rzecz ze szkodą p r a ­ wego potomstwa właścicieli. W yobraźm y sobie np. tak małą ptaszynę j a k mysi króli­

ka, którem u powierzona została piecza nad małą kukułką; ta ostatnia po upływie kilku dni j u ż przerasta swoich przybranych r o ­ dziców, którzy ledwie nastarczyć mogą ze znoszeniem pokarm u małemu żarłokowi.

Zwykle też praw e potomstwo ginie z głodu, lub wyrzucone zostaje przez intruza, który ciałem swem w ypełnia kompletnie szczupłe gniazdko przybranych rodziców. K u k u łk a bowiem raz zniósłszy jaje, j u ż się niem więcćj nie zajmuje, pozostawiając swym mamkom cały kłopot wysiadywania go i wy- karm ienia potomka.

Na szczególną uwagę zasługuje spryt, z jak im k u kułka umie wyszukiwać gniazda dla swego przyszłego potomstwa i w ytłu­

maczyć to sobie można w taki tylko sposób,

i

że m ądry ten p ta k obserwuje ruchy innych ptaków i według tego o d k ry w a gniazda j należące do samic na zniesieniu. O pow ia­

dał mi jeden z doświadczonych zbieraczy

j

jaj, że znalazł raz na łące pomiędzy dwiema kępami — gniazdo świergotka, do którego I prowadził rodzaj wąskiego tunelu na łokieć

| długiego; w gnieździe tem było jedno j a je

j

kukułki. Ponieważ spory ten ptak nie

| mógł bezwarunkow o obrócić się w wąskim

[ k u ry tarzu , przypuszczać więc należy, że

k u k u łk a j a je zniosła na zewnątrz, poczem

w dziobie wniosła je do gniazda i wyszła

tyłem. Znany zresztą je s t zwyczaj k u k u ł ­

ki wnoszenia jaj w dziobie do dziupli

(4)

756 W SZECH ŚW IA T. N r 48.

i miejsc ciasnych, o czem B rehm też wspo­

mina. Zdarza się nawet, w edług tego uczo­

nego, że gdy się młode k ukułczę rozrośnie o tw ór dziupli okazuje się zam ałym , aby przezeń mogło się wydostać na ze w n ątrz i pasorzyt ginąć musi z głodu. Dziw nem j e s t w tedy i w zruszającem przyw iązanie prz y b ran y c h rodziców intruza: widziano bowiem, w edług B rehm a, pliszki, k tó re i przez długi czas karm iły w ten sposób uwięzione swe p rz y b ra n e dzieci, w tedy na- ! wet, gdy ich towarzysze dawno j u ż odle­

cieli do cieplejszych krajów *).

Z kolei przejdziem y do d rugiego rod z aju ! p taków pasorzytnych, zw anych przez an- | glików cow - bird (cow = bydło rogate, b ird — ptak), a to dla ciekawego zwyczaju, j a k i m ają te ptaki tow arzyszenia stadom b y d ła rogatego lub koni. W A rg ie ntynie

i

zwą j e „negro”, a w P e r u i Boliwii — „guar- d a caballo”, czyli „stróż k o n i ”. W nauce p ta k ten znany je s t pod n a z w ą M olothrus i należy do czysto am erykańskiej rodziny żółtaczków (Icteridae). J e d e n g a tu n e k tego rodzaju zamieszkuje A m ery k ę północną, kilka zaś innych A m e ry k ę południow ą z w y­

jątk iem Am azonii.

Są to ptaki z wielkości a naw et i z w y­

glądu podobne do naszego szpaka. Samica zw ykle posiada ubarw ienie czarne z dość silnym połyskiem m etalicznym , który na

*) A by u z u p e łn ić t e a p o b ie ż n y s z k ic o b y czajó w k u k u łk i p rz y ta c z a m p o n iże j spis p ta k ó w , w g n ia z ­ d a c h k tó r y c h z n a jd o w a n o j a j a k u k u łe k . S p is te n z ro b iłe m w e d łu g B re h m a , T ac z a n o w s k ie g o , W o- d z ic k ie g o i D z ied u szy c k ie g o : W sz y s tk ie p ra w ie g a ­ t u n k i g ajó w ek (S y lv ia ), g ą s io re k (L a m u s c o llu rio ),

j

b ia ło r z y tk a

( 2

g a tu n k i) , s trz y ż y k w ołow e oczko, : A c c e n to r, m y s ik ró lik , o b a g a tu n k i p liszek (b ia ła i ż ó łta ), ś w ie rg o tk i (3 g a tu n k i) , sk o w ro n e k z w y ­ k ły , s k o w ro n e k leś n y , p o ś m ie c iu c h a , t r z n a d e l, po- trz e s z c z , p o trz o s , z ię b a , j e r ( F r in g illa m o n tifrin - g illa ) , m a k o lą g w a , d z w o n ie c , w r ó b e l zw y cz a jn y , s ik o r a b o g a ta , c ze cz o tk a, g il, m u c h o łó w k a m a ła ( E r y th r o s te r n a p a r v a ) , d ro z d sk a ln y (M o n tic o la sa - s a t il i s ) , d ro z d śp ie w a k , k o s, s ó jk a , s ro k a , t u r k a w - k a i g rz y w a c z . O gółem p rz e s z ło 50 g a tu n k ó w p t a ­ k ó w e u ro p e js k ic h p o d le g a in w a z y jo m k u k u łe k . N a j­

czy ściej c ie r p ią n a tem p o k rz y w k i, p lis z k i i t r z n a d le .

I ciele mieni się zwykle odbłyskiem p u r p u ­ rowym , na skrzydłach zaś i ogonie — zielo­

nym, lub stalowo - błękitnym. S krzydła mają krótkie, całą budowę silną, nogi i dziób mocne. Samica posiada zwykle barw ę my- szato szarą z ciemniej szem nieco u p strze­

niem na piersiach.

W szystkie znane gatunki rodzaju M olo­

th ru s, lub j a k je nazwiem y ich mianem argientyńskiem — „negrów ” trzym ają się wyłącznie miejsc otw artych, przeważnie pastwisk, na których z w y k ły towarzyszyć stadom bydła rogatego, lub koni. Nieraz widzieć je można, siedzące po kilka razem na grzbiecie konia lub krow y, któ ry m w y ­ b ierają z szerści pasorzyty. G dy zwierzęta te pasą się na trawie, neg ry zw ykle tr z y ­ m ają się w bliskości pyska bydlęcia, gdyż w miarę j a k to ostatnie traw ę szczypie, od­

k ry ć tam mogą mnóstwo drobnych owadów, którem i się karmią.

Zwyczaj ten towarzyszenia naszym wiel­

kim zwierzętom domowym zasługuje ze wszech miar na uwagę, gdyż pamiętać na­

leży, że przed odkryciem A m eryki nie było tam ani koni ani bydła rogatego, a jedyne wielkie zw ierzęta tój części świata — tapir, lama, wigoń i guanako trzym ają się tych okolic, gdzie molotrusów niema, prz y p u sz­

czać więc niepodobna, aby ongi tym zwie­

rzętom tow arzyły i dopiero po w p ro w ad ze­

niu naszych zw ierząt domowych przeniosły na nie swe sympatyje. Przypuszczać raczćj wypada, że jestto p ow rót do dawnego in ­ stynktu, a mianowicie z czasów, kiedy A m e ­ ry k ę południową zamieszkiwał koń, który dzisiaj zn a jd u je się j u ż tylko w stanie ko ­ palnym. G d y następnie koń ten zaginął, in sty n k t towarzyszenia wielkim czworono­

gom zatracił się i dopiero odezwał się po wprow adzeniu naszych wielkich zwierząt domowych. P o w ró t taki do dawno z a tr a ­ conych instynktów daje się nieraz obserwo­

wać w świecie zwierzęcym.

Negro jest ptakiem wysoce towarzyskim i posuw a miłość sobie podobnych do tego stopnia, że nawet, w porze lężenia się stada nie rozbijają się na pary. Zwyczaj ten ob­

jaśnia się ich osobliwym instynktem niesie­

nia ja j do gniazd cudzych, dzięki czemu sa­

mica nie je s t zmuszoną do robienia gniazda

(5)

N r 48.

i w yprow adzania potomstwa, mogąc rok cały trzymać się swego stada. Niema też u nich parow ania się, lecz przeciwnie p a ­ nuje w stadzie zasada wolnój miłości, a k aż­

da samica, j a k i każdy samiec zmienia sw e­

go towarzysza cochwila.

Nie wszystkie je d n a k gatunki tego rodza­

j u posiadają jed n ak o w e obyczaje, gdyż te, choć w głównych zarysach pozostają te s a ­ me, różnią się je d n a k w szczegółach sto ­ sownie do gatunku. Najdawniej znanym je st północno-am erykański negro (Molo- th ru s pecoris) i u niego bodaj najdawniej odkryto zwyczaj niesienia jaj do gniazd cudzych. T en wszelako gatunek niesie, w e­

dług W ilsona, jed n o tylko ja je do każdego gniazda, przyczem nie niszczy jaj prawego właściciela. P odobnie zachowuje się o b ­ serwowany przez nas gatunek peruw ijański (Molothru3 occidentalis), a chociaż zdarzyło nam się raz czy dw a razy znaleść dw a ja ja tego ptaka w cudzych gniazdach, to p rz y ­ puszczać można było, że zniosły je dwie s a ­ mice.

Najciekawsze j e d n a k szczegóły co do obyczajów n eg ra ogłoszone zostały przed k ilku laty przez p. H udsona '), który od dziecka wychowany w A rgientynie, j u ż z młodych lat pilnie obserwował tego pta­

ka, zebrawszy przez ciąg wielu lat n a d ­ zwyczaj cenny m ateryjał, rozjaśniający p r a ­ wie w zupełności obyczajową stronę negra i rzucający niemałe światło n a parazytyzm u ptaków. O bserwacyje H u d so n a dotyczą 3 gatunków , zamieszkujących okolice Bue­

nos* Ayres, najobszerniej je d n a k uczony ten tra k tu je obyczaje najpospolitszego z trzech gatunków, a mianowicie zwykłego negra argientyńskiego (M olothrus bonariensis).

P t a k ten bardzo je s t pospolitym w A r ­ gientynie, trzym a się je d n a k najwięcej w p a ­ sie upraw nym , gdzie obfitość drzew, zasa­

dzonych przez człowieka, daje mu możność łatwiejszego znalezienia g n iazd cudzych, do których mógłby znosić swe jaja. Negro trzym a się rok cały stadami, te je d n a k w końcu lata prz y b ie rają takie rozmiary, że liczyć można dziesiątki tysięcy ptaków

') P a trz : S o la te r i H u d s o n , A rg e n tin e O rn ith o - lo g y . L o n d y n , 1888.

w jednem stadzie. P ta k i obsiadają drzewa w takiej masie, że wydaje się zdaleka, jak b y na drzewie porastały czarne liście.

W stadach negrów uderza szczególniej dysproporcyja samców, których, w edług zdania Azary, wypada 9 na 10 ptaków;

H u d so n wszelako stosunek ten re dukuje nieco. H udson objaśnia tę dysproporcy- j ą płci u negra większą twardością sko­

r u p y ja j, z których się mają wykluć samce.

Należy wiedzieć bowiem, że negro argien- tyński nietylko, że niesie ja ja w cudze g n ia ­ zdo, lecz nadto rozbija, lub dziurawi te wszystkie, które znajdzie w gnieździć i to nietylko innych ptaków, lecz nawet samych negrów, jeżeli już się w gnieździe znajdo­

wały. Hudson widział raz samca, który pilnie obserwował samicę swego g a tunku i skoro tylko ta zniosła ja je w pobliskiem gnieździe, poleciał doń i rozbił jaje. Tenże sam uczony widział raz, j a k samica negra znalazłszy raz cudze gniazdo, p rz e d z iu ra ­ wiła znajdujące się w niem jedno jaje i z na- dzianem na dziób ja je m odleciała.

Z powodu swych pasorzytnych obycza­

jó w negro rok cały trzymać się może stada­

mi, a samice jego niosą się znacznie dłużej, aniżeli inne ptaki, tak że według H udsona niesienie się tr w a przez cztery miesiące, a mianowicie od W rześnia do Stycznia.

P rzez ten czas samica niesie od 60 do 100 ja j. Nic więc dziwnego, że ptak ten stał się tak licznym w A rgentynie, że pojedyńeze stada jego na dziesiątki tysięcy liczyć m o­

żna. 'Ł atw o też można sobie wyobrazić* j a k niszczącym dla innych gatunków je st ten instynkt pasorzytn.

W doskonałym swym traktacie o obycza­

jach n egra H u d s o n wylicza różne ujemne i dodatnie stronu instynktu tego ptaka. Do pierw szych zalicza przedewszystkiem czę­

ste porzucanie ja j »na ziemi lub znoszenie ich do gniazd opuszczonych oddaw na. O b­

jaśnić to sobie można niezw ykłą obfitością tych ptaków i co zatem koniecznie idzie bardzo ograniczoną stosunkowo liczbą c u ­ dzych gniazd, do których mogłyby samice swe j a j a znosić. Zdarza się też często, że negry niosą j a j a do gniazd, gdzie w ysiada­

nie ju ż się odd aw n a zaczęło i wtedy j a j a

ich nie mogą być wysiedziane. Gdy wsze­

(6)

W SZECH ŚW IAT. N r 48.

lako samica n egra zniesie j a ja do cudzego gniazda w trzy do czterech dni po rospo- częciu wysiadywania przez p ra w ą właści­

cielkę, wówczas j a ja n egra mają. za p ew n io ­ ną możność wyklucia, gdyż okres ro z w ija ­ nia zarodka w ja ja c h n egra j e s t znacznie krótszy, aniżeli u innych ptaków. Do u j e m ­ nych także stron in sty n k tu n eg ra zalicza H u d so n zwyczaj samicy niesienia kilku jaj do tego samego gniazda, lub naw et kilku samic do tegoż gniazda, przez co czynią wysiadyw anie w prost niemożliwem. I tak np. H u d s o n znalazł 10 gniazd pewnćj mu- chołówki (M ilvulus ty ran n u s), k tó re ogółem zaw ierały 47 jaj, z tych 12 muchołówki, a 35 negra! P rzypuszcza też ten o bserw a­

tor, że 3/ t gniazd M. ty ran n u s bywa p o rz u ­ cane przez swych właścicieli wprost dla niemożliwości wysiedzenia t a k znacznśj liczby jaj. W końcu do u jem nych stron in sty n k tu n e g r a zalicza H u d so n bezwzglę­

dn e niszczenie jaj znalezionych w g n ie ź ­ dzie, do którego sam ica m a zam iar znieść swoje. T y m sposobem mnóstwo ja j tego ptak a ginie, zniszczonych p rz e z osobniki tego samego g a tunku.

(dok. nast.).

J a n Sztolcm an.

(R z ec z, w y p o w ie d z ia n a n a p o s ie d z e n iu S e k c y i c h e ­ m ic z n e j O ddz. W a rs z . T o w a rz . p o p ie r a n ia p rz e ­

m y s łu i h a n d lu ).

W 1200 num erze angielskiego czasopisma

„ N a tu rę ” zn a jd u je się re fera t z p racy p.

M aquenne, umieszczonej w C om ptes rendus za ostatni tydzień P a ź d z ie rn ik a r. b. i do­

tyczącej przygotow ania acetylenu. W s p o ­ m niany zeszyt Comptes rendus jeszcze nie doszedł był mych rą k , ponieważ j e d n a k a n ­ gielski re fe ra t tój p racy j e s t dość w yczer­

pujący, przeto o p iera jąc się na nim zająłem się wspólnie z p. inżynierem Lcbiedziń- skim powtórzeniem opisanych doświadczeń w pracowni fizycznćj M uzeum i poniżćj p o ­

zwalam sobie zakomunikować otrzym ane rezultaty.

Bardzo j u ż dawno zdołano otrzym ać nie­

wielkie ilości węgliku wapnia, C aC 2 przez wyprażanie w strum ieniu wodoru sprosz­

kowanego węgla ze stopem w a p n ia z cyn­

kiem. W ostatnich czasach p. M aąuenne o trzym ał niewielkie ilości węgliku barytu, B aC 2) przez ogrzewanie sproszkowanego w ęgla z am algam atem bary tu w strum ieniu

suchego wodoru. 1

Zarówno węglik w apnia j a k i węglik ba­

ry tu w zetknięciu z wodą ulega gw ałtow - nćj reakcyi, wydzielając praw ie czyety ace­

tylen. Ze względu je d n a k na trudności otrzym ania zarówno alijażu w a p n ia z c y n ­ kiem j a k i am algam atu barytu reakcyje powyższe przedstawiały tylko teoretyczne znaczenie i j a k o praktyczny labora toryjny sposób otrzym yw ania acetylenu żadną mia­

rą służyć nie mogły.

Przytoczona powyżój praca p. M aąuennea 0 tyle ułatw ia otrzym anie węgliku barytu, że reakcyją jeg o z wodą można j u ż uważać za łatw y i p ra k ty c z n y sposób otrzymania acetylenu w pracowniach. Zasada metody polega na redukcyi węglanu bary tu zapo- mocą magnezu metalicznego wobec sprosz­

kow anego węgla. P rak ty cz n ie rzeczy b io ­ rąc, należy przedewszystkiem zmięszać d o ­ k ładnie węglan bary tu z węglem (koksem) 1 magnezem metalicznym w stosunku:

26 g węglanu bary tu ,

10.5 g magnezu sproszkowanego, 4 g węgla.

Mięszaninę powyższą w prow adza się do re to r ty żelaznój objętości około 700 cm3, opatrzonej r u r ą długą na 30 cm, o w e­

w nętrznej średnicy około 2 cm. Retortę umieszcza się następnie w piecu gazowym w ygrzanym . P o u p ływ ie około czterech m in u t następuje eksplozyja, w otworze r e ­ t o rty ukazuje się duży płomień, poczem n a ­ leży szybko otwór zatkać korkiem, a samę re to rtę ostudzić przez zanurzenie w wodzie.

Zaw artość retorty po ostudzeniu m ożna w y­

ją ć . P rze d sta w ia się ona w postaci ciem no­

szarego proszku, zawierającego około 38%

czystego w ęgliku bary tu , niewielkiego n a d ­

m iaru węgla i śladów cyjanku magnezu,

powstałego z azotu powietrza. Reakcyja

(7)

759 więc niemal ściśle przebiega wedle ró w ­

nania

B a C 0 3 + M g3 + C = BaC.,+ 3MgO.

P oddając węglik b a ry tu działaniu wody, otrzym ujem y acetylen w myśl równania:

B a 0 2+ 2 H 20 = B a ( 0 H ) 2+ C 2H 2.

Najlepiej je s t w tym celu umieścić wę­

g lik barytu w kolbce, zatkanej korkiem kauczukow ym z dwoma otworami, z któ ­ rych przez je d e n przechodzi r u r k a p rz e ­ wodnia, przez dru g i zaś — lejek opatrzony kranem , przez któ ry możemy do kolbki w prow adzać wodę. R egulując odpowie­

dnio dopływ wody, możemy otrzym ać nie­

przerw any i um iarkow anie szybki prąd acetylenu, któ ry wedle p. M aąuennea je s t bardzo czysty, gdyż obce przymięszki sta­

nowią w nim zaledwie 2°/0.

Opisane powyżej doświadczenia p. M a ­ ą u e n n e a powtarzaliśmy w całej rosciągłości i do powyższego dodać możemy, że eksplo- z y j a j e s t bardzo słaba, jeżeli postaramy się o bardzo staranne wysuszenie mięszaniny.

W ilgotna' mięszanina daje wybuch bardzo silny, tem, rzecz prosta, niebespieczniejszy, im mniejszą je s t objętość naczynia, w k tó ­ rem prowadzim y ogrzewanie. Pierwsze d o ­ świadczenie, wykonane z 30-ma gramami mięszaniny i przeprow adzone w rurze że­

laznej długiej na 120 cm, o średnicy we­

wnętrznej około 3 cm dało nam wybuch bardzo silny: korek kauczukowy, wysadzo­

ny z rury, pomimo ośmiokrotnego p rz yw ią­

zania go do niej drutem miedzianym, t r a ­ fiwszy w bok pomocnika naszego, stojącego na odległości półtora metra, uderzył go bo­

leśnie i w yrw ał mu znaczny kaw ał odzie­

nia, w rurze zaś zaledwie kilka gramów p ro d u k tu ocalało. Nadmienić wypada, że wysadzenie k o rk a miało miejsce pomimo to, że boczny otw ór r u r y przez cały ciąg ogrze­

wania i w czasie wybuchu był niezamknię- ty, aby dać swobodne ujście powstającym gazom.

Następne doświadczenia, wykonywane w tejże ru rze z dokładnie wysuszoną mię- szaniną daw ały bardzo słabe, zaledwie za­

uważyć się dające wybuchy. D w a d o ­ świadczenia obyły się zupełnie bez w ybu­

chów, a w jednem , którem u także nie to­

warzyszył wybuch, tylko połowa użytej mięszaniny uległa reakcyi, ta mianowicie połowa, k tóra leżała w części ru ry , ros- palonśj do czerwoności; połowa, leżąca w chłodniejszej części ru ry pozostała nie­

zmienioną.

Chcąc wykonać większą liczbę doświad­

czeń, kazałem zrobić retortę żelazną z u p e ł­

nie zgodną co do wymiarów z przepisami M aą uennea i mogę tu zaznaczyć, że ch o ­ ciaż wszystkie doświadczenia w tój retorcie wykonane dały mi mniej lub w ięcej gwał­

tow ny wybuch, niemniój przeto w ykony­

wanie całej operacyi w retorcie je s t bes- sprzecznie dogodniejsze, niż w rurze. Zdaje się, że wybuch następuje wówczas, gdy magnez zostaje ogrzany do tem peratury, w którój zapala się w powietrzu zawartem w retorcie, wskutek czego tem peratura mię- I szaniny wzrasta bardzo i powoduje g w a ł­

to w n ą reakcyja w całej masie.

W przekonaniu, że najstaranniejsze zmię- szanie węgla z węglanem barytu nie jest w stanie dorównać jednolitości zw iązku chemicznego powziąłem myśl, czyby się nie udało otrzymać węgliku barytu przez w y ­ prażanie magnezu metalicznego j u ż nie z mięszaniną węgla i węglanu barytu, lecz w prost ze szczawianem barytu. W tym celu przygotowałem szczawian b a ry tu przez zlanie odpowiednich ilości rostworów c h lo r­

ku barytu i kwasu szczawiowego i przez strącenie z tego rostworu szczawianu b a r y ­ tu zapomocą amonijaku. P ow stały osad- wielokrotnie przemyłem wodą, zebrałem na filtrze i wysuszyłem. T a k przygotowany szczawian b a ry tu zmięszałem z magnezem metalicznym i poddałem ogrzewaniu w r e ­ torcie. Istotnie, w tem peraturze ciemnej czerwoności zachodzi gw ałtow na reakcyja z wybuchem, zawartość retorty po ostudze­

niu przedstawia się w postaci jasno-szarego proszku, który w zetknięciu z wodą, tak samo ja k i pro d u k t M aąuennea, obficie wy­

dziela acetylen, o czem przekonałem się zarówno ze świecącego płomienia gazu i z jego zapachu, j a k i przez otrzymanie osadów w amonijakalnych rostworach tlen­

ku srebra oraz chlorku sre b ra i miedzi.

Opierając się na tem, mogę twierdzić, że

reakcyja zachodzi wedle równania:

(8)

760

w s z e c h ś w i a t

. Nr 48.

C 20 4B a + 4 M g = 4 M gO -j- BaC2, przez co s pra w dziły się me oczekiwania.

Co się tyczy samego p r o d u k tu o trz y m a ­ nego w ten sposób, muszę zaznaczyć, że jest on daleko jaśniejszy, niż p r o d u k t M aquen- nea, co może pochodzić zarów no z m niej­

szej zawartości nad m iaru węgla, j a k i ze stosunkowo większej ilości n ad m iaru ma- gnezyi (białej).

W z g lę d n a wartość pro d u k tó w o trzym a­

nych obu temi sposobami zależy oczywiście od ilośfii czystego acetylenu, j a k i każdy z nich wydziela. O ile na oko sądzić moż­

na, p ro d u k t ze szczawianu wydziela go j e ­ śli nie więcej, to nie mniej, niż p ro d u k t z węglanu. Ilościowe porównawcze poszu­

kiw an ia pod tym względem są, prowadzone, a rezultatam i ich nie omieszkam podzielić

się z czytelnikami W szechśw iata.

J . J . Boguski.

P R Z E Z S T E P Y

pm&oiii PÓŁIIOCHEJ.

(D o k o ń c z e n ie ).

K onie wypoczęły na dobrej traw ie i wo­

dzie, zapas suszonego mięsa przygotow any (reszta zapasów w yczerpała się szybko, a p. Millot z żywnością nie nadjechał), gdy now y kłopot szyki nam psuje. O kazuje się, że mój autom edon, k tó ry tw ierdził, że je s t „yaąueano”, nie m a pojęcia o dalszej

drodze, a dowiedziawszy się od ludzi m iej­

scowych, że wśród gęstych k rz a k ó w p a ta ­ gońskich bez drogi wozem nie przejedzie, w ym aw ia mi swoje usługi. P o burzliwej rospraw ie z woźnicą łapię mego w ierzchow ­ ca i pędzę w step szukać człow ieka i koni.

M am szczęście, gdyż na chybił-trafił p u ­ ściwszy się ja k ą ś ścieżką, po kilkogodzin- nój jeździe dotarłem do fu toru kom isarza okręgowego, który, po przeczytaniu moich dokum entów podróżnych, przysłał ir.i do

rosporządzenia sześć mułów policyjnych,, z których wszakże jednego prowadzący j e dwaj żandarmi zdążyli ukraść po drodze, a trzy same pierwszej nocy z pastwiska mi uciekły. Znowu m itręga i tropienie po stepie zbiegów, pomyślnym nareszcie uw ień­

czone skutkiem; przewodnik również się znalazł, chilijczyk, umiejący się z ju k a m i obchodzić; na miejsce okulawionego konia dokupiłem trzy inne i ruszyliśmy nareszcie na południe. Ale muły, niesłysząc zw y­

kłego dzwonka klaczy przewodnicy, u m y ­ k ają z kuframi każdy w in n ą stronę, nowe j u k i i postronki nie uleżały się jeszcze, więc cochwila ła d u n e k się skręca, młody koń, nieprzyzw yczajony do dźwigania j u ­ ków rozbija wszystko i pędzi w step, gubiąc po drodze nasze przybory kuchenne i czę­

ści namiotu, na dobitek straszliwa b u rz a z deszczem ulew nym nadlatuje od strony południowej. Góry wśród h u ra g a n u i ule­

wy, zlewane srebrzystem i smugami deszczu, w mgły spowite, przecudny przedstawiają, widok, lecz czasu ani ochoty nie mamy na zachwyty, goniąc rozbiegane i znarowione m uły i zbierając pogubione sprzęty.

Deszcz, przyciągany widocznie przez gó­

ry, wraca ciągle z coraz to innój strony, gdy n a widnokręgu widać jasne niebo. M amy do przebycia dobre cztery mile do noclegu, gdzie nas z kolacyją czekają, a czuję, że p rzed północą nie zajedziemy. W ysyłam Łaźniewskiego przodem, a sam z resztą to­

warzyszów p racuję n a d doprowadzeniem k a r a w a n y do możliwego ładu. Noc z a p a ­ da, drogę widać tylko podczas błyskawic.

Nagle, j a k b y z pod ziemi, w yrasta jak iś k asztanow aty wałach i zarżawszy głośno rusza galopem po drodze, muły, p rz y z w y ­ czajone iść za końmi, za nim —rzemienie p ę ­ kają, kufry i worki wleką się po ziemi w strum ieniach wody, k ara w a n a się ro z­

bija: część mułów galopuje za kasztanem, j a usiłuję ich z oka nie stracić, szczęściem pędzą po drodze, a kasztan zapewne dąży do domu. Reszta mułów i koni z trzema ludźmi, pozostawiwszy część m anatków na drodze, idzie w porządku. Niemogąc po­

radzić z mułem, z którego oba k ufry z le ­

ciały, wlokąc się za nim na postronkach

1 b ijąc go po nogach, odcinam postronki

i porzucam k u fry również na drodze. Kasz-

(9)

761 tan istotnie zaprowadził mię do domu.

U p rz e jm i gospodarstwo, pp. Sepulveda, właściciele przyległej do domu kopalni miedzi i Łaźniewski oczekiwali nas w b r a ­ mie. H e m p e l ze służbą dopiero o północy nadjechał. Z mułów i koni nic nie brako­

wało na szczęście, a pogubione rzeczy po­

zostawiono n a gościńcu, wysłany też naza­

j u t r z zran a „p e v u ” z wózkiem, pozbierał wszystkie manatki bez tru d u , brakowało tylko trochę drobiazgów bez wartości.

D worek pp. Sepulyeda, położony wśród zupełnej pustyni, urządzony z komfortem europejskim , któregośmy od wyjazdu z B u e­

nos Ayres, oprócz tylko u gubernatora w Acha, nie widzieli. Bogate kopalnie m ie­

dzi leżą. odłogiem dla b r a k u wody, którą aż z Lihue-K alel, t. j . odległości około 4-ch mil gieograficznych wozić potrzeba, jeśli zabraknie deszczówki, starannie zbieranej.

K onie i bydło poją o milę dalej na połu­

dnie przy studni, posiadającej wodę gorszą, a j a k się okazało niestety, dla europejczy­

ków niezdatną całkowicie do picia.

W yjeżdżam y wieczorem w zamiarze n a ­ pojenia koni u studni i wyruszenia na noc mamy bowiem do przebycia przestrzeń co- najmniój trzynastu mil gieograficznych bez­

wodnej pustyni. U studni droga się koń­

czy, dalój j u ż tylko podług busoli i gwiazd oryjentow ać się można. N a nieszczęście 1

przychodzimy do studni w k w a d ran s po napojeniu w niej przechodzącego tra n s p o r­

tu kilkuset wołów, wody niem a ani kropli, z niepojonemi końmi puszczać się dalej by­

łoby szaleństwem; niebo p o k ry te chm uram i, grzm ot odzywa się w oddali i błyskawice m igają na widnokręgu. Przew odnik, p a ­ miętając wczorajsze przygody, oświadcza, że w ciemną noc przez krz aki nie pojedzie, bo konie łatwo pogubić może. Niema rady zatem, tylko nocować trzeba w warunkach najniekorzystniejszych, bo ani wody, ani paszy niema. U w iązujem y większość koni na arkanach wśród zarośli. P o jakim ś cza­

sie nacedzono trochę wody ze studni, ale k u rospaczy naszej była ona nietylko mętna t a k dalece, że posiadała b a rw ę purpurow ą, ale co gorsza — gorzka. F ilip iak próbuje zgotować na tem biocie trochę ryżu i h e r­

baty bez. cukru, trze b a je d n a k wiele siły woli. aby podobną straw ę przełknąć. Daję

sam przykład towarzyszom, którzy są źlr i idę spać bez wieczerzy.

Z rana woda w studni klarowniejsza j u ż nieco, lepszą się nam wydała, choć skutki soli glauberskiój, obficie w niej zawartej, we znaki się wszystkim dawały. Z abie ra­

my j ą do wielkiej butli od wina i do wszyst­

kich m anierek, ale na długo to nie w ystar­

czy. P rze w o d n ik twierdzi, że po obfitych deszczach ostatnich w suchem korycie rzeki K u ra -K o wodę znaleść powinniśmy. Zresz­

tą trze ba jechać naprzód za jakąkolw iek cenę.

Ruszamy dość późno z biwaku; upał n ie ­ miłosierny, a cierniste krzaki, pokryw ające step cały są właśnie tak wysokie, aby w d ro ­ dze zawadzać, lecz zaniskie, aby naw et pie­

szo idącego człowieka od palących p rom ie­

ni osłonić. Około południa spostrzegamy ślicznie położone jezioro, z kępami wierzb

| i stadami ponsowych czerwonaków space­

ru jących w środku. W y kw ity soli, p o k r y ­ wające białym lśniącym całunem wyschłą część jeziora dowodzą niestety nazbyt j a ­ sno, że jest ono słonem. Dowodziła tego Zresztą również obecność czerwonaków, n i ­ gdy nienapotykanych w pobliżu wód słod­

kich. P ragnienie się wzmaga; gorzka i cie­

pła woda z butli i m anierek znika bardzo szybko. Około godziny drugiej schodzimy po stromej pochyłości na dno wąwozu K u - ra-Ko. Jestto wyschłe łożysko sporej rzeki Salado, która, zatamowawszy przejście po­

między górami L ihue Kalel i Czoike-Ma- huida wydmami piasku, rozlała się w o l­

brzymie płytkie jezioro U rre-L afquen. Na wielu istniejących mapach, między innemi na sztabowój mapie argientyńskiej, suchy ten wąwóz je s t odrysowany w postaci wiel­

kiej rzeki! Brzegi wąwozu złożone z g r a ­ nitu czerwonego, dno porasta b ujna trzcina i Gynerium. W ilgotne jeszcze ślady kałuż wyschniętych wskazują, że woda była tutaj jeszcze niedawno. Po niejakim czasie z n a j­

duję w samej rzeczy małą kałużę jeszcze

stojącą, koń mój wszakże, zresztą bardzo

spokojny, wspina się i chrapie, gdy go do

wody chcę podprowadzić. M uły również,

powąchawszy ziemię, uciekają z oznakami

trwogi. W y p a d e k chciał, że na ścieżce

prowadzącej do kałuży widniały świeżutkie

ślady pumy (Felis concolor), bardzo tu taj

(10)

762 W SZECH ŚW IA T. N r 48.

pospolitej, k tórą widocznie myśmy od w ody j spłoszyli, gdyż w p a rę m in u t później spot­

kaliśmy i zwierza samego, w spinającego się na skałę. Zanim zdołałem odczepić k a r a ­ binek od siodła, lew znikł w zaroślach.

Nieco dalej znow u p arę zbiorników wody deszczowój, lecz ta k zgniłej i cuchnącej, że naw et niewybredne, choć mocno spragnione m uły tknąć je j nie chciały.

K u wieczorowi idziem y wciąż jeszcze wąwozem K u ra -K o (ka m ie nna woda). Z a ­ trzym uję karaw anę na k ró tk i wypoczynek.

W ysączam y z m anierek resztki gorzkiej wody, k tó ra nasze pragnienie w zm aga j e s z ­ cze bardziej. Zmęczone m uły kładą się na ziemi. O zachodzie słońca zwijam y obóz i opuściwszy wąwóz, przechodzim y na je g o brzeg prawy, dążąc w prost na południe.

Noc dość poch m u rn a i ciemna; prz y świe­

tle zapałek spoglądam od czasu do czasu na busolę.

Około północy te re n zaczyna się robić falistym, przebyw am y kolejno k ilka coraz wyższych, kam ienistych grzbietów ; m uły ciężko objuczone, u p a d a ją ze znużenia. N a­

raz przew odnik, któ ry dotąd je c h a ł prze- demną, zatrzym uje się i z najzim niejszą k rw ią oświadcza, żeśmy zbłądzili i że nie wie, gdzie się znajdujemy... P e rs p e k ty w a mniej przyjem na... O d sy łam przew odnika, żeby pilnow ał mułów ju c z n y c h i staję sam n a czele karaw any. G ó ry coraz wyższe się piętrzą, wreszcie wyjeżdżam na jak iś szczyt, z którego dostrzegam rosściełającą się o pa- ręset m etrów niżej równinę. C olorado m u ­ si być j u ż niezbyt daleko... P aro w e m j a ­ kimś, bez drogi, zdawszy się na nogi swego bułanka, zjeżdżam na dół, ry z y k u ją c na każdym k ro k u k a r k skręcić. Jedziem y wszyscy w milczeniu grobowem, do rozm o­

wy n ik t chętki nie ma, zwłaszcza, że n ie ­ k tó rzy z towarzyszów od 36 godzin nic, oprócz wody gorzkiej, w ustach nie mieli.

B yła godzina 3 w nocy, gdy radosne wo­

łania w a ry je rg ard zie doszły moich uszu.

Z w róciłem więc konia, ab y się przekonać, co zaszło. O radości! H e m p e l o d k ry ł w w y­

drążeniu g ra n itu nieco wody deszczowej.

Objuczone m uły i konie tłoczyły się, klę­

k ając i kładąc się na brzegu studzienki, aby się do niej dostać. N e k ta rem w y d a ła się

nam ta woda. W rócił humor, przypom nie­

liśmy sobie, żeśmy od wczorajszego wie­

czora na czczo jeszcze. Buchnęło ognisko wesoło, konie i muły puszczone swobodnie

j

rozbiegły się skubiąc wśród skał b ujną t r a ­ wę, a przy ognisku zaroiły się cienie ludz­

kie. Nie p otrze buję dodawać, j a k nam smakowała h erbata i rosół z suchego j a k drewno guanakow ego „ c h a rą u e ”. O roz­

bijaniu namiotu nik t nie pomyślał nawet, byliśmy t a k znużeni i osłabieni, że ledwie rosciągnąwszy derki i kulb ak i na ostrych głazach, zasnęliśmy snem kamiennym.

Słońce j u ż było wysoko, gdy zb udził mię wystrzał z dubeltówki. F ilipiak, nam iętny strzelec, trzym ał jeszcze lankastrów kę w ręku, a na skale nad obozowiskiem na- szem panującej stał, j a k b y żartując z niego, ogrom ny guanaco i rżał wesoło, wycią­

gnąwszy szyję ku widowisku, które zapew ­ ne pierw szy raz w życiu oglądał. P r z e j­

ścia tego przez góry Czoike-M ahuida nikt nie zna w okolicy i chyba ja k i zbłąkany j a k my, podróżny tutaj znaleść się może.

W oddali na stepie widzimy dwu galo­

pujących jeźdźców, ludzie więc ju ż są n ie ­ daleko.

Z tem wszystkiem wlekliśmy się jeszcze sześć długich godzin po upale, wśród n u d ­ nych, szarych zarośli patagońskich, zapa­

dając się co chw ila w kretow iny „tucutuco”

i ra z jeszcze, tym razem przez winę p rz e ­ wodnika, mającego snadź w łasne powody do w yprow adzenia mię gdzieindziej, niż chciałem, zmyliwszy drogę, w sk u te k czego dotarliśm y do rzeki Colorado o cztery mile wyżej od zwykłej p rz e p ra w y i gościńca, uczęszczanego przez dyliżanse, idące z P i- gue do Czoele-Czoel.

Z wysokiego brzegu rościeła się przed nami szeroko rozlana rzeka, wielkości W a r ­ ty, lecz w chwili gdy j ą widzimy, dw a razy szersza niż zwykle. Zarośla trzcinowe, k ę ­ py wierzb i dość gęsto po obu brzegach rozrzucone „ranchos” osadników ożywiają krajobraz. W tyle za niemi g ranitow e n a ­ gie pasmo g ó r Czoike-Mahuida.

Idziemy za ścieżką na dół schodzącą, wśród żwirowiska i piasku, k tó ra nas do­

prow adza do zamożnego „rancho” jakiegoś

włocha, zajętego właśnie strzyżeniem swych

(11)

owiec. Rozbijamy nam iot w pobliżu, m a ­ jąc zam iar następnego dnia dotrzeć do p rz e­

praw y, lecz chłop strzela, a P a n Bóg kule nosi. W nocy uciekły cztery muły rządo­

we, a wraz z niemi je d e n z moich koni.

T ro p wskazywał, że powróciły do domu tą samą drogą, skąd przyszły. Gonić ich nie było na czem; należało zatem pomyśleć 0 innym sposobie p rz epra w y przez rzekę, gdyż na drugim brzegu można już było do­

stać wóz i konie, a droga kołowa wcale do­

bra prow adziła do Czoele-Czoel.

W ło c h , u któregośmy stanęli, posiadał dwie m ałe tratw y z koszlawych algarrobów 1 wierzb sklecone, na których przepraw a aczkolwiek przy obecnym stanie rzeki niebespieczna, w każdym razie je d n a k możliwa, a czas naglił, gdyż konie nasze nieznajdując dość paszy na zalanych wy­

brzeżach Colorado coraz częściej i dalej uciekały w step, tak, iż zachodziła obawa, że złączywszy się z ja k im tabunem dzikim, jakich pełno tutaj się włóczy, łatwo zginąć nam mogły. W łoch, świadomy, że j e s te ­ śmy zdani n a jego łaskę i niełaskę, niemo- g ą c w żaden sposób bez jego pomocy p rz e­

praw ić bagaży, zażądał niemożliwie wyso­

kiej ceny. M ając do w yboru albo zgodzić się na żądaną sumę, albo jechać o mil kilka do komisarza rządowego, który n ajp ra w d o ' podobniój m ułów jucznych, nieużywanych w tćj okolicy, dostarczyćby n a m nie mógł, a wozem dojechać do miejsca, gdzieśmy się znajdowali, było niepodobna, zważywszy nadto, że wszelka m itręga tylko na nieko­

rzyść moję wyjść mogła, włoch bowiem za­

ra bia ł na nas, sprzedając nam barany do kuchni po cenie trzy razy wyższej, niż w okolicy i pobierając opłatę za paszę, a gdyby się p ró b a wyjazdu in n ą drogą nie udała, żądania swoje jeszczeby podniósł.

P osyłając go w duszy do wszystkich dyja- błów, przystałem na jeg o warunki i przy­

stąpiliśmy do przepraw y. Z końmi poszło łatwo, wpędzone całym tabunem do wody przebyły z łatwością w pław wezbraną rz e ­ kę, je d e n tylko, kapryśny i uparty wierz­

chowiec Łaźniewskiego trzy razy wracał się od drugiego brzegu nazad, tak, że w re­

szcie pływ ający j a k ryba indyjanin, p ły ­ nąc obok z nahajem w ręku za cugle go p rz epra w ił. W idow isko było rzadkie: wśród

bystrych nurtów rzeki trzy sylwetki p o r­

wane przez p rą d z szybkością nadzwyczaj­

ną: dwie głowy końskie, a pomiędzy niemi węzełek z ubraniem , zakryw ający głowę płynącego obok indyjanina.

Nazajutrz przyszła kolej i na nas. Pr?e-

j

prawę tę będę pamiętał całe moje życie.

Tratw ę, obładowaną całkowicie naszemi bagażami, spuszczono n a wodę, na drugiej, uwiązanej z tyłu, myśmy się pomieścili.

Trzech konnych indyjan arkanam i zawle­

kło nas przez zalane krzaki nadbrzeżne na bystry prąd, który porwał nas z b ły sk a­

wiczną szybkością, rzucając pod brzeg p rz e ­ ciwny. T utaj je d n a k był sęk, okazało się bowiem, że nasz włoch wprawdzie sam pły ­ wa wybornie, ale o rzemiośle przewoźnika nie ma najmniejszego wyobrażenia. Zamiast wioseł mieliśmy w rę k u jakieś cienkie p a ­ tyki, a olbrzymim drągiem, który miał słu ­ żyć za ster, naw et Hempel, pomimo h e r k u ­ lesowej siły, zaledwie był w stanie obracać.

Tymczasem indyjanin, który miał nas k o n ­ no oczekiwać n a brzegu i a rk an na tratw ę nam rzucić, mając wody po brzuch koniowi w zaroślach nadbrzeżnych, dogonić nas nie mógł, a prąd niósł w szalonym pędzie t r a ­ twę naszę pod wierzbę pochyło rosnącą nad brzegiem, gdzie śmierć nas pew na czekała, j a conajmniój zatopienie bagaży i zbiorów.

K orzystając z bliskości brzegu, wyrzucamy włocha nieprzytomnego do wody, rzucamy a rkan za nim i na kilkanaście m etrów przed groźną wierzbą, pod którą wir się kotłuje, zatrzym ujemy się wreszcie bez dalszych przygód.

P rz e p ra w a przez Colorado była jedyną chwilą poważnego niebespieczeństwa, jakie- gośmy w ciągu calój podróży doznali. Z y­

cie nasze istotnie na włosku wisiało i nie dziwię się teraz wysokim wymaganiom wło­

cha. Na takiej tratwie, z takiemi wiosła­

mi i z tak niedołężnym przewoźnikiem możnaby chyba nawet i na D unajcu zato­

nąć, a cóż mówić o rzece ta k wezbranej, j a k Colorado podczas topnienia śniegów

w górach.

Nazajutrz zajechał wóz rostrzęsiony n ie ­ co, lecz w tęgą tró jk ę zaprzężony, a ku wie­

czorowi znaczna szerokość drogi i mnóstwo butelek porzuconych na niój wskazywały, że jesteśmy j u ż na wielkim gościńcu dyli-

763 _

(12)

764

w s z e c h ś w i a t

. N r 48 ża n só w do Czoele-Czoel. Deszcze spadły

tu taj niedawno obfite, o wodę więc kłopotu nie było, gdyż kałuże stały jeszcze wszędzie w kolejach drogowych, w suchej zaś porze ro k u trz e b a przebyć tutaj p rzestrzeń bez­

wodną. około 80 kilometrów. W ciąż wśród m onotonnych k rz ew ó w ciernistych posu­

wamy się po ostrym żw irow atym gruncie, usianym m nóstwem wydm piaszczystych, k u południowi. J e d n o sta jn y odgłos tucu- tuco wciąż nam towarzyszy. Często s p ł o ­ szony zając mignie wśród zarośli, wśród krz ak ó w odzyw a się m e lo d y jn y głos mi- musa (Mimus patagonicus), którego wielkie, z długich cierni sklecone, cylindryczne gniazdo, spotykam y co chw ila. Z rz ad k a ponad szarawą, zieleń k rz a k ó w p a ta g o ń ­ skich w yjrzy ciekawie d łu g a szyja strusia (R hea americana). S ta d k a półdzikich koni i b y d ła pasą. się na polanach. Nocujemy przy jakiejś k ałuży i n a z a ju trz w p o łudnie ze szczytu płaskowyżu dostrzegam y głębo­

k ą i rozległą dolinę Rio Negro.

D r J ó z e f S iem ira d zki.

H elm holtz o sobie.

(D ok o ń czen ie).

Chciałem W a m wyłuszczyó, j a k p rz e d ­ staw ia się z mojego p u n k tu widzenia histo- ry ja moich dążeń i powodzeń naukow ych, o ile one istnieją i może teraz zrozumiecie, że jestem zdum iony niezwykłem bogactwem pochwał, jak iem i mnie obsypaliście. P o ­ wodzenia moje miały przedewszystkiem wartość dla mojego własnego sądu o sobie, bo dawały mi m iarę tego, co mi wolno było usiłować i sądzę, że nie doprow adziły mnie one do podziwiania samego siebie. Zresztą nieraz widziałem, j a k zgubnym być może dla uczonego obłęd wielkości i dlatego za­

wsze broniłem się od tego w roga. W i e ­ działem, że surowa k r y t y k a własna swoich p ra c i zdolności je st palladium ochronnem przeciwko tem u nieszczęściu. A le g d y się ma oczy otw arte na to, co potrafią inni,

j

a czego samemu się nie potrafi, to niebes- pieczeństwo nie je s t wielkiem i nie było w y pa dku w pracach własnych, abym w dw a­

dzieścia cztery godziny po ukończeniu k o ­ rekty, nie znajdow ał w nicłi punktów, które należałoby wyłożyć lepiej lub zupełniej.

Co się wreszcie tyczy wdzięczności, do j a k i e j względem mnie poczuwać się chce­

cie, to byłbym nieszczerym, gd y b y m p o ­ wiedział, że dobro ludzkości j u ż od samego początku stało p rzedem ną j a k o cel św iado­

m y mój pracy. W rzeczy sarnćj było tak, że szczególna forma żądzy wiedzy p o p y ­ chała mnie naprzód i pobudzała do tego, bym cały czas wołny od zajęó urzędowych i troski o utrzym anie rodziny poświęcał p ra cy naukowej. T e dwa zresztą względy nie wym agały istotnego zboczenia od celów dążeń moich. U rz ą d mój obowiązywał mnie do gotowości do w ykładów u n iw e r­

syteckich, rodzina — do pozyskania imie­

nia badacza i u trw a le nia go. P aństw o, k tó re dawało mi u trzym anie i środki po­

mocnicze badania oraz użyczało sporo wol­

nego czasu, miało, j a k sądzę, praw o w ym a­

gać odemnie, abym wszystko, co przy jego

| pomocy znalazłem, przekazywał w całości moim współobywatelom.

O pracow anie piśm ienne badań nau k o ­ wych stanowi najczęściej robotę żm udną, { przynajm niej dla mnie była ona taką w wy­

sokim stopniu. W iele części moich ros- p r a w przepisywałem cztery do sześciu razy, zmieniałem całkowicie porządek całości, zanim byłem jakotako zadowolony. Lecz w podobnem starannem opracow yw aniu leży wielki pożytek dla autora, albowiem

! zmusza go do najsurowszego ważenia k a ż ­ dego zdania i wniosku w stopniu daleko wyższym ,niż to ma miejsce przy wykładach uniwersyteckich. Nie uważałem badania nigdy za gotowe, póki nie sformułowałem go w zupełności i bez p rz erw logicznych.

W wyobraźni mojej stawali przedemną ja k o sumienie znawcy spomiędzy moich przyjaciół; pytałem, czy ich zadaw alniam . I Byli oni j a k b y ucieleśnieniem ducha n a u ­

kowego idealnój ludzkości i dawali mi miarę.

Nie powiem, aby w pierwszej połowie mojego życia, kiedy jeszcze pracować m u­

siałem w moim zawodzie zew nętrznym ,

(13)

765 nie działały ju ż we mnie wyższe motywy

etyczne, obok żądzy wiedzy i poczucia obo­

wiązku urzędnika państwowego; trudniej tylko było upewnić się co do zachodzenia istotnego tych motywów, póki i motywy egoistyczne popychały do roboty. I innym badaczom praw dopodobnie szło ta k samo.

Lecz gdy uczeni niemający w sobie we­

wnętrznego popędu do wiedzy, po ustale­

niu swego stanowiska mogą zupełnie prze­

stać pracować, to u tych, którzy dalej p r a ­ cują, w ytw arza się wyższy pogląd na ich stosunek do ludzkości i góruje nad ich p r a ­ cą. Powoli z własnego doświadczenia przekonyw ają się, że myśli, k tóre od nich i wyszły, działają zapomocą piśmiennictwa, lub w ykładów ustnych na współczesnych i prowadzą nadal życie jakoby samodziel­

ne; że opracowywane przez ich uczniów i zyskują treść bogatszą i formę stalszą i dla

j

nich samych stają się nauczającemi. Myśli samodzielne człowieka ściślej, naturalnie, wiążą się z całym jego widnokręgiem u m y­

słowym, niż myśli cudze i doświadczamy więcój podniety i zadowolenia, gdy widzi­

my, że pierw sze rozw ijają się płodniej, niż drugie. Dla takiego dziecięcia myśli włas­

nych powstaje u jego twórcy rodzaj m i­

łości ojcowskićj, k tóra każe troszczyć się 0 jeg o rozwój i bronić go, j a k się broni

własnego potom stw a cielesnego.

Jednocześnie wszakże przeciwstaw ia się badaczowi cały świat myśli cywilizowanej ludzkości, j a k o całość żywa i rozwijająca się, wieczna w swem trw a niu w porów na­

niu z trw aniem pojedyńczego osobnika.

W idzi on, że jego drobne przyczynki — to służba w świętdj sprawie budowy um iejęt­

ności i że z tą spraw ą wiąże go ścisły węzeł miłości. To pracę jeg o uświęca. T e o re ­ tycznie zrozumieć to może każdy, ale by pojęcie to zmienić w żywe uczucie, trzeba na to doświadczenia własnego.

Świat niechętnie ufa motywom idealnym 1 nazywa to uczucie żądzą sławy. Lecz istnieje cecha stanowcza odróżnienia tych d w u rodzajów usposobień. Zapytaj, czy ci wszystko jedno, czy rezultaty badań twych będą uznane ja k o twoje własne, czy też nie? — gdy z odpowiedzią na to p y ­ tanie nie wiążą się ju ż żadne względy na korzyść zewnętrzną. Najjaśniejszą jest ta

odpowiedź u kierowników pracowni. K i e ­ rownik taki daje uczniowi najczęściej nie­

tylko myśl zasadniczą pracy, ale i mnóstwo I pomysłów celem pokonania trudności eks­

perymentalnych, do czego potrzeba zawsze

| więcej lub mniej wynalasczości. W szystko

; to przechodzi do pracy ucznia i ostatecznie

! gdy ta praca się uda wychodzi pod na-

! zwiskiem tego ostatniego. Któż potem ze-

| chce dochodzić, co zrobił jeden a co drugi?

I iluż to jest nauczycieli, którzy pod tym względem są wolni od wszelkiej zazdrości.

T a k więc, panowie, byłem w tem szczę- śliwem położeniu, że idąc za wrodzoną skłonnością, tworzyłem prace, za które o d ­ dajecie mi pochwały, utrzym ując, że zna­

leźliście w nich pożytek i naukę. Szczęśli­

wym się czuję z powodu tego uznania i wdzięczności współczesnych za działa l­

ność, która i dla mnie samego przedstawiała najwięcej interesu. Lecz i j a sam winie- nem im wiele. Niemówiąc ju ż o odjęciu mi troski o u trzym anie własne i rodziny, jakoteż o środkach pomocniczych, których mi użyczyli, znalazłem w nich miarę zdol­

ności umysłowych człowieka, a ich życzli­

wość dla prac moich wzbudziła we mnie po-

; czucie życia świata duchowego wspólnego ludzkości idealnój, co w^artość moich usiło­

wań jeszcze w wyższem dla mnie samego przedstawiło świetle. Pod temi w a ru n k a ­ mi wdzięczność W aszę przyjąć mogę, ja k o wolny d ar miłości bez możności wywza- jem n ien ia się i zobowiązań z mej stro n y ”.

Po tem zakończył mówca rzecz swoję, wnosząc w kilku serdecznych słowach z d r o ­ wie członków komitetu gospodarczego: Du Bois Reymonda, K roneckera, K u n d ta , M en ­ delssohna B artholdy i Zellera.

tłum. S. Dickstein.

Towarzystwo Ogrodnicze.

P o s i e d z e n i e s z e s n a s t e K o m i s y i t e o r y i

o g r o d n i c t w a i n a u k p r z y r o d n i c z y c h p o ­

m o c n i c z y c h o d b y to eig d n ia 17 L is to p a d a

1892 ro k n , o g o d z in ie

8

w ie cz o rem , w lo k alu T o ­

w a rz y s tw a , C h m ieln a N r 14.

Cytaty

Powiązane dokumenty

Egzamin pisemny lub ustny, Zaliczenie ćwiczeń na podstawie: kolokwium i/lub projektu i/lub posteru i/lub eseju i/lub prac bieżących i/lub sprawozdania. Teledetekcja i

Podstawa kalkulacji / Opis pozycji Ilość Jedn.. KNR 728-0206-10-00 WACETOB Warszawa

El enchus cleri

serw acji w odniesieniu do K siężyca daje jego terminator (linia, gdzie przylegają do siebie oświetlona przez Słońce i nie ośw ietlona część tarczy). Istnienie

Chcąc się zabezpieczyć od zawleczenia zarazy, należało sprowadzać bydło z południa jedynie w czasie zimy, zwłaszcza bardzo mroźnej, albo też urządzić

N adto przy zastosow aniu m etody pudlow ania m ożna przerabiać daleko w iększe ilości surow ca, aniżeli to było m ożliw em podczas okresu św ieżen ia ogn isk

Zdanie to nie jest ogólnie może p o ­ dzielane, często słyszymy zdania przeciwne, dowodzące, że wiele jeszcze spodziewać się można ze strony elektyczności,

gów), a wyróżniają się między innemi uzbrojeniem, jak ie posiadają na każdym pieścieniu ciała w postaci długich kolców rozdwojonych na końcu. Do najwięcej