Mumer 2 6 / <2?
C i D n ia 28 czei'w ca 11)14
TYGODNIK OBRAZKOWY NA NIEDZIELĘ KU POUCZENIU I ROZRYWCE.
S Y N D Y K A T R O L N I C Z Y
K R AK Ó W ,
Plac Szczepański 1. 6.
N a c in n a * k o n i c z y n , t r a w , buraków, roślin «trączko- n d o llllla ■ wych i warzywnych o gwarantowanej czyito- ści i file kiełkowania.
N aU lfttlf • tomanyna, inperfosfaty, saletra chilijska, *61 n a l f ł lŁ J . potasowa, kainit k r a j o w y i łta iifu rck i, wa
pno azotowe.
M a c łu n u l>nlniP7P * Wyłączna reprezentacya na Gali- m a o £ j H j IUIIIIuŁC t Cyą wszechświatowa znanych siew- ników „ W e s t l a l i a " . ’ (n o )
Pługi, kroij, tallj»alorj, siewńki, walce etc. cle.
ul. Kościuszki 1. 14.
Reprezentacya firmy D e e r i n g - C h i c a g o B r o n y sprężynowe, talerzowe, K osiark i, Żni
w ia r k i, W ią za łk i, G rabiarki, Przetrząsać,ze.
Wielki zapas części zapasowych.
Własne warsztaty reparacyjne.
N a c z y n i a i przybory m lecza rsk ie. Oferty i cenniki na każde żądanie darmo i oplatnie.
Węgiel kamienny z kopalń krajowych i zagranicznych.
K O K S o straw sk l I górnośląski.
: Towarzystwo wzajemnych ubezpieczeń w Krakowie
■ najstarsza i najzasobniejsza instytucya asekuracyjna polska, przyjmuje na najdogodniejszych warunkach
■ ubezpieczenia od ognia, gradu, na życie (kapitałów, posagów i rent), o raz od kradzieży i ra bunku. Fundusze gw ara n cyjn e Towarzystwa wynoszą p rze sz ło 6 8 milionów koron.
■ Informacyi udzielają Dyrekcya oraz wszystkie Zastępstwa i Agencye Towarzystwa. 197
r Towarzystwo tkaczy
pod w ezw aniem ś. Sylw estra w K o rc zy n ie obok K rosna
przyjmuje len i konopie do wymiany za płótna bielane lub szare o zwykłej lub po
dwójnej szerokości, po cenach możli
wie najniższych.
K o r c z y n a obok K ro s n aS zcze p a ń ski L . 2 , (dom własny).
Telefon Nr. 881.
Przy zamówieniach prosimy powoływać się na ogłoszenia „Roli“ .
r
R z ą d o w o upraw n ion a1
Fabryka wód mineralnych sztucznych i specyai. leczniczych
pod firma
K. R Ż Ą C A I C H N U R S K I
Kraków, ul. iw . Gertrudy 4.
w y ra b ia pod k o n tro lą K o m is y i p rzem ysłow ej T o w . L e k a rsk ie g o krak. p olecon e przez toż T o w a rz ystw o
W O D Y M IN ER A LN E S ZT U C ZN E
o d p o w iad ające skład em chem icznym w o d o m : B iliń sk ie ], G ie sh iib le rsk ie j, Se lte rsk ie j, V ic h y , H o m U rfl, K ii iin g e n tudzież specyaln e lecznicze, ja k : lito w ą, bro m ow ą, jo d o w ą , że- lazistą, kw aśn ą oraz w od y m ineralne n orm alne z przepisu
prof.
Jaw orskiego.
— Sp rzedaż cząstk ow a w ap tekach i d rogu eryach . C enniki na żądanie darm o..B R Z a 6 K or. beczułkę 5 kg. znakomitej
m m J o w e j
Z « 4 Kor. skrzynkę 150 sztuk
k w a r g U marki „B. H« tfult Nr 4
wyiylł ta pobrata:
( ^Fabryczny skład serów
BRACI ROLNI CKI CHi Iraków, Wielopole 7/24 I Rynek gł.i róg SienneCennik różnych serów d arm o i opłatnie.
W a ż n e d la w ta ś c ic ie li g r a m o f o n ó w !!
5000
p ły t gra m o fo n o w y c h p o z o sta ły c h p o zw in ięciu w ie lk ie g o s k ła d u p ły t zu p ełn ie n o w y c h d u b e lto w o g ra ją c y c h , k tó re w e d łu g cennika k osztu ją3 k o r. sztu ka,
w y sy ła m ty lk o p o12 0
k o r. za sztu k ę za za liczk ą. K a t a lo g u p ły t nie w y sy ła się.P roszą zam ów ić póki zapas starczy u B. K E S T O N A Dom w ysyłkow y D ynów , (G a l).
D a l 'z K r a k ó w , ul O l U d i C IZ , Gertrudy 29 R.
A n k e r R e m o n to ir z e g arek re g u lo w a n y z g w a - ra n c y ą
3 50
K . , 3 sztuki9 50
K .H a rm o n ik a
z 8 m a k law isz., 1 reg iste r, ś liczn a
3
K . , z 10 -m a k la w . 2 reg istr. 6 K . N a żądan ie d arm o i o p ła tn ie k a ta lo g z 4000 illu str.Parcelacja Z
Jeszcze o k o ło 7
om o rg ó w
gru n tu o rn eg o i łą k I-szej k la s y w m niejszych i w ięk sz ych p arc elac h w o d le g ło śc i 6k im . od K rakow a po K.
I.4 5 0 za m o rg ę do sp rzed an ia. P o ło w a cen yk u p n a m o ie n a d łu g ie la ta b y ć ro z ło ż o n a na sp ła ty . Z g ło sz en ia w p ro st do w ła ś c ic ie la : E D W A R D Ś M I E C H O W S K I
K r a k ó w , ul. Z y b lik ie w io z a 20.
S m a c z n e i n ieu leg ająee ze p su ciu
z o w o c ó w , m i ę s a i J a r z y n
k o n s e r w y
m o że spo rząd zić k aż d a go- sp o d y n i s a m a ł a t w o i t a
n io za pom ocą U f p p L o słojów i a p a ra - f * Cl* IV a " t u do konserw .
D arm o ilu stro w a n y cen n ik z po- żytecznem i p rzep isam i w y s y ła
firm a
J . W e c k , M a h re n .
Schonberg N 57.
Z a zmianę adresu należy się 40 halerzy.
Jak astmę, koklusz, cierpienia płuc
za pomocą domowych środków zupełnie można wy
leczyć, doniesiemy każdemu natychmiast. Proszę posłać opłaconą kopertę na odpowiedź.
Frau Marik, Pilsen (Bohmen) Koterowska 36.
M Ł Y N E K D O K O Ś C I
»Heureka« niezbędny dla każdego gospodarza. Od K . 2 y — za sztukę wzwyż. Sprzedano w przeciągu 3 lat
przeszło 30.000 sztuk.
Proszę żądać szczegółowego prospe ktu i cennika od firmy J o h a n n B a l d i S c h a r d i n g ajm In n , I. Ob. Oest. Specialgeschaft fur Gefluuelzucht.
P rosim y najusilniej przy przesyłaniu prenum e' raty p i s a ć W y r a ź n i e imię, nazwisko, m iej'
sce zamieszkania i pocztę.
T akże pow ód.
M a m a : K a z iu , czemuż to ro z d a rłe ś ch u steczkę n a d w ie p o ło w y ?
K a z i o ; B o m am tak i k a ta r m am usiu ie je d n a chusteczka nie b y ła b y mi na dziś w y starczy ła .
Z jesiennych p o lo w ań .
P i e r w s z y m y ś l i w y : N o , w ięc m am p u szczać p sy, czy nie ?
P r o f e s o r : C z e k a j, c z e k a j! Z o b ac z ę ty lk o w k alen d arzu m yśliw sk im , czy w o ln o teraz p o lo w a ć n a zające.
W resta u racy i.
G o ś ć : T a w o ło w in a tw ard a ja k p o d e z s w a ! K e l n e r : T o nie m y tem u w in n i.*
G o ś ć : T y lk o k to ? K e l n e r : W ó ł.
G o ś ć : T a a k , no to z a w o ła j tu ... restau ratora.
Roczniki „Roli u
zawierające po kilka ciekawych p o ' wieści i bardzo wiele pięknych legend, humoresek, powiastek, oorazków i t. p.
są jeszcze do nabycia, a m ian ow icie:
zaś Z 1912 I*,
nieoprawne po 3 K.; pięknie oprawne po 4 K.; pięknie oprawne na lepszym papierze po 6 K ; nadto pięknie oprawne półroczniki R o li z drugiego półrocza 1 9 1 1 r., za' wierające dwie całe bardzo piękne p o ' wieści p. t. „Rozbójnicze gniazdo"
i „R u b in w ezyrski" po 2 Kor. 50 hal.
Oprócz tego m am y jeszcze Okładki do R oli, na rok 1913 p r a k t y c z n e
i eleganckie po 50 halerzy.
Cena 1 Kor. 20 hai.
O B R A Z K O W Y
1 t e i
'1 M
NA K O K 1914.
K»
N a[1 życzenie o trzy m ają nasi p ren u m erato ro w ie ^dow olną
ilość K alendarzyjjpo 50 halerzy.
TYG O D N IK O BRAZKOW Y N IEPO LITYCZN Y KU POUCZENIU I RO ZRYW CE.
Przedpłata: Rocznie w Austryi 4^50 kor., półrocznie 2-40 k o r.; — do Niemiec 5 m arek; — do Francyi 7 franków ; — Jo Ameryki 2 dolary. — Ogłoszenia po 3o halerzy za wiersz jednoszpaltowy. — Numer pojedynczy 10 halerzy; do nabycia
* księgarniach i na większych dworcach kolejowych. — Adres na listy do Redakcyi i A dm inistracyi: K raków, ulica ŚW. To- nasza L. 3 2 . Listów nieopłaconych nie przyjm uje się. Godziny redakcyjne codziennie od godz. 3 do 6. Telefon nr. 5 0 .
Fantazya senna.
oc spowiła spokojem zacisze wiosek i chat.
Majestatyczna cisza ukołysała spracowane dłonie i zamknęła powieki, aby na chwilę zasłonić smutną rzeczywistość, a przesu nąć duszom wizyę lepszej przyszłości, po
nieść duchy w zaświaty, w krainę marzeń i snów.
W lodach sybirskich, do taczki przykuty, od lat dziesiątek ciężkie wiedzie życie więzień sędziwy.
Włos wybielały, jak ten śnieg na polu, co w noc księżycową połyskuje skram i; dłonie wychudłe ści
ska łańcuch rdzawy, uświęcony od dawna krwią i łzami jeńca. Nieszczęsny — on już przeszedł cier
pień całe morze, wchłania w siebie trujące wyziewy, a wilgotne sklepienia kazamat wspaniały lazur nie
bios jemu zastępuje.
I tak lat już dziesiątki znosi ból i razy, a gdy łańcuch zakrwawi, jemu lżej na duchu, bo krwi skrzepłe krople, to jak ten dym kadzielny, wzbijają się przed tron Boga i żądać będą sprawiedliwości za te wszystkie krzywdy, wyrządzone jego rodakom.
Noc ciemna w kazamacie przyszła, by ukoić choć na chwilę stargane siły więźnia, przyszła, aby rzucić zasłonę na rzeczywistość straszną, w jakiej on spędza już czas długi, a unieść go choć na chwilę tam, gdzie serce tęskni, a myśl ulatuje przez głuche ściany grobowej katorgi. I żadna siła, żaden najpo
tężniejszy władca nie zgniecie myśli i ducha; chociaż ciało uwięzi w najciemniejszej kaźni, ale duch za
wsze wolny i myślą ulata, gdzie bracia jego ciężkiej zażywają doli, a nie wiedzą, jak jego serce ku nim bije.
Zasnął... zapomniał o niewoli, łańcuchach i knu- tach... Jakaś postać świetlana ku niemu się zbliża i skrzydi ł archanioła dziwny szelest słyszy. Z w y
chudłych rąk kajdany z łoskotem opadły.
— Chodź Synu! Pójdziemy cicho na ziemię pra
ojców i przejrzymy w przelocie najgłębsze tajniki.
...Idą przez miasta...
Okna blaskiem płoną, a tłumy rozbawione w o- gnistym płynie topią życia troski.
Pot kroplisty wykwita na czole wybladłego więźnia; powietrze duszne, szynkowne wyziewy spra
wiają mu zawrót głowy, więc prosi przewodnika, aby go czem prędzej wyprowadził z tego miejsca.
Minęli miasto i szerokim gościńcem spieszą ku wiosce zacisznej. Na wstępie znowu karczma, a we wnętrzu okrzyki i trzask bitych szklanic.
Wstępują między chaty. Słyszą odgłos pieśni, ale o zgrozo... pieśń ta brzmi wrogów językiem. Za
chwiał się więzień; boleść szarpnęła sercem, ale ar
chanioł niebios wzmacnia jego siły, aby wytrwał.
Idą dalej,
W chacie ludu mnogo, a obrady się toczą, jak iść w życiu trzeba, aby po trudach zdążyć tam, gdzie wolność świta. Radzą, lecz pewnej drogi nie znają nieszczęśni, a każdy swojej rady uporczywie broni.
Powstał haos, rozległy się krzyki. Ten i ów w domowe mknie progi. Pozostali wyciągali napeł
nione flasze i trujące kielichy wirowały w tłumie...
Poszli dalej i siedli u stóp przydrożnego krzy
ża, a archanioł tym głosem ozwie się do więźnia:
— Widzisz synu — tak wygląda to życie w tych cichych ustroniach. Rozłam, nieufność, nie
zgoda wzajemna jest tą bronią samobójczą, co naród prowadzi do zguby i słabyc h oddaje na łup nieprzy
jaciół silnych. Dwóch ludzi, to trzy zdania, a każdy uparty i do krwi bronić gotów swego przekonania.
A Ojców wiara święta, ten fundament siły, ponie
wierana częściej; mnożą się oziębli, co omijają święty praojców przybytek.
Tysiące ich krwawicę niesie wrogom w darze, szerząc potem wśród ciemni kulturę zepsucia. A oświa
ta, ten promień prawdziwego życia, bardzo słabo prze nika w wnętrze chat wieśniaczych. Rozbici na obozy, gryzą się i mówią, że rozkują kajdany niewoli.
...Zbudził się więzień, na rękach znaczniej cią żyły okowy, wyziewy celi bardziej pierś dusiły, a przed sobą zobaczył — żołnierza na warcie.
'}. Jarm uła,
» R O L A« Nr 26 Jłn to n i St. Bassara.
oblężonej Warszawie.
Powieść h isto ry czn a.
11. Przyjacielskie rady.
O ile radość panowała w czasie świąt W ielka
nocnych wśród mieszkańców W arszawy z powodu oswobodzenia jej od przemocy moskiewskiej, o tyle Marcinek był strapiony postępowaniem Zosi. Choć odpychał ją od siebie, choć chciał wyrwać z umysłu myśl o niej, nie zdołał tego uczynić. Im bardziej szarpał się sam z sobą, tem bardziej myśl ta wbijała się mu w mózg, jak kolec jaki ostry i raniła go do krwi.
Chciał zapomnieć, a nie mógł.
Do domu nie wracał, gdyż bał się Kilińskiego, aby ten nie chciał mu tłomaczyć postępków Zosi.
Czuł, że rzekłby w takim razie majstrowi jakie ostre słowo, które jego samego w przyszłości stokroć bar- dziejby bolało. Nie chciał zrażać Kilińskiego ku so
bie, bo go zanadto cenił, a nawet kochał by ojca rodnego.
Przez Święta wałęsał się po ulicach miasta bez celu, byle tylko zmagać się z swemi myślami, byle tylko krwawić swe serce dalej, aż do utraty przy tomności.
Na ulicy spotkał go Franek Knapik, serdeczny przyjaciel i towarzysz po fachu.
— Marcin, co z tobą — zapytał, widząc druha w tem dziwnem usposobieniu.
— Ot, nic! — odrzekł zapytany.
— Ejże, nie blaguj, boć widzę, że cię coś żre i żałobą lica powłóczy.
— Gdzieżby zaś?! Ot, zwykle niewyspany je
stem i utrudzony wielce... poza tem nic!
— Gadaj zdrów, lecz riie uwierzę. K to snu pra
gnie, idzie spać; kto utrudzon, spoczywa, a nie włó
czy się po ulicach. Ciebie, jak uważam, co innego gryzie. Gadaj, spódniczka pewnie?...
— Ależ! — próbował zaprzeczyć.
— Nie przecz, znam się na tem!
— Niby na czem?
— Na kobietach!
— Nie poznasz ich nigdy! — zaprzeczył Mar cin. — Zdaje ci się, że widzisz anioła, gotóweś się modlić nawet do niej, a ona tymczasem woli mo
skiewskie wyłogi i oficerską szablę.
— Acha! Tędy cię w iedli! — roześmiał się Franek. — Wszak ci powiedziałem, że spódniczka tu w robocie. Pluń na nią i uspokuj sięl
— Acha, pluń! Bo to tak łatwo. Gdyby to tyl
ko z rozumem była sprawa — rozum wszystko wy- tłomaczy, ale gdy serce w grę wchodzi, wtedy gorzej.
— W ygadaj się, a ulży ci — zachęcał przy
jaciel. — Nie z prostej ciekawości pytam, ale rad- bym z radą jaką przyjść, bom ja nie nowicyusz.
U mnie to tak: miłość ciąglę jedna i ta sama, tylko
dziewczyna coraz inna. Nabrałem doświadczenia! T y dzień ta, tydzień tamta i tak dalej... W takich wa
runkach łatwo poznać charaktery.
Franek mówił, aby rozruszać nieco przyjaciela i rozprószyć jego smutne myśli. Słow a te b yły pra
wdziwe, gdyż Franek mimo zacności serca był zna
nym szałaputą i lekkoduchem.
— Z dziewczętami to tak: ty jej świadcz, ty jej podchlebiaj, to ona na ciebie zyzem ; ale ty do niej zlekka, to ona się tak zapali do ciebie, że jej świę
coną wodą nie odpędzisz.
— Zośka nie taka!
— Acha! mam cię! W ięc jakaś Zośka głowę ci zakręciła? Jakaż ona, powiadaj! Znajdziemy co- rychlej lekarstwo. Blondynka?... Do blondynek trze
ba płaczliwie, wzdychająco, ale taka, gdy się raz przyczepi, przepadłeś bracie! Brunetka znowu...
— Dajże mi pokój z twoimi wykładami, pro szę cię! Czy blondynka, czy brunetka, jeżeli tylko uczciwa, jednakowo miłować będzie. A le szelma za
wsze szelmą pozostanie!
— Coś powiedział? Powtórz, bo uszom wierzyć nie mogę! Czyżby ta twoja Zosia?... Nie, nie!... to być nie może!
— A jednak tak jest!
— Ja k jest, powiadaj!
Zawahał się chwilę Marcin, czy ma zwierzać się ze wszystkiego, choćby przed przyjacielem, bo nie zwykł był tego nigdy czynić. Wprawdzie F ra nek wiedział conieco o miłości Marcinka ku Zosi, ale nigdy jej zblizka nie widział, a tembardziej zupełnie z nią nie rozmawiał. Ździwiła go jednak bardzo dzisiejsza rozmowa z Marcinem, którego znał jako chłopca rozważnego i statecznego, a więc w je go słowach odczuwał szczerość i przewidywał jakiś głębszy powód strapienia.
Marcin milczał chwilę, ale wreszcie, aby ulżyć skołatanej duszy, rozpoczął smutną opowieść o przej
ściach dni ostatnich.
Nie mając ojca ani matki, sierota sam jeden na świecie, żalił się przed tym druhem serdecznym.
Opowiadał mu swoje smutki i strapienia, jakby ojcu rodzonemu. Opowiadał po raz pierwszy tak obszer
nie, obszerniej, niż Kilińskiemu, którego, choć cenił i kochał, ale i obawiał się nieco.
Teraz chciał wylać gorycz wszystką, jaka prze
pełniała jego serce, nie zważając na to, czy litość, czy śmiech pusty wzbudzi. Śmiechu raczej się spo
dziewał.
A le Franek nie śmiał się wcale. Chłopak, choć sam lekkoduch, inaczej zapatrywał się na sprawę przyjaciela. Znał go, więc traktował rzecz zgoła po
ważniej. Co innego, gdyby to jego taki wypadek spotkał. Ryw alizacya Moskala nie odpychałaby go od dziewczyny, ale owszem, dodałaby mu bodźca, aby Moskala od niej corychlej odsunąć. Onby tak potrafił oficerka oporządzić, żeby się więcej nie po
ważył leźć w cudze proso.
Z Marcinem była jednak zupełnie inna sprawa.
Chłopak ambitny nie chciał miłości-jałmużny, nie
Nr 26 » R O L A « 403 chciał o nią prosić — on sam chciał być proszony
o słowa kochania. Marcinek nie chciał odpychać ni siłą, ni podstępem; on już tego samego znieść nie mógł, że wogóle Szemikow istniał, że ośmielił się zbliżyć do jego umiłowanej dziewczyny, a co gorsza że ta dziewczyna, pomimo wszystko, na to zbliżenie się zezwoliła.
Duma brała w nim górę i tłumiła wszelkie za
stanowienie się.
Zrozumiał to Franek i postanowił przez spotę
gowanie tej dumy uratować przyjaciela.
K ied y więc Marcinek skończył swą spowiedź, Franek nie roześmiał się, ale z miną najpoważniej
szą w świecie ujął dłoń przyjaciela i rzekł:
— Winszuję ci, winszuję serdecznie!
— Niby czego? — zapytał ździwiony Marcin.
— Sukcesu!
— Nie rozumię.
— Toś głupi.
— Franek! — oburzył się Marcin.
— Nie unoś się, kiedy ci prawdę prawię.
— Coraz głupszy jestem, nic nie rozumię.
— A nie mówiłem ci...
— Niby co?
— Żeś głupi...
— T y znów swoje.
— Bo jakżeż inaczej! Wszak sam mówiłeś, że Zosia — blondynka z czarnemi oczami, a takie mają swój sposób kochania. Chcesz, wytłumaczę ci?
— K ied y ty znów swoje... — zaoponował Mar
cinek, rozbawiony nieco oryginalnemi teoryami.
— Przecież ja cię chętnie i długo słuchałem.
Należy więc, abyś i ty mnie posłuchał.
— A więc słucham, a ty baj, baju!
— Niech i tak będzie — dziękuję za łaskawy przydomek. Otóż posłuchaj! Zosia blondynka, a jako rzekłem, blondynka, gdy się przyczepi, to ją odpę dzić trudno. Tak ono jest i z twoją Zosią. R ób, co chcesz, ona się ciebie już nie odczepi. A le gdyby Zosia miała oczy niebieskie, jakie miewa większość blondynek, toby miłowanie jej było ślamazarne, pła
czliwe. Onaby żebrała u ciebie słowa kochania. Lecz na to nie pozwalają jej te oczy czarne, które posiada.
Ona chce miłować wiecznie, ale o miłość żebrać nie potrafi! Ona chciała wzbudzić w tobie taki szał, abyś ty bez niej ani kroku... rozumiesz, a n i k r o k u ! Ona chciała wzbudzić w tobie zazdrość, która jest spotę
gowaniem miłości. Chybiła celu, bo trafiła na takie
go głupca, jak ty...
— Franek! — przerwał Marcin.
— Nie obrażaj się, boć od przyjaciela prawdę usłyszeć się godzi.
— Cóż miałem czynić?
— Trzeba jej było powiedzieć po prostu, po na
szemu: — Słuchaj Zośka! Jeżeli się nie przestaniesz mizdrzyć do tego skieła marynowanego, to jemu i to bie gnaty poprzetrącam!
— Gdzież tak można?
— Czemu nie? Hrabianka czy dziewka od krów wszystkie one w kochaniu jednakie! I twoja Zosia,
usłyszawszy takie prawdziwie męzkie słowa, wnetby zmiękła, a tak, cóżeś sobie narobił?
— Ha, trudno! stało się! Z nami już wszystko skończone!
— Baj baju, będziesz w raju! Niby dlaczego?
Czy dlatego, że dziewczyna za tobą poprostu szaleje, ty ją masz odtrącać; czy za tę miłość serdeczną masz odwrócić się od niej ? Co ?
— W ięc cóż mam czynić?
— Tak, jak rzekłem !
— Niby jak?
— Poprostu! Pójść i rzec dziewczynie: Zośka, oficer, albo gnaty połamane, w ybieraj!
— Nie, ja tak nie potrafię, ja tak nie chcę!
— No, to dręczże się ty i ona nieCh się dręczy;
miłujcie się, ale tak na kilka mil od siebie; tęsknij
cie do siebie i z tęsknoty zdychajcie! Psiakrew z ta- kiem kochaniem!... Bądź zdrów.
Chciał odejść, ale Marcin wstrzymał go za rękę.
— Nie odchodź! — rzekł. — J a nie mówię, abym ći nie przyznawał racyi. Jam gotów jest nawet pójść do niej, wyciągnąć rękę do zgody, ale...
— Cóż znowu za ale? Może chcesz, aby ona u stóp ci się włóczyła i o zmiłowanie błagała? Gdy byś ją wtedy kopnął, dobrzebyś uczynił. Lecz ona tego nie zrobi. Z twego opowiadania lepiej ja ją po
znałem, aniżeli ty sam ją znasz.
— Nie o to chodzi! Jak o rzekłem, gotów był
bym wyciągnąć dłoń do niej, gdyby nie ta sprawa z obdzieraniem trupów. Gdybym nawet miał oszaleć bez niej, nie chcę żyć z nią taką, jaką znam obecnie.
— I jakąż ją znasz? Czy wiesz, co znaczył ten kubrak i czapka w jej ręku, czyś widział skąd ona to wzięła, czyś pytał, na co jej to było potrzebne?
Prawda, że nie? A któż sądzi bez wysłuchania oskar
żonego? K to wyrok wydaje, nie zapytawszy o powo
dy? Jeden tylko rozbójnik sam sądzi i sam mordu
je. A ty zapewne nie chcesz być jemu podobny?
Przyznał Marcinek słuszność w głębi duszy wy wodom przyjaciela, a jednak nie chciał mu się od- razu poddać.
— A jednak! — przerwał.
— Jak ie jednak? Tu niema żadnego jednak. * Idź do dziewczyny, zapytaj, a potem sądź. Chcesz, będę ci towarzyszył.
— Dobrze! chodźmy!
Poczęli iść w milczeniu.
Przeszli kilka ulic, nie mówiąc do siebie ani słowa. Marcinek szedł tak szybko, że towarzysz nie mógł mu nadążyć.
— I czegóż pędzisz? — zapytał.
— Bo mi spieszno! — odrzekł Marcin.
— Acha, teraz ci spieszno, a wczoraj, a noc ca
łą, a dzień dzisiejszy cały, to ci nie spieszno było?
W ałęsałeś się, jak ten pies napędzony, a nie spie
szno ci było?
— Nie żartuj, bo to boli!
— No, no, daruj, ale zasłużyłeś na to.
I znów szli dalej.
404 »R O L A* Nr z6 Minąwszy kilka ulic, Marcinek zatrzymał się
nagle.
— Bądź zdrów ! — zawołał.
— Jak to ? — zapytał ździwiony Franek.
— J a tam nie pójdę 1
— Czyś się wściekł, c/.y co? — zawołał cały czerwony Knapik. — A to ci cholera dureń! Niby dlaczegóż znowu zwinąłeś chorągiewkę?
— Przypomniałem sobie Szemikowa.
— To i cóż stąd?
— Wszak mówiłem ci, że on się tam schronił.
Może być, że on tam jest jeszcze
— To i cóż z tego? Dasz durniowi w pysk i wnet go nie będzie.
— A Zośka?
— Zośka rzuci ci się na szyję i całunkami za płaci za te wszystkie smutki i strapienia.
— A gdyby nie?
— Nie znasz kobiet! One kochają chłopów, ale cenią i poważają ich pięść. Spróbuj, a przekonasz sir.
— Nie, nie, ja nie pójdę, ja tam iść nie mogę Jabym może i tak zrobił, jak ty radzisz, ale ja to czuję, żebym zrobił zanadto gorliwie. Ja, gdybym dłoń podniósł na Szemikowa, to onby z pod niej już więcej nie powstał. A ja nie chcę, aby między nami krew stanęła; ja nie chcę w sprawie osobistej ży
cia nawet wroga pozbawiać! W olę czekać, "aż się to wszystko wyjaśni...
— Chcesz czekać, a dziewczyna tymczasem w waryactwo popaść może. Jeżeli nie masz litości dla niej i dla siebie, to czekaj!
— Jezus, co robić, co robić?
— Bo ja wiem? — szepnął strapiony Franek, ale jako zwykle w tej chwili wpadł ea koncept no wy i zaw ołał:
— Już wiem! Zwiążę ci ręce, to wrazie czego sił miał nie będziesz.
Pomimo smutku roześmiał się Marcin z tej pro- pozycyi:
— Urwiszujesz, a ja, dalibóg, nie wiem,' co począć?
— Czekaj, mam myśl, wspaniałą m y śl! A od czegóż mistrz K iliń ski? On z nami pójdzie, on cię
• wrazie potrzeby utemperuje i rzecz całą rozsądnie załatwi.
Marcinek opierał się początkowo tej propozy cyi, ale widząc wkońcu, że innej rady niema, zgo dził się na nią.
Obydwaj przyjaciele udali się do mieszkania Kilińskiego. Mistrz ździwił się niepomiernie, widząc wybladłego i zmizerowanego Marcinka, ale nie krzy
czał nań zupełnie, bo nie zwykł był nigdy na śle
po sądzić.
Państwo Kilińscy siedzieli w otoczeniu dzieci przy stole świątecznym, suto zastawionym pokarma mi. Kiliński zaprosił przybyłych do jadła, od czego ci nie wymawiali się zupełnie, a tymczasem pani Kilińska, jako że już ściemniać się zaczynało, roznie
ciła ogień na kominku, by widniej było spożywać dary Boże.
Franek, jedząc z apetytem, jął rozpowiadać o wszystkiem Kilińskiemu. Mistrz słuchał nie prze
rywając, a gdy ten skończył, rzekł tylko:
— Chodźmy!
Udali się wszyscy trzej do mieszkania Zosi.
W czyściutkiej izbie siedziała sama staruszka, matka Zosi, odmawiając pacierze. Zośki nie było.
Po zwykłych przywitaniach zapytał zaraz K i
liński :
— A gdzież córeczka pani?
Staruszka podniosła oczy na pytającego, z któ
rych poczęły płynąć łzy strumieniami.
— Niema je j!
— Na B o ga! pani matko, mówcie gdzie ona? — krzyknął Marcinek.
— Bo ja wiem?
— Jezus, Marya, co to znaczy? Powiadajcie, jeśli litość macie !
— Cóż ja mogę powiedzieć? Wtedy, gdy nasi zdobyli pałac Igelstroma, wróciłam dobrze wieczo
rem do domu. Nie zastałam Zośki. B y ł tylko oficer rosyjski, ten Szemikow. Powiedział, że uszedł przed pościgiem i że tu się schronił. Myślał, że Zośkę z so bą namówi, ale ona precz mu się zabierać kazała.
Długo ponoć g ad ali: on swoje, ona swoje. Stanęło na tem, że Zośka powiedziała mu, iźe go znać wię
cej nie chce. Przekonał się Moskal, że dziewczyny nie przekona. Prosił tylko o ubranie, aby ujść bez
piecznie. Poszła Zośka i dotychczas nie wróciła.
Czekał Moskal do północy, a nie doczekawszy się, poszedł.
— A Zosia? Żadnej wiadomości? Nic? — pytał drżącym głosem Marcin.
— Nic, ani wczoraj, ani dziś.
— Jezus, M arya! To wszystko przezemnie! — krzyknął Marcin i wypadł z izby, jak szalony.
(C ią g d alsz y n astąp i).
Sianokosy.
Z a d ź w i ę c z a ł y k o s y K o s i a r z ó w d o k o ł a , J ł p i o s n k a u> n i e b i o s y R o z l e g a w e s o ł a . J u ż t r a w a z i e l o n a I k w i e c i a t y s i ą c e , Z a s ł a ł a s k o s z o n a W p o k o s y n a ł ą c e . J ł s ł o ń c e z n i e b i o s ó w Ś l i c z n i e z a ś w i e c i ł o I r o s ę z p o k o s ó w , Z t r a w i k w i a t ó w s p iło . Ś m i e c h y , g w a r d o k o ł a G r a b i a r z y g r o m a d a , H o ż a i w e s o ł a S i a n o w k o p y s k ł a d a . Z t r a w y , c o n a ł ą c e Z i e l e n i a ł a r a n o , W i e c z o r e m p a c h n ą c e S t o i w k o p a c h s i a n o . J ł t y l k o p o g o d y O B o ż e ! d a j z ł o t y , Z a c h o w a j o d s z k o d y . D ł u g o t r w a ł e j s ło ty .
Szczepan Orzech ■
Nr 26 »R O L A« 405
D o w c ip n y góral.
(Z d arze n ie p raw d ziw e ).
Działo się w Zakopanem w Galicyi.
Pewien panicz z Warszawy, pragnąc obejrzeć okolice „Morskiego Oka“ , poszukiwał przewodnika.
Spotkał na drodze starszego górala, który podjął się tej rolj.
Panicz i góral szli dłuższy czas w milczeniu obok siebie, a gdy zbliżyli się do dróg rozstajnych, góral z nabożeństwem zdjął karpelusz przed krzyżem i przeżegnał się. Panicz, widząc to, a chcąc nietylko popisać się swoją inteligencyą, ale i dokuczyć góra
lowi, roześmiał się, a zapalając cygaro, zapytał:
— Czy wy tak zawsze robicie?
— Zawdy panocku.
— H al ha! A powiedzcie, czemu nie zdjęliście kapelusza przed tą oto rosnącą lipą, którąśmy minęli, a kłaniacie się martwemu drzewu?
Góral spojrzał ze zdziwieniem na mówiącego i rzekł:
N a Mszą świętą jękły dzwony!
Głos nad chaty polskie leci:
„Pochwalony, pochwalony, Do stóp Pana spieszcie dzieci!"
Czyś ty starzec, czy mąż w sile, Czy dziecina jeszcze mała,
To masz smutków, strapień tyle, Ze cię gniotą, jak pierś skała.
Czyś ty biedak, czy herbowy Szlachcic, albo kmieć z pradziada Natęż ucho na głos owy,
Co o Bogu ci powiada!
Natęż ucho, bo głos woła,
Spiesz za dźwiękiem tym do Pana, N a Mszę świętą do kościoła!
Zegnij przed nim swe kolana I z pokorą tam Go błagaj:
— W iem , źem grzesznik — tu mnie Za me grzechy karą smagaj, [Panie, Lecz po śmierci zmiłowanie
Miej dla duszy mej, o B o że!
Przebacz wszelkie błędy moje, Daruj, Panie, przestępstw morze I Twej łaski ześlij zdroje!...
N a Mszę świętą jękły dzwony, Głos ich dźwięczny ludzi woła Zbliska, zdała, na wsze strony, B y spieszyli do kościoła!
Więc się i ty nie leń, bracie, Lecz spiesz w świątyń Bożej progi, Bo tam Pan twój czeka na cię, Spokój duszy twej da błogi!
J ł n t o n i St. B a s s a r a .
- — Ej, panocek żartują. Albo to nie widzą, że to krzyż święty z Panem Jezusem?
— I wy wierzycie w to?
— Juścić panocku, bo dyćbym kapelusa nie zdjął. Cesarzowi, panocku, nisko się kłaniają, a prze
cie Bóg większy.
— Bzdurstwo mój człowieku. To wszystko sta
roświeckie przesądy, nic więcej. Boga nikt nie wi
dział, a wszystko co na ziemi i jej łonie, to natura stworzyła.
Góral nieufnie spojrzał na mówiącego.
— Niech panocek tak nie gadają, bo może być nieszczęście.
— Nie obawiajcie się niczego, nic się wam nie stanie.
— Boga się trzeba bać, panocku.
Panicz widząc, że górala nie może przekonać, zirytował się:
— Otóż to wasze nieuctwo! Gdyby nie to ja rzmo ciemnoty, które włożono jeszcze na waszych ojców, inaczej wyglądałby dziś kraj wasz. Wśród
1
406 »R O L A« Nr 26 nędzy wyrastacie, a jedyną waszą oświatą są niedziel
ne kazania proboszcza. Głupi naród!
Zniechęcony paniczyk nie próbował dalej cywi lizować górala — ten zaś na ostatnie słowa uśmie
chnął się, a w uśmiechu tym spostrzedz można było i żal i złość tajoną.
Szli w milczeniu przez las szpilkowy, wydziela
jący balsamiczną woń, aż wreszcie przedostali się wąską doliną na wierzch skały, sterczącej nad stra szliwą przepaścią.
Góral nagle stanął, rozglądnął się bojaźliwie na wszystkie strony, a wydobywszy błyskawicznym ru chem duży nóż myśliwski, zaw ołał:
— Hej panocku! teraz, albo oddaj wszystkie pieniądze, i ten złoty zegarek i ten złocisty łańcu
szek, albo tym oto koziczkiem pod żebra cię załechtam!
Panicz stanął jak wryty, a sądząc, że góral żartuje, odparł:
— Człowieku, czy ty zwaryował?
Lecz nim zdołał wymówić te słowa — silna i muskularna dłoń górala chwyciła go pod gardło, a nóż wyostrzony błysnął złowrogo przed oczyma.
— Albo pieniądze, albo śmierć taką, jaką już trzech ciarachów z mojej spotkało ręki na tem sa
mem miejscu! — zawołał góral.
Paniczowi krew do głow y uderzyła, a czując żela
zny uścisk gardła, przeczuwał, że zbliża się ostatnia go dżina — śmierć okropna z ręki podstępnego górala.
Zdołał jednak pod wpływem strasznego przerażenia i rozpaczy zawołać:
— Człowieku! i ty się Boga nie boisz?
Góral, który całą tę komedyę odegrał znako
micie, — rozśmiał się rubasznie, a chowając do kie
szeni nóż, mówił z ironią:
— Hej, na tom tylko czekał słóweczko, panocku, na to! Nie bójcie się, ale nie. Stary Jan nikomu krzywdy nie zrobił i nie zrobi. Gdybym ja się Pana Jezuska nie bał, tobyś panocek może nie zeszedł żyw z tej skały. Nikt nas razem nie widział i nie widzi. Niechno panocek spojrzą w dół. Tam taka głębina, że gdyby kto spadł, to ani kosteczka jedna nie zostałaby w całości. I mógłbym pieniądze zabrać, człowieka zabić i strącić go w grób straszny, g d y
bym nie wierzył, że hań wysoko na niebie jest Pan B ó g — wielki to świadek i sędzia.
Nie bluźnijcie Mu, panocku, więcej, abyście tego w złą nie wypowiedzieli godzinę. K . H .
Poszła ode mnie...
P rzed m iesiącem w mojej izbie D zw onił głos je j słodko, śpiewnie, D zisiaj siedzę sani na przyzbie Z adum any tęsknie, rzewnie.
B y ła droga i w yśniona A śliczniutka j a k kalina, P rzycisnąłbym j ą do łona L ecz
—odeszła mnie jedyna.
Z w iędła jako kw iat bez rosy 1 odeszła cicho, skrom nie, Chcę iść za nią hen! w niebiosy B o wiem , że nie w róci do mnie.
H e j! nie w róci a n io ł złoty, A n i słodko m i zaśpiewa, D arm o krzewię kw iat tęsknoty, D arm o oko łzy wylewa.
We śnie czasem j ą 'zobaczę, We śnie pocałują usta, A na ja w ie skrycie płaczę, A w raz ze m ną izba pusta.
J . W ł . K o b y l a ń s k i .
Nowe k s i ą ż k i .
Jó zef Władysław Kobylański: Madajowe łoże. Baśń .ludu polskiego. Nakładem Komitetu wydawnictwa
dziełek ludowych. Lwów, 1914.
Znany czytelnikom naszym poeta p. Józef W ł.
K obylański napisał i wydał drukiem baśń wierszem pod powyższym tytułem. Treść znana, wiele razy sły
szana, a przecież w nowem opracowaniu czyta się ją z wielkiem zajęciem. Oto pewien kupiec wraca z to warami z dalekiej podróży. W drodze zaskakuje go burza, wozy grzęzną w rozmokłych drogach, wobec czego strapiony kupiec staje bezradny. W tedy staje przed nim dyabeł i ofiaruje się z pomocą, wzamian czego żąda, aby mu kupiec oddał to, o czem nie wie, że posiada. Kupiec zgadza się. Przy pomocy szatana wydobywa się z trzęsawisk i wraca do domu. Tu ku swemu przerażeniu dowiaduje się, że żona jego po
wiła mu syna i że dyabeł, żądając od niego ofiary, miał dziecię jego na myśli. Nie mówiąc nic nikomu, wychowuje jedynaka w bojaźni Bożej, sposobiąc go do stanu kapłańskiego. K ied y chłopiec dorósł, w yja
wia mu ojciec straszną tajemnicę. Młody kleryk po
stanawia iść do piekła po okrutny cyrograf. W dro dze napada go rozbójnik Madaj, któremu ten opo
wiada cel swej podróży. Madaj uwalnia go pod wa
runkiem, że ten z powrotem wstąpi do niego i opo wie mu, co widział w piekle. Zaopatrzony święconą wodą kleryk dociera do piekła. Widzi tam rzeczy straszne, ale nie cofa się lecz staje przed Lucyferem i żąda zwrotu cyrografu. Szatan, zagrożony święconą wodą, wzywa szatana, który posiadał ów cyrograf i każe mu go oddać. Czart nie słucha jednak gróźb ani poleceń; dopiero kiedy Lupyper rozkazał wziąść go na Madajowe łoże, na którem noże siekały ska
zańca na drobne, cząstki, szatan wydał cyrograf.
Uszczęśliwiony kleryk wraca z piekła i stosownie do przyrzeczenia opowiada Madajowi, co widział w pie
kle, nie opuszczając wiadomości, o strasznem łożu, dlań przeznaczonem. Rozbójnik korzy się, wyznaje swe winy i prosi o przebaczenie, którego jednak kle
ryk udzielać nie może. W bija tylko pałkę Madeja w ziemię i odjeżdża, polecając rozbójnika opiece B o żej. Dopiero po latach, kiedy kleryk ów był już bi skupem i przejeżdżał przez ów las, spotkał znów Ma daja, który pokutował, a pałkę jego rozrośniętą w jabłoń, pełną owoców. Teraz dopiero udzielił mu rozgrzeszenia. — Oto treść tego poematu. Młodemu Autorowi należy życzyć, aby w pracy nie ustawał, ale prowadził ją‘dalej, pogłębiając swój talent, który piękne nadzieje zapowiada.
Marya Bartusówna. Dzieła zebrane staraniem K o mitetu wydania zbiorowego prac Maryi Bortusówny, poprzedzone szkicem biograficzno-literackim przez Adama Stodora, tom I i II. INakładem Macierzy pol
skiej, Lwów 1914. Cena 2 K
Powyższą książkę wydała Macierz Polska jako numer 86. swej Biblioteki. Biografia zajmuje cały tomik pierwszy, w tomiku drugim mieszczą się wier
sze liryczne Bartusówny i przekłady. Z wydania te
go po raz pierwszy będzie można poznać całą twór
czość poetki, w następnych bowiem tomikach poja
wią się niedrukowane jej dramaty, komedye i inne utwory. Tomik I i II zdobią 2 portrety Bartusówny i portret jej ojca. Cena obu tomików 2 korony.
Praca Adama Stodora odzwierciadla dokładnie życie i działalność poetki i będzie wiecznotrwałym jej pomnikiem, na który szczerze sobie zasłużyła.
Wiersze Bartusówny tchną takiem uczuciem ukocha
nia wszystkiego, co piękne, iż czyta się je z praw
dziwą przyjemnością. To też książka owa zasługuje
na jak najszersze rozpowszechnienie.
Nr 26 >R O L A< 407
TAJEMNICZY DUCH
26. Z akończenie.
Indyanie, gnani ze wszystkich stron, nie mogąc już szukać ratunku w ucieczce, postanowili umrzeć wśród wsi rodzinnej. Otoczeni zewsząd, rażeni strza
łami i bronią sieczną, widzieli, że nie ujdą śmierci ani zdołają przebić się przez zastępy nieprzyjaciół.
Odparci ze wszech stroch zmuszeni zostali cofnąć się na plac główny i tu ostatnią walkę stoczyć. Puste więc miejsce około dwóch palów po zgonie Toma Bruce’a nagle poczęło się napełniać pierzchającymi Indyanami i ścigającymi ich białymi. Gromadki wo
jowników ścierały się z sobą, a kobiety i dzieci ję kiem rozpaczy napełniały powietrze, szukając schro nienia w krzakach i wigwa-
nach przed zajadłością zwy
cięzców.
Osadnicy a mianowicie też świadkowie śmierci Toma, mordowali dzikich bez lito
ści. R a lf pochwycił topór, porzucony na ziemi i rzu
ciwszy się na najbliżej znaj
dujących się Osagów, rozdzie
lał pomiędzy nich ciosy z za dziwiającą szybkością. Około palów nie pozostał nikt, o- prócz pułkownika, Ryszarda, Rolanda i Edyty. W idok Bruce’a, rozpaczającego nad zwłokami syna, rozrzewnił tak serca dwu młodych ludzi, iż wcale nie byli usposobieni w tej chwili do toczenia okru tnej walki, ani nawet wie
dzieli, co się około nich dzieje.
— Teraz nie czas opłaki
wać naszych najdroższych.
Do broni! — zawołał nagle pułkownik, wskazując gro madkę dzikich wojowników, którzy parci przez swych przeciwników, uciekali prosto ku miejscu, gdzie znajdowała się Edyta.
Ujrzawszy trzech białych, stojących przy palach, posta
nowili przynajmniej osłodzić
sobie chwilę zgonu zamordowaniem dziewicy i jej obrońców.
Trzej mężczyźni, wystąpiwszy przed Edytę, go towali się do rozpaczliwej obrony. Strzał Ryszarda powalił najbliższego z Indyan, ale obawa obrońców i Edyty była płonna, biali bowiem, ścigający Osa
gów dopadli ich i otoczywszy, zaczęli w pień wyci
nać. Jeden z pomiędzy broniących się, ciężko ra
niony, napróżno rzuciwszy siekierę błagał o życie.
Wzniesione zewszęd szable i topory zagrażały mu śmiercią niechybną, gdy nagle młode dziewczę z roz- puszczonemi włosami i wzniesionemi rękami rzuciło się pomiędzy osadników a rannego i zaczęło rozdzie
rającym głodem błagać o litość nad nim.
— O zlitujcie się! Zlitujcie nad moim ojcem !
— To T elie ! — zawołał Roland. Pułkowniku, spieszmy jej na pomoc.
Indyaninem zagrożonym śmiercią był Daniel Doe.
— Stójcie! Stójcie! — wołał Roland, przedzie
rając się przez tłum walczących.— Nie zabijajcie go, na miłość B o sk ą!
A le zaślepieni zemstą wojownicy nie zważali ani na Telię ani na Rolanda i nowe ciosy zadawali Doe- mu. Nakoniec pułkownik, przedarłszy się w środek tłumu, krzyknął piorunującym głosem :
— Nikczemnicy! Dzikie zwierzęta, czyż macie serce pastwić się nad umierającym i jeszcze w oczach własnego dziecka?!
W alczący opuścili broń i cofnęli się od leżącego Daniela, ale już było zapóźno.
— Nie lękaj się! — zawołał Roland, biorąc go za rękę, podczas gdy z drugiej strony Telie usiło
wała zatamować krew z jego ran płynącą.
— Kapitanie — odezwał się umierający słabym głosem — dziękuję ci, chociaż się to już na nic nie zdało. Chwała Bogu, że przynajmniej ty żyjesz i twoja siostra uratowana.~ Gdzie jest Dik?... Ryszard
B raxley, chciałem powie
dzieć.
— Nie ż y je ! — odpowie
dział Roland.
— Nie żyje... A więc kara niebios dosięgła nas oby
dwóch, Kapitanie, weź ten testament — mówił Doe lub raczej Atkinson — teraz bez przeszkody wejdziecie w po
siadanie dóbr Weź go bez wszelkich zastrzeżeń... a pa
miętaj o tej biednej — do
dał, wskazując na Telię.
— O jcze! Mój drogi oj
cze ! — wołała Telie, zale
wając się łzami — ty będziesz żył, ty powrócisz między nas!
— Nie wrócę, bo umrę i to właśnie w chwili, kiedybym mógł zostać znowu uczciwym człowiekiem! O, wierzcie, że to mnie najbardziej boli.
— O, ja nieszczęśliwa! — krzyknęła Telie rozdzierają
cym głosem.
— Nie tak bardzo, jak ci się zdaje, biedne dziewczę — mówił umierający, zwracając się ku niej. — Pociesz się Telie, nie jesteś moją córką, jam cię tylko wychował i to przez lat p a rę , ale ojcem twym był człowiek zacny i uczciwy.
— J a k t o ? !— spytała Telie — któż więc jestem?
— K laryssa Iverton, córka majora angielskiego.
Ulżyło mi serdecznie, żem civ przy wrócił nazwisko.
Dowody twego urodzenia znajdziecie w biurku Braxleya...
W ymówiwszy te słowa, Doe zaczął słabnąć, głowa jego opadła, oczy stanęły słupem, odetchnął raz jeszcze silnie i skonał.
Tymczasem bitwa skończyła się Prawie wszy
scy mężczyźni, większa część kobiet i dzieci padli.
Szczątki plemienia uszły do puszczy. W ieś spalono, równie, jak zboża, okrywające pola. W ten sposób koloniści biali i przybysze europejscy niszczyli lu
dność pierwotną A m eryk i; w ten sposób z nad brze
gów Atlantyku przepędzili czerwone plemiona aż nad brzegi Oceanu Spokojnego.
Opowiadanie nasze zbliża się do końca. Pozostaje jeszcze dopełnić je wytłómaczeniem niektórych oko
— Z litu jc ie się nad m oim o jc e m !