• Nie Znaleziono Wyników

ŻYWOT BŁOGOSŁAWIONEJ SALOMEI

U rodziła się w K rakow ie, 8-go m a ja 1202 r. Ojcem je j był Leszek Biały, król polski; m a tk ą cnotliw a i p o b o żn a G rzm i- sław a. B ogobojni rodzice w ychow yw ali j ą troskliw ie. Gdy b y ła jeszcze m alu tk ą, to ju ż m atk a uczyła j ą w ym aw iać św ięte Im iona Jezusa i M aryi, a po tem M odli­

tw y Pańskiej. Pozdrow ienia A nielskiego i innych m odlitw . Gdy zaś nieco p o d ­ rosła. uczono j ą gorliw ie katechizm u.

S alo m ea uczyła się chętnie i cieszyła się bardzo, gdy kto chciał ją wyegza- m inow ać. O d p ow iadała skw apliw ie n a w szystkie p y ta n ia i ra d a była. że m oże m ów ić o P a n u Bogu i M atce Boskiej.

W ten sposób w zrastała w cnotach, a i ciało jej rozw ijało się pięknie. W zgar­

dziła jed n ak pięknością ziem ską i w m ło­

dym bard zo w ieku ślu b o w ała P a n u Bogu czystość.

N aonczas p a n o w a ł n a W ęgrzech król

A ndrzej. Chciał o n złączyć się z królem polskim Leszkiem B iałym p o w in o w a ­ ctw em i dlatego zażądał, aby m u przy ­ słan o Salom eę n a żonę d la jego sy n a K olom ana.

K ról Leszek z początku nie chciał n a to przystać, ale gdy A ndrzej p ro śb y po­

now ił. zgodził się w reszcie i Salom eę n a W ęgry odesłał. W liczbie p anów , którzy j ą na dw ór węgierski odprow adzili, zn aj­

d o w ał się b łogosław iony W in cen ty K a­

dłubek.

M łodziutka S alo m ea — w śró d obcych ludzi m usiała się uczyć obcego języ k a i obcych obyczajów . U m iała je d n a k p o ­ ciągnąć ku sob e serca w szystkich W ę­

grów . B yła sk ro m n a, p raw d o m ó w n a, u p rz e jm a ; służyła za przykład dla przy­

szłego sw ego m ałżo n k a K olom ana i dla innych dzieci. W n a u k a c h b y ła b ard z o p iln a i p o ję tn a.

- 6 4

Gdy n adszedł w reszcie czas, w k tórym m iała połączyć się z K olom anem ślubem m ałżeńskim , ośw iadczyła m u, że kiedyś ślu b o w a ła P a n u Jezusow i czystość i w tej czystości p o zostać do śm ierci pragnie.

K olom an p rz y stał n a pożycie m ałżeńskie w czystości. Chociaż w ięc została żoną, zach o w a ła je d n a k przez całe życie cnotę dziew ictw a.

B yła k ró lew n ą, ale u b ie ra ła się sk ro ­ m nie, ja k w ow e czasy u b iera ły się w d o w y w czasie żałoby. W tenczas tylko przy w d ziew ała stro je królew skie, jeśli tego w y m ag ał ja k i zjazd k siążąt i k ró ­ lów . Ściśle zach ow yw ała p o sty ; sy p iała b a rd z o krótko i to n a tw ard ej podłodze.

Z początku u p o m in ał j ą za to m ąż i czę­

sto m aw iał:

— K o ch an a Salom eo! wiem , że g orąca m iłość B oga budzi cię do m odlitw y, wiem , że n a tej m o d litw ie doznajesz wielkich pociech i w ypraszasz sobie w ielkie łaski, ale boję się, abyś przez to . z d ro w ia nie straciła.

Lecz św ięta m ałżo n k a ta k m u p o k o r­

n ie i p rzek o n y w ająco o d pow iadała, iż w k o ń cu nie w zb ran iał jej żadnych u m a r­

tw ień. N osiła też Włosienicę w ad w e n ­ cie i poście z końskich w ło só w z w ęzeł­

k a m i; w piątki, soboty i wigilie św iąt uroczystych nieco cieńszą, a w innych czasach tk a n ą z końskich i k o nopianych w łosów .

Kiedy u m a rł król A ndrzej, d w aj jego sy n o w ie podzielili się królestw em . S ta r­

szy B ela p a n o w a ł n a W ęgrzech, a m ło d ­ szy K olom an osiadł w Galicyi. W ro k u 1217 błogosław iony W in ce n ty K adłubek u k o ro n o w a ł K o lo m an a i S alom eę ko­

ro n ą K rólestw a H alickiego. A le ludność halick a nie b y ła zad o w o lo n a z now ego p a n a ; w ybuchło w ięc p o w stan ie i S a­

lo m e a w raz z m ężem d o sta ła się do nie­

woli.

P o odzyskaniu tro n u św ięta k rólow a s ta ła się p ra w d z iw ą m a tk ą dla sw ego lu d u . Szczególną o pieką otoczyła u b o ­ gich, w dow y, sieroty, chorych, starcó w i kaleki. Zw iedzała szpitale i przytułki, pocieszała, uczyła, u p o m in a ła i h o jn e

ja łm u ż n y rozdzielała. Z w ielką rówr!

ro ztro p n o ścią i p o k o rą u p o m in ała mt ab y rząd/.ił krajem po ojcow sku, aby 1 sp raw iedliw ym sędzią, litościw ym obri- cą uciem iężonych, szczodrym dobrodz- je m ubogich, bo kiedyś i on zdać mi rac h u n e k p rzed Bogiem.

P o śm ierci m ęża sw ego K olom a w róciła S alo m ea do b ra ta sw ego B o sław a W stydliw ego do K rakow a i n baw em w stą p iła do klasztoru w Zav choście niedaleko Sandom ierza. W szy kie sw o je sk arb y ro zd ała n a szpits i ubogich. W klasztorze cała zatopiła ; w m odlitw ie i d obrych uczynkach. Ł u su w ała się od żadnej pracy, ch o ć najcięższej; p raco w ała w ogrodzie, w p d w o rk u ; nosiła d rw a do kuchni, w o w kubełku, zm yw ała naczynia kuchem, o b sługiw ała chorych...

W iedziała też św ięta Salom ea, że d u je st złego n a św iecie z ciem noty. Gdyl ludzie m ieli więcej nauki, gdyby więc czytali dobrych książek, byliby lepsi i 1 p iejby było n a świecie. T o też. gdy z sta ła przeło żo n ą klasztoru, przy jm o w a n a n au k ę dziew czyny, zwłaszcza sierot, i uczyła je katechizm u, czytania, pisani, śpiew u i ro zm aitych ro b ó t. Przyzwycz, ja ła je do pracow itości, skrom ności, pi bożności. m iłości B oga i Ojczyzny, a oi ciągała od próżniactw a, złych zabac grzesznych rozm ów , „żeby te niew inf ro d u polskiego pisklęta, ja k rozw ijają!

się kw iatki, m o w ą g o rszącą nie byt u szkodzone0.

Lecz ta cicha p ra c a św iętej b y ła prze rw a n a straszn em nieszczęściem , jaki zw aliło się n a kraj cały. Dzicz tatarsk w ta rg n ę ła do P olski i ja k brn za straszn p u sto sz y ła w szystko. W sie paliły się, lu dzie u m ierali w śród m ąk, jak ie im T a tarzy zadaw ali, lub szli do niew oli.

P rzyszli ci rozbójnicy o k ropni i di Zaw ichosta. W y m o rd o w ali tu sam ycl zakonnic sześćdziesiąt, księży Franciszka n ó w d w u n astu , zab u d o w an ia zaś kia' sztorne do szczętu spalili.

S alo m ea sta n ę ła n ie u stra szo n a m iędzj zakonnicam i i m ów iła:

ZA P O Z W O L E N IE M T O W . F O T O O R . W B E R L IN IE W EDŁUG OBRAZU HOFM ANA

C H R Y S T U S W O G R O J C U

— Nie lękajcie się, córki m oje, bo ci p oganie m o g ą zaszkodzić tylko ciału, o k tó re nie d b am y ; m o g ą n as zam o rd o ­ w ać, ale nie zab iją duszy naszej. Ożyw ­ cie w ięc w iarę sw o ją i um ocnijcie n a ­ dzieję!

I byłaby razem z innem i śm ierć m ę­

czeńską poniosła, gdyby jej gw ałtem przy ­ jaciele w raz z kilku zakonnicam i na m iejsce bezpieczne nie uprow adzili.

P o odejściu najezdców w róciła do Za- w ichosta, ale zn alazła tylko zgliszcza kla­

sztoru, kościół zburzony, ołtarze p o w y ­ w racane, obrazy poniszczone, tru p y za­

konnic pokaleczone.

P o c h o w a ła ted y uroczyście ciała m ę- czenniczek i p rzen io sła się do G rodziska, gdzie zb udow ano n o w y klasztor i szpital.

T u przeżyła la t siedem .

Zbliżyła się nareszcie chw ila, w której św ięta m ia ła iść do n ieb a p o nag ro d ę za cnotliw e życie.

W dniu 10 listo p ad a 1269 r. w y słu ­ ch ała m szy św iętej. N agle podczas ew an ­

Córka.

Z b u łg a rs k ie g o tłórr

Onego czasu w ielkorządca D am aszku K laudyusz R iksus, b y ł w ielce zasm ucony.

Jego p ię k n a m ałżo n k a P o p e a, có rk a P i­

ła ta Ponckiego, k tó ry w ład a ł w J e ru ­ zalem w im ieniu cesarza, została d o ­ tk n ię tą stra sz n ą ch o ro b ą — paraliżem . Jej piękne członki w iędły pow oli, cu­

d ow ne ciało straciło sw o ją giętkość i r u ­ chliw ość i tylko w lektyce, o tu lo n a w aksam ity i jed w ab ie, m ogła podzi­

w iać rozkoszne ogrody, k tó re w ieńcem o taczały m iasto.

Już dw a la ta m inęły, ja k j ą n aw ie­

dziła stra sz n a klęska i nie było żadnej nadziei w yleczenia. N apróżno m ałżonek

PO LSKI KALENDARZ MARYA/iSKI.

gelii św iętej uczu ła boleści w ew nętrzne.

Z an iep o k o jo n e siostry u p ro w a d ziły ją do celi, ale S alo m ea pow iedziała im , że tydzień ju ż tylko żyć będzie i pocieszała, b y się tem nie m artw iły.

— Nie p ro ście P a n a Boga, abym je ­ szcze żyła, bo j a proszę C h ry stu sa P an a, ab y m ię w yzw olił z tego w ięzienia cie­

lesnego, bo nie ku pom ocy, ale k u ob­

ciążeniu w ielu ludzi jestem .

W p a rę d n i później w ezw ała w szyst­

kie zakonnice do sw ego łoża, u p o m in ała, aby zaw sze w ykonyw ały śluby zakonne, aby dążyły n ie u sta n n ie do n ie b a ; przy ­ ję ła S a k ra m e n ta św ięte i u m a rła w P a n u ra n iu tk o 17 listo p ad a 1269 r., w 67 ro k u swego życia.

Ciało p o ch o w an o w G rodzisku, ale w p a rę m iesięcy przew ieziono do K ra ­ kow a i złożono w g robow cu w kościele 0 0 . F ranciszkanów .

P apież K lem ens X policzył j ą w p o ­ czet b łogosław ionych dnia 6-go m aja 1672 r.

P i ł a t a .

szyła. ?J ózefa A.racowa.

jej sprow adzał z dalekich stro n lekarzy, cudotw órców , uczonych, ab y j ą uleczyli sztu k ą sw oją. U m iejętność ich, w ysiłki, s ta ­ ra n ia i dośw iadczenie okazały się bezsil­

nym i w obec uporczyw ej choroby, p rzy k u ­ w ającej p ięk n ą R zym iankę do łoża boleści.

N akoniec p rzy b y ł p ew ien pielgrzym z Jeru zalem i p rzyniósł w iadom ość, iż zjaw ił się w ziem i Judzkiej cudow ny czarodziej, Jezusem N azareńczykiem zw a­

ny. D okonyw a o n cudów z chorym i:

staw ia n a no g i p arality k ó w , w racając im zdrow ie i p oprzednie siły, n iew ido­

m ym w zrok przy w raca, a n a w e t u m a r­

łych w skrzesza.

5

— 6 6 —

U rad o w ała się t ą w ieścią P o p e a i za­

w o łała:

— U dam się, u d a m się do tego cza­

rodzieja! Szczodrze m u zapłacę drogo­

cennym i kam ieniam i, oddam m u sw ój cenny n aszyjnik z zielonych dyam entów , k tó reg o w arto ść je st w yższą od ceny pięciu m ia st judzkich, byleby tylko m nie uzdrow ił.

Lecz p ą tn ik je j pow iedział:

— P rze p ięk n a P o p eo : to w szystko nic ci nie pom oże w obec N azareńczyka.

O n sam chodzi o b d a rty i bosy, obcuje tylko z biedakam i, p o g ard za w szelkiem i m a rn o ściam i tego św ia ta i choćbyś m u zaniosła te w szystkie bogactw a, nie zy­

skasz sobie jego w zględów .

— Cóż w ięc m a m robić, aby m nie uzd ro w ił ? — zaw o łała zaniep o k o jo n a chora.

— Od chorych, którzy do niego przy ­ chodzą po zdrow ie, żąda on ty lk o j e ­ dnego: ab y w niego wierzyli.

Zdziw iła się P o p e a tem i słow y, a p o ­ tarłszy czoło b ia łą ręką, n a której b ły ­ szczały drogocenne ozdoby, zap y tała znow u:

— A by w niego wierzyli? A ja k w ie­

rzyć?

— W ierzyć, że on je s t synem Bożym .

— S ynem B ożym ? Tego j a n ie ro z u ­ m iem ...

I długo jeszcze b a d a ła pielgrzym a.

W iele dni i nocy P o p e a przepędziła n a rozm yślaniach. A p atrząc n a sw oje członki p okurczone w kwiecie w ieku sw ego, zalew ała się łzam i, ja k dziecię.

Lecz w je j duszy, coraz w yraźniej, co­

raz ja śn ie j zarysow yw ał się obraz t a ­ jem niczego, nieznanego czarodzieja, k tó ry kazał się n azyw ać synem B ożym i k tó ry m oże sp raw iać cuda, przechodzące g ra ­ nice pojęć ludzkich; jednocześnie z te m pow iększało się w jej sercu p o żą d an ie p o w ro tu do zdrow ia, do sił m łodości, jak o też niecierpliw ość sp o tk an ia się z tym cudow nym człow iekiem , g o to w ą b y ła n a w e t uw ierzyć w jego bóstw o.

„Jeżeli o n duchem i siłą stoi ta k d a ­ leko od ludzi, m u si być blizkim b ó stw a:

tylko bogow ie s ą ta k w szechm ocni, aby jed n e m spojrzeniem , jed n em p o m y śle­

niem u zd raw iać ludzi beznadziejnie cho-.

rych. Nasi bogow ie nie chcieli m i po- m ódz — niech w ięc dośw iadczę siły tego boga, którego N azareńczyk zwie się sy ­ n e m ”.

I w iara ro sła w je j duszy.

P o p e a p o stan o w iła ud ać się do J e ­ ruzalem , gdzie, ja k jej m ów iono, n a jła ­ tw iej spotkać m oże Jezusa. W iedząc j e ­ dnakże, że m ąż jej nie zgodzi się nigdy, ażeby ona, d u m n a i w ysokiego p o ch o ­ dzenia R zym ianka, m iała się zniżyć do prośby w obec godnego p o g ard y ży­

dow skiego znachora, ośw iadczyła K lau­

diuszow i, że chce odw iedzić ojca sw ego.

T o zachcenie, spełnienie którego p o łą ­ czone było z tak iem u tru d zen iem i m ęk ą dla kobiety ta k chorej, ja k P o p ea, w p ro ­ w adziło K laudiusza w zdum ienie.

Lecz jej p ro śb y i n a sta w a n ia były ta k stanow cze, że w k o ń cu nie m ógł on odm ów ić u k o ch an ej a ta k chorej żonie, ułożył j ą więc w b o g atej, w y ło ­ żonej puchem i jed w ab iem kolasie, i w y­

p ra w ił j ą z najw ierniejszym i sw ym i słu ­ gam i do Judzkiej ziemi.

I po trzydniow ej podróży, drogą, k tó ra się w ije po w schodnich pochyłościach gór L ibańskich, p o k ry ty ch olbrzym iem i cedram i, P o p e a p rzybyła do Judzkiej ziemi, a czw artego dnia koło p o łu d n ia, m inąw szy n a pó łn o c dolinę Józefata, sta n ę ła w Jeruzalem .

Było to p rzed sa m ą żydow ską paschą.

K ierując się ku p ó łnocnej b ram ie m ia ­ sta, zobaczyła m asy lu d u w ychodzące, i oddziały rzym skiej konnicy. Gały ten tłu m k iero w ał się ku zachodow i, ku blizkiem u gołem u w zgórzu.

P o p e a o b serw o w ała te n pochód, nie ro zu m iejąc je g o celu.

P rzed sa m ą b ra m ą m ia sta sp o tk ała n a koniu setnika, k tó ry w raz z żołnie­

rzam i p o stęp o w ał za tłum em . K azała zatrzym ać kolasę i zap y tała setnika, d o ­ k ąd te tłu m y id ą ?

— N a tem ta m w zgórzu ukrzy żo w a­

n y m będzie osądzony n a śm ierć b u

-rzyciel sp o k o ju publicznego, Jezus N a- zareńczyk! — odpow iedział on, kłaniając się nisko św ietnej córce P iła ta.

— T o być nie m oże! Nie m oże! — zaw ołała p rzerażo n a P o p e a . — Niech w strz y m a ją w yk o n an ie w yroku! Ż ądam tego!

Lecz oficer ośw iadczył, że tylko P iła t m oże zm ienić sw ój rozkaz. Lecz zanim m og ło b y się o trzy m ać to odw ołanie, to p rzestęp ca będzie ju ż ukrzyżow anym .

I dziwił się żalow i i w spółczuciu P opei, k tó re okazyw ała n ęd zn em u b u ­ rzycielow i, w y d an em u n a śm ierć przez sam n a ró d żydowski.

A P o p e a , w zb u rzo n a i zrozpaczona, zw róciła oczy k u Golgocie, gdzie się p rzy g o to w y w ało coś strasznego...

— Z anieście m n ie ta m p rędzej! On n ie p o w in ien um rzeć! — w o łała n a sw ych ludzi. I p ręd k o znaleziono lektykę, gdyż do szczytu kam ienistego w zgórza kolasa dojechać nie m ogła.

K iedy dosięgnięto szczytu, P o p e a z p rze­

rażen iem sp o strzeg ła trzy sto jące krzyże, a n a każdym z nich w isiał ro zp ięty czło­

wiek. L os się ju ż spełnił!

N a rozkaz P o p e i u su n ięto tłu m y , o ta ­ czające krzyże, w rzeszczące i n a ig ra w a - ją c e się z u krzyżow anych i p o staw io n o lektykę w blizkości. P o d środkow ym krzyżem klęczała sku lo n a n ie w ia sta ży­

dow ska, a obok niej dw ie inne, zalane łzam i, z ręk am i załam an em i z boleści, w p a try w a ły się w m ęczennika, k tó re m u z ra n n a rę k a c h i nogach ciekły czer­

w o n e stru g i krw i.

P o p e a m ilcząca, nieru ch o m a, utk w iła z b oleścią oczy w cierpiącem licu C hry­

s tu s a , w którego łagodnych ry sach w y ry te były straszn e m ęki ukrzyżo­

w ania.

I z tw a rz ą za la n ą łzam i razem z d ru

-giem i n iew iastam i p a trz a ła n a ukrzyżo­

w anego. B ied n a P o p e a sta ra ła się sp o ­ tk a ć w zrok Jego, k tó ry pom im o s tra ­ sznych, nie d ających się opisać cierpień cielesnych przez m głę niew ym ow nego bólu, św iecił zorzą słodyczy i łagodności.

Lecz oczy C hrystusa, u tk w io n e w p ła ­ czącą m atkę, an i ra z u nie zw róciły się ku Popei.

— Ź baw m nie! — szepnęła wreszcie, nie spuszczając w zroku z tw arzy C hrys- j tusa.

N agle łag o d n e sp ojrzenie C hrystusa przen io sło się z m a tk i n a R zym iankę.

I w zrok R zym ianki i C h ry stu sa sp o tk ały się. I przez m gnienie oka sp o g ląd ał O n n a n ią ta k łagodnie, boleśnie i głęboko!..

I n araz, p o d siłą tego w zroku, k tó ry przeniknął, ja k iskra niebiańska, całe jej jestestw o, poczuła jak ieś głębokie w ew n ętrzn e w strząśn ien ie i coś now ego, słodkiego, dobrego, n ap ełn iło jej duszę i ciało...

6 8

P iła t oczekiw ał n a ch o rą sw ą córkę n a najw yższym sto p n iu m a rm u ro w y c h schodów sw ego p ałacu , uprzedzony o jej przybyciu, p ełen zdum ienia i trw ogi, gdyż cel jej podróży był m u nieznany.

W idząc j ą zbliżającą się w kolasie z tw a rz ą rozżaloną, w y ciągnął ku niej ra m io n a , aby, gdy j ą w n io są n a górę, m ógł j ą przycisnąć do serca.

N araz u jrzał zdum iony, ja k P o p ea sa m a w yszła z kolasy, ru ch em n a k a ­ zującym o d d alając sługi, którzy jej ofia­

ro w a li złocistą lektykę, i sam a w stę­

p o w a ła n a m a rm u ro w e schody, k ro ­ kiem lekkim , ja k gazella Libanu...

A rzuciw szy się n a szyję osłupiałego z podziw u ojca, zaw ołała szlochając:

— Ojcze! ty dziś B oga zabiłeś! .

— 69 —

O JC Z E N A S Z .

(Szkie z c zasó w oblężenia P aryża przez P r u s a k ó w w r. 1871).

R ew o lw ery i ład u n k i dostali darm o.

0 b ro ń p am iętn e j zim y w P a ry ż u było łatw iej, niż o kaw ałek chleba. Mieli w yruszyć nocą. N ikt im n ie dorad zał opuszczać w ygłodzonego m ia sta , n ik t też w n iem n ie zatrzym yw ał. N ikom u n a nich nie zależało. R odacy... Nieliczni, k tó ry c h sp o ty k ali daw niej, dziś, albo w szedłszy w szeregi g w ardyi n a ro d o ­ w ej czuw ali n a w alach, albo znikli bez śladu w tern głodnem m ro w isk u , w k tó - re m każdy obcy b ied ak radził sobie ja k m ógł, żył w łasn y m przem ysłem . I oni m ogli b y czekać końca, ja k inni: p rz y ­ w ykli obyw ać się m ałem , głodem p rz y ­ m ierali n ieraz i w kraju... Z aw iedli się n a F ran cu zach .

Dziś dopiero dow iedzieli się, co to w łaściw ie b y ł Metz. W iedzieli do ty ch ­ czas tylko, że ta n azw a oznacza o k ro ­ p n ą klęskę. Zw ycięztw o, klęska, rzeczy ludzkie, a od B oga zależą, — ale zd ra­

da!... Z aw iedli się n a F rancuzach.

N ie p o zo stan ą tu an i chw ili dłużej.

Byle do granicy dotrzeć, a tam , choć do T urcyi, byle w e F ran c y i nie p ozo­

stać.

A le ja k przebyć linie oblężnicze?

E, no c osłoni, a B óg przeprow adzi!

A nie d a się, to i ta k żyw cem ich nie w ezm ą: śm ierć sw o ją n ap rz ó d pom szczą.

O p ó łn o cy zaszedł księżyc, byli ju ż przy bram ie... Nie w ypuścili z m iasta 1 om al nie aresztow ali.

Poszli do n astęp n e j — i ta m się nie udało.

Znużeni i ro zd rażn ien i w ydostali się nareszcie. Stracili w iele czasu, do św itu pozostało zaledw ie p a rę godzin. T rafili n a d o b ry te re n — krzaki; starszy p rzy ­ p a d ł do ziemi i p o ciąg n ął za so b ą to ­ w arzysza. Czołgali się zw olna n aprzód, nikogo nie w idząc i nie słysząc nic.

T rw a ło to długo, za długo n a ich p o d ­

niecone nerw y. D ziw iła ich cisza; gdzież N iem cy? Czyż by od tej stro n y nie p il­

now ali?

P iln o w ali i dobrze: spodziew ali się w ycieczki z m iasta.

W pełzli w sam środek zaczajonego oddziału P ru sa k ó w . O bezw ładniono ich i sk ręp o w an o , zanim zdołali użyć b ro n i.

Z w iązanych i zbitych staw io n o p rzed starszego oficera. K ap ral w kilku sło ­ w ach opow iedział m u o w y p ad k u ; z ca­

łego ra p o rtu zrozum ieli je d e n w yraz:

Spionen. Spojrzeli po sobie, starszy już otw orzył u sta, by zaprzeczyć, gdy ofi­

cer zw rócił się do nich z zapytaniem :

— K to w y?

— P olacy — odpow iedzieli razem .

— E lende N ation! — przecedził przez zęby P ru sa k . Zacięli u s ta — odechciało się im uspraw iedliw iać.

— Z rew idow ać? — zap y tał m łodszy oficer.

— M ożna i p o tem , dziś ju ż w ycieczki n ie zrobią, rozstrzelać.

W yprow adzono ich za o bręb obozu.

W łaśn ie wzeszło sło ń ce; stali zw róceni ku niem u ; pierw sze żółte łag o d n e p ro ­ m ienie, p rzesiew ające się przez m głę p o ra n n ą nie raziły ich oczu. P atrzy li n a to słońce jasne, m ieniące się, w jak iem ś skupieniu, nie słyszeli strzałó w ro z p o ­ czętego z brzaskiem d n ia b o m b a rd o w a ­ nia, zapom nieli o P ary żu , Metzu i w o j­

nie. Myśl obu b y ła w spólna: to słońce w skazyw ało k ieru n ek ich k raju . M ały szereg P ru sa k ó w ju ż sta ł naprzeciw nich, czekając kom endy. S tarszy zaczął gło­

śno: „Ojcze nasz, któryś je s t w N iebie"...

T ow arzysz p o w ta rz a ł półgłosem : „i od­

puść n a m nasze w iny, ja k o i m y..."

R ozległ się strzał.

P ru sa k o m było obojętnem , czy ich ofiary im w in y odpuszczą.

A n t. M .

K W E S T A .

W sp o m n ien ie z roku 1 8 6 3 . — N apisała Józefa Ancowa.

P ięk n y czerw cow y dzień m iał się ku schyłkow i ja sn e pro m ien ie sło ń ca zło­

ciły ja sk ra w o falujące łan y zboża, prze­

tk a n e b ław atam i, — łąki w połow ie skoszone, rozsiew ające ostry, a ro m a ty ­ czny zapach m acierzanki, m ięty i k rw a ­ w niku, — i niebotyczne b o ry sosnow e, w y d ające tę cudow ną, u p a ja ją c ą w oń żywicy, b o ry otaczające ja k pierścieniem ró w n in ę, n a której w idniało kilka w io ­ sek.

Cudzoziem iec świeżo przybyły, p a ­ trząc n a ten cichy zakątek, nie przy ­ puściłby nigdy, że w tę ziem ię w siąka k rew m ęczenników , że w tych lasach szu k ają sch ro n ien ia tysiące b o h a teró w , idących n a p ew n ą śm ierć.

A jed n ak , — to był C zerw iec 1863 r.!

P a n i Z. w yszła n a ganek „białego d w o ru “ (tak był zw any d w ó r w K sa- w ery n o w ie przez p ow stańców , zn ajd u ­ jący ch tu schronienie w gorących cza­

sach), k tó ry otoczony w łoskiem i to p o ­ lam i, strzelającem i w niebo, ja k w y­

sm u k łe wieżyce gotyckie, tu lił się do w ielkiego sadu.

— Józieńko — rzekła do sw ej có­

reczki. pogrążonej w czytaniu — czy chcesz iść ze m n ą n a kw estę do Gli­

nianek, dziś n a nie kolej?

— O, m am u siu , wiesz, że ja zaw sze chcę chodzić z to b ą, a b y zbierać dla naszych b o h a te ró w ; tym sposobem zdaje m i się, że i j a dla nich coś robię.

Czemuż ja teraz nie je ste m dorosłą!...

P a n i Z. w zięła tackę i m a leń k ą se r­

wetkę, a w łożyw szy to w koszyczek, u d a ła się z Józią do Glinianek, sąsie­

dniej wioski, k tó rą n a ró w n in ie do - strzedz m ożna było, o ja k i kilom etr, n a sk raju lasu.

D la skrócenia drogi, w y b ran o ście­

żynę. w ijącą się w śró d pól p o k iy ty c h kłoszącem się zbożem , Józia szła n a ­ przód i to tu , to ta m uszczknęła m o d ry b ła w a te k lub liliow y kąkol, u k ład ając z nich w iązan k ę; cisza zalegała dokoła, p rzery w ał j ą tylko św iegot ptaków , lub z oddali dolatu jący brzęk kos, ostrzo­

nych n a łąkach przez kosiarzy.

D ochodząc do pierw szej chaty, p an i Z. w yjęła z koszyczka tackę, p o k ry ła j ą serw e tk ą i położyła n a niej p a p ie­

row ego ru b la, tw ierdząc, że pieniądz je st m ag n esem , p rzyciągającym inne. T o zrobiw szy w eszła do chaty ze słow y:

row ego ru b la, tw ierdząc, że pieniądz je st m ag n esem , p rzyciągającym inne. T o zrobiw szy w eszła do chaty ze słow y: