Trzynastu podróżnych jechało do Moskwy w moim wagonie, z czego pięciu Chińczyków, oraz roczny „Niemco-Chińczyk“. syn jakiegoś n'by mandaryna i jasnowłosej obywatelki z Hamburga. Cała ta rodzinka w towarzystwie macochy i babki zdążała do Władywostoku ko
leją transsyberyjską. W sąsiednim przedziale siedziało dwuch przemysłowców z Berlina; ze mną dwie Rosjanki, o włosach, zaczesanych w kształcie borsuczego ogona, w binoklach bez oprawy i z gołemi nogami, wedle obowiązującej mody sowieckiej. Wreszcie przy końcu koryta
rza trwał w bezruchu, niczem jakiś groźny sę
dzia piekieł, jegomość w złotych okularach, nie spuszczaiac z oka wszystkich pasażerów.
Pociąg mknął, kołysząc się niczem rząd łó
dek zczepionych łańcuchami. Noc była czarna, Ponura cicha. W takie to noce, zwłaszcza w po
ciągach na Wschodzie, zawiera się bardzo pręd
ko znajomości; najpierw ludzie obserwują się Wzajemnie nieco, poczem nawiązuje się powoli rozmowa. W ten sposób dowiedziałem się, że mój sąsiad. Berlińczyk\ pracujący w metalurgji jechał po raz pierwszy do Rosji i czerpał swe informacje o tym kraju z Baedekera, wydaneg;>
w 1912 r.
— Dzięki tej książce przyjmą pana w Sow- depji z otwartemi rękami, powiedziałem mu.
II.
— So?
— Proszę tylko spojrzeć na okładkę! — do
dałem. Niemiec roześmiał się, gładząc szkarłat
ną oprawę przewodnika i wręczył mi ów pokaź
ny tom. Była to faktycznie zdumiewająca lek
tura, ponieważ książkę drukowano jeszcze w okresie caratu; nazywano więc tam Moskwę
„matuszką"> przy słowie „troika" (trzy konie w zaprzęgu — przyp. tłom.) był rozczulający Kuplet, oraz wykaz bali klubu szlacheckiego. By
ła tam również mowa o tak zwanej „szirokaja natura" (szeroki gest) Moskali, albo np. tego ro
dzaju kapitalne objaśnienia: Rosja nie różni się zupełnie pod względem bezpieczeństwa publicz
nego od innych krajów europejskich. Jest też rzeczą zupełnie zbędna nosić ze sobą stale broń, chyba, że sie ktoś wybiera na polowanie".
Uśmiechnąłem się a tymczasem wzrok mój padł na dalszy fragment „mądrości baedekerowej“
te.i treści: „W Rosji panuje najbardziej absolu
ty styczny ustrój m o n a r c h ie z n y A trochę da
lej: ..Podejrzane z jakichkolwiekbadż względów listy zwykle otwiera sie na poczcie".
Stare książki bywają czasami naprawdę dowcipne!
26
Już o drugiej godzinie szaro - błękitnawa zorza ukazywała się nieśmiało hen! na widno
kręgu. nad wstęgą lasów litewskich. Powoli zbli
żaliśmy sie ku granicy. Konduktorzy częstowali nas herbata i lemoniadą. Mały metys płakał, a rodzice uspokajali go jak mogli i umieli, więc ojciec — po chińsku, a matka — po niemiecku.
Jegomość w złotych okularach nie ruszał się z miejsca, nie spuszcając również nas ani na chwile z oka. Wreszcie zawitał dzień, a z nim żandarmi, którym wręczyliśmy paszporty; po
ciąg zatrzymał się na chwilkę 1 ruszył dalej. Nie
bawem w pełnym słońcu spostrzegliśmy coś ni
by budkę strażniczą, ozdobioną białemi 1 czer- wonemi festonarni: tu kończyły się łotewskie stepy. Raptem zatrzymaliśmy się przed cztero
ma uzbrojonymi od stóp do głów żołnierzami, w płaszczach z jakiegoś nieokreślonego zielon
kawego płótna i w karmazynowych, przypomi
nających nieco turbany, czapkach; była to pier
wsza straż sowiecka, naląca spokojnie papierosy Tuż obok toru spał snem sprawiedliwego osob
nik w łachamanach i myśmy go właśnie wyrwali z objęć Morfeusza. Jakaś dziewczynka huśtała się. wznosząc ku bezbarwnemu niebu swe wy
blakłe oczęta.
27
W państwach, które przeorał pług rewolucji, celnicy nie boją się romantyzmu; zrobiłem to spostrzeżenie w Irlandji pod rzadami sinnfeine-<
rów; we Włoszech, w pierwszym okresie faszy
zmu i w Grecji, kiedy rozstrzeliwano ministrów.
Mam jednak wrażenie, że przy egzaminie na cel
nika w Sowdepji wymagana jest znajomość...
akrobacji; zaledwie bowiem stanęliśmy, a już ja
cyś „inspektorowie" spacerowali po dachu na*
szego wagonu, gdy tymczasem inni pełzali po
między kołami, a jeszcze inni ze zdumiewają
cym pietyzmem wywracali wszystkie siedzenia, kanapy, umywalnie itd. Przyszła kolej i na moje Walizki, nie zabrano wszakże niczego, a jeden z celników, mówiący no francusku zapytał;
— Gdzie pan jedzie?
— Do Moskwy.
— Czy pan jest dyplomatą?
— Nie dziennikarzem. •
— Ma pan jakie dokumenty?
— Nie.
Na tem skończył się nasz djalog i mogłem przyglądać sie dowoli straży granicznej, oraz pierwszym słupom wiorstowym — ziemi komu
nistów. Clucąc być szczerym, oraz zgodnym Gomora?! Wyobraźnia pracuje więc bez przer
wy. a ciekawość spędza sen z powiek.
W danej chwili miałem przed sobą swego rodzaju wojenny krajobraz, z jakiemiś brudne- mi barakami, krytemi pofałdowaną, zardzewiałą blachą,' które mogły równie dobrze służyć za ambulans połowy, więzienie, lub też skład inten- dentury. Na bocznych linjach drzemały towa- rówki z nienajgorzej odleżałym towarem, zna
czone godłem Z. S. S. R. tym razem, dla odmia
ny siekiera i kotwicą na krzyż. Dwóch broda
tych „mużików" (chłopów — przyp. tłum.) ćmiło spokojnie papierosy, a wzdłuż pociągu przecha
dzali się szczupli, wygoleni, przyzwoicie ubrani, o pewnych siebie minach — funkcjonariusze, przypominający nieco typy malarzy z Montpar- nasu. Zresztą — kto wie?...
Tymczasem formował się powoli bolszewic
ki pociąg i niebawem zajęliśmy miejsca w wago
nie sypialnym, ongiś wybitym różowym plu
szem, którego smutne resztki przykrywały obec
nie pasiaste, białoczerwone pokrowce. Był rów
nież — naturalnie olbrzymi, jako zabytek daw
nej Rosji — wagon restauracyjny, zaopatrzony w szerokie skórzane fotele i stoły, nadające się
— słowem widmo cara Aleksandra Aleksandro
wicza w szamerowanej tunice, który to władca, kazał dostosowywać do swego wzrostu różne urządzenia, a p. i. również wagony kolejowe.
Rozlega się trzykrotnie sygnał trąbki i ru
szamy powoli; toniemy odrazu w lasach ciągną
cych się na przestrzeni przeszło pięciuset wiorst.
Szlaki kolejowe wrzynają się w tę puszczę proś- ciuteńko. niczem sondy, nie spotykając żadnego miasta, ani nawet wioski; tylko od czasu do cza
su mijamy zagubione wśród leśnych roztoczy stacyjki z nieodłączną „czerwoną wartą“, kop
cącą również nieodłącznego papierosa. Powoli zapada noc...
Dopiero teraz w świetle gazowej lampy za
uważyłem na ścianie korytarza dziwny obraz.
Uderzała przedewszystkiem ogromna pstroka- cizna, a z tego chaosu barw wyłaniała się postać obywatela w miękkim kapeluszu, stojącego Pfzed zakratowanem okienkiem, od którego biegła złota strzała ku olbrzymiej ręce czerwo
nej; ta znów wskazywała na jakąś maszynę, zmieniającą pliki papieru, w stosy rubli. Był to więc typowy afisz sowiecki. Zrobić przeszło trzy tysiące kilometrów, przekroczyć osiem Kranie i... natknąć się odrazu na to! Nie! sta
nowczo świat jest mały. Pomyślałem sobie da
lej, że ręka, wskazująca tę cudowną maszynę mogłaby równie dobrze być białą, albo nawet czarną.
I oto znów nagły zwrot myśli. Stwierdziłem, że człowiek Zachodu, naładowany przesądami kapitalistycznemi, nawiązawszy bezpośredni kontakt z krajem komunizmu czy też marksizmu
— nie był bynajmniej zaskoczony, jeżeli chodzi o stronę zwyczajową. Proletarjacka pożyczka, Jako robotnicza operacja finansowa w nlczem się nie różni od burżuazyjne]: sześć procent od sta
nigdzie nie ulega zmianie i dlatego też rosyjska skarpetka jest warta wełnianej pończochy. Mo
że dalszy ciąg mych dociekań wykaże, iż czer
wona ręka zmienia zasadniczo charakter tranz- akcyj bankowych, wszakże, patrząc narazie na ogłoszenie Gosbanku (państwowy bank sowiec
ki) trudno powstrzymać się od uwagi, że prze
cież operowanie kapitałami wytwarza siłą rze
czy kapitalistów. Nie mogę odzyskać równowagi z tego powodu. Zapewne, jadąc tu nie spodzie
wałem się zobaczyć ludzi, chodzących na gło
wach: ciekawość ..starego Europejczyka" nie miała takich niezwykłych wymagań. Trudno jest wszakże traktować nie bez pewnego rodm- ju wyprowadzonej z błędu ironji ów apel do oszczędzania, rzucony przez rząd rewolucjjny pod adresem mas, które myślały, że zniszczą cały świat wśród okrzyków: „śmiert \urzu- jam !" (śmierć burżujom!)
30
Na drugi dzień rano przyjechaliśmy do Moskwy. Dzięki sypialnemu wagonowi udało się nam uniknąć ataku tragarzy i dotrzeć do wyjś
cia. pnzy którem urzędnicy odbierali bilety. Na placu stangreci czatowali na pasażerów. Sama stacja nie wyróżniała się niczem. W tłumie zgu
biłem towarzyszy podróży — Niemców 1 chiń
ską rodzinę; dwie komunistkl znikły również niebawem w gmatwaninie ulic przedmieścia, nio
sąc swój skromny dobytek. Ostatni wyszedł ow milczący jegomość w złotych okularach .1 wciąż patrzał na mnie: chodząc po peronie. cz> też pnzy ważeniu bagażu — zawsze czułem na sobie to przeszywające spojrzenie! A w chwili, gdy zamierzałem już wyjść i rzuciłem okiem na mia
sto o czterystu dzwonnicach — spostrzegłem znów nieznajomego: stal na chodniku i badaw
czo obserwował mnie z poza szkieł.