• Nie Znaleziono Wyników

D ar życia i jego Dawca

M iędzy przyjęciem a odrzuceniem

ak najkrócej i najcelniej wprowadzić w centrum problem atyki, której tytuł brzm i: Dar ludzkiego tycia — Humanae vitae donum?* Sądzę, że nikt

qJJ bodaj nie uczyni tego lepiej od świętego Am brożego. Posłuchajmy!

„Powiedziałeś do Boga: «Ojcze!» Czy zdajesz sobie do końca spraw ę z tego, coś uczynił i do czegoś się zobowiązał, nazywając Boga ojcem?”

Istotnie. W tym zawiera się wszystko: kryje i odsłania sedno godności ludzkiego życia. Cały je g o problem in theoria et in praxi. Jeśli mówisz do Boga „Ojcze!”, sam się uznajesz za Je g o dziecko, czyli za d a r Je g o stwórczej rodzicielskiej Miłości, i jeśli przy tym nadal uważasz się za dziecko s w y c h r o d z i c ó w, to: czy zdajesz sobie do końca spraw ę z tego, coś się zobowiązał dostrzec i uznać w tym właśnie akcie twoich rodziców, dzięki którem uś się stał i jesteś, żyjesz; akcie, który ludzka m ądrość, ujawniająca się w języku potocznym, po m istrzowsku głęboko i zwięźle wyraża słowem — uwaga! —

o d d a n i e s i ę” ?

W łaśnie to pytanie kryje i zarazem odsłania coś niezwykłego w czymś, co z pozoru tak zwykłe. O to akt wzajem nego obdarow yw ania się sobą

mężczy-R e f e r a t w y g ło sz o n y w r a m a c h s y m p o z ju m „ D a r lu d z k ie g o życia — H u m a n a e v ita e d o ­ n u m ” , L u b lin , 5 -8 X 1988 r.

138 M iłość w m ałżeństwie i rodzinie

zny i kobiety, akt, w którym „mężczyzna łączy się ze swoją żoną tak ściśle, że stają się jed n y m ciałem” (Rdz 2, 24), sam Stwórca wybiera na — i nobilituje jak o — miejsce jed y n ie godne zainicjowania tak niezwykłego dzieła, jakim jest obdarzenie nowej osoby życiem, darem największym z możliwych: tym, że zaczyna ona w ogóle b y ć i je s t oraz że zaczyna być i je s t o s o b ą właśnie. Na zawsze. Co znaczy przecież: na wieki!

O łtarzem Boga Stwórcy, miejscem stwórczego obdarow ania nowego czło­

wieka nim samym, je s t więc akt obdarow yw ania się osób, mężczyzny i ko­

biety, samymi sobą. Rodzą, gdy jednoczą się aktem o ddania sobie samych siebie! Rodzą, Je g o i swoje dziecko — wraz z Nim, w akcie samooddania!

Baczność zatem! Decydując się n a akt d aru z siebie dla drugiej osoby prze- stępujesz pró g świątyni Stwórcy. Decydujesz się wstąpić na szlak „przejścia P ana”, transitus Domini. T ęd y tylko, tą jed y n ie drogą zwykł przechodzić Bóg ja k o Stwórca człowieka. T u tylko uaktywnia się O n i uobecnia ja k o Dawca w darze ludzkiego życia: D onator in h u m anae vitae dono. Czy zdajesz więc sobie spraw ę z tego, że tu właśnie możesz — wraz z tą jed y n ą, wybraną spo­

śród wszystkicli innych osobą — spotkać idącego wam naprzeciw waszego Stwórcę ze swym darem , że przekraczając ten pró g trzeba rozważyć sprawę niezwykłą, spraw ę spotkania i przyjęcia Stwórcy w Je g o darze? T u sacrum, nie profanum ! „Zdejm obuwie...!”

O to co nam chce powiedzieć wielki Ambroży n a tem at więzi tego, co nazywamy „oddaniem się”, z tym, kogo nazywamy „Ojcem”.

M ałżeństwo je s t zarazem tym dopiero spotkaniem i przym ierzem dwojga osób: mężczyzny i niewiasty, tą com m unio p ersonarum , o ja k ą chodzi, gdy staje się spotkaniem tych dwojga w Trzecim lub naw et w T(t)rzecim , w Trój- -Osobowym Stwórcy, gdy „obrazuje” Odwieczną K om unię Osób Trójjedyne- go Boga; gdy je st wzajemnym obdarzaniem się osób bez reszty, z równo­

czesnym przyjm ow aniem się bez reszty w darze od T ego i wraz z Tym , który j e obdarza nimi samymi najbardziej radykalnie, bo stwórczo. I zaprasza niekiedy do szczególnie aktywnego współuczestnictwa w stwórczym Jego dziele praobdarow ania nowej osoby istnieniem , życiem, a zarazem jej tylko właściwym, niepow tarzalnie „osobnym ”, czyli osobowym właśnie obliczem.

Czyim dzieckiem je s t ta nowo powstająca osoba? T o p roste pytanie posia­

da m oc niezwykłego wręcz „testu praw dy” na tem at samej istoty miłości małżeńskiej i sam ego przym ierza małżeńskiego, ja k o zupełnie szczególnej wspólnoty osób, choć zarazem stanowiącej norm alną d ro g ę życia dla zdecy­

dowanej większości ludzi. O dpow iedź na nie w prow adza też w najgłębszy, sakralny p a r excellence, wymiar praw dy o małżeństwie. Je st ono

pra-sakra-D a r życia i je g o pra-sakra-D aw ca 139 m entem w najbardziej dosłownym tego słowa znaczeniu. M ałżonkowie to kapłani Boga, który ,je s t Miłością” i „Ojcem, od którego bierze nazwę wszel­

ki ród na niebie i ziemi” (Ef 3, 15; Humanae vitae, 8), to szafarze cu d u stwo­

rzenia. J a n Paweł II mówi wręcz o „przeniesieniu w widzialną rzeczywistość świata ukrytej w B ogu odwiecznie tajemnicy, aby być jej znakiem ”. Cyklowi katechez, z którego to zdanie pochodzi, nadał zresztą Ojciec Święty zna­

mienny tytuł: Mężczyzną i niewiastą stworzył ich (Rzym 1986), licząc, że czytel­

nik sam sobie resztę dopowie: „na swój obraz i podobieństw o”. Człowiek

„obrazuje” najpełniej Boga „O dwieczną K om unię O sób”, gdy przez osobową wymianę darów , poprzez „oddanie się”, trwa w com m unio p ersonarum .

Skoro je d n a k praw da o miłości małżeńskiej je s t tak niezwykła, skoro pory­

wa wręcz wielkością wyniesienia człowieka przez Stwórcę, skoro fascynuje wielkością wezwania mężczyzny i kobiety do tak dogłębnego obcow ania z samym Bogiem pośród ich intym nego zjednoczenia we wzajem nym o b d aro ­ waniu się sobą, to dlaczego ludzie tak bardzo bro n ią się przed tą prawdą?

Dlaczego stawiają je j opór? Dlaczego trzeba było aż osobnej encykliki, by prawdę tę ludziom przypom nieć i stanowczo przestrzec ich p rzed je j ignoro­

waniem w życiu małżeńskim? Dlaczego narastała fala sprzeciwu wobec niej w wielu kręgach kościelnych jeszcze przed ogłoszeniem d o k u m en tu , a naw et wywierania nacisku n a papieża Pawła V I, by zm ienił naukę Kościoła o m ał­

żeństwie? Dlaczego — po ogłoszeniu encykliki Humanae vitae 25 lipca 1968 r. — fala ta nie tylko nie opada, lecz jeszcze się wzmaga, przybierając nie­

kiedy postać otw artego b u n tu przeciw Papieżowi, chociaż on tylko tę — od samego początku głoszoną przez Kościół — naukę je d y n ie potwierdził? Czyż do respektow ania praw dy, która poryw a m ocą swego wdzięku, trzeba przy­

woływać aktem autorytetu?

Niestety, to, co wielkie nie zawsze porywa. N iekiedy przeraża. Staje się

„znakiem sprzeciwu” (Łk 2, 34; H V , 18). Fascinosum i trem e n d u m chodzą w parze. P raw da o wielkości człowieka wzbudza w nim lęk. Zobowiązuje go bowiem do je j wyboru, przynagla do udźwignięcia całego ciężaru własnej wielkości, ciężaru zawartego w decyzji złożenia d aru z sam ego siebie. I nie może go nie wzbudzać! Byłoby zgoła dziwne, gdyby tu obyło się bez „bojaźni i drżenia”. W jej przyjęciu albo odrzuceniu rozstrzyga się przecież spraw a ocalenia — lub przekreślenia — własnej tożsamości. W łączona nierozdzielnie w sprawę tożsamości oferowanego d a ru , d aru , który człowiek — najwol­

niejszym z wolnych wyborów — deklaruje, gdy aktem „oddania się”, czyli .językiem ciała”, wyznaje: j a m c a ł y t w ó j - j a m c a ł a t w o j a, bez reszty, n a zawsze, TO TU S t u u s, t o t a t u a! Czy ktoś, kto ten d a r deklaruje, je s t w stanie

140 M iłość w m ałżeństwie i rodzinie

usprawiedliwić jakiekolw iek działania i przebieranie w tym, kogo daje i kogo w darze przyjm uje — bez zakłam ania d aru , czyli bez kłam ania sobie samemu i drugiej osobie? T em u , kto i kogo daje, i tem u, kogo przyjm uje w jego darze z siebie? A poza tym — choć m oże na pierwszy rz u t oka w prost tego nie widać — swego własnego Dawcę, Boga, musi wybrać i udźw ignąć w sobie ten, kto — sam istniejąc tylko z Je g o d a ru — p ragnie napraw dę całego siebie bez reszty dać w darze drugiej osobie. Musi dać jej Boga w sobie wraz z sobą, a nie zabrać — na poczet d aru — jeśli d a r m a być rzeczywiście darem z sam ego siebie. T ru d n y to więc dar. T ru d n a to wielkość. T a miłość to brze­

mię! Am or m eus po n d u s meum!

Nic więc dziwnego, że rodzi się opór, a naw et sprzeciw wobec prawdy o tym najintymniejszym z możliwych spotkaniu: człowieka z człowiekiem i z Bogiem , spotkaniu, które staje się progiem pow ołania do istnienia nowego nieśm iertelnego życia. Nic dziwnego, że zarzewie tego o p o ru tleje w każdym z nas. T ak było zawsze, tak je s t dziś. I tak będzie ju tro . Człowiek chciałby niekiedy być... mniejszy od siebie. Z Bogiem zaś wolałby się spotykać gdzie indziej. W kościele, owszem, ale nie tu, w tym miejscu. W olałby wyjąć to miejsce z obszaru „sacrum ”, i włączyć j e niepodzielnie w obszar „profanum ”.

W obszar nauki, techniki. Chciałby j e poddać wyłącznie sobie i urządzić się w nim po swojemu. Bez Boga. Albo też zaakceptować Go tu co najwyżej i wyłącznie w roli chwalcy, z góry aprobującego wszelkie je g o techniczne w tej dziedzinie dokonania i osiągnięcia. W tej dziedzinie, to znaczy w nieskrępo­

wanej niczym bioinżynierii, obejmującej także sterow anie „reprodukcją ga­

tu n k u ludzkiego”. T en sposób myślenia zdołał zresztą zdom inować nawet umysłowość znacznej części współczesnych teologów — hołdow anie duchowi czasu było zawsze w m odzie także w tej dyscyplinie — by czerpać z kolei p o d p o rę dla siebie w teologicznej rzekom o koncepcji tzw. „teonomicznej autonom ii”. T o w je j imię znany teolog zawołał przed dziesięciu laty na je d n y m z sympozjów: „Humanae vitae ist erledigt!” (Humanae vitae mamy za sobą!). W Polsce zresztą także radzono papieżowi Pawłowi V I, by nie intere­

sował się sypialnią małżonków.

A przecież praw da pozostaje praw dą: próg, n a którym małżeństwo staje się rodziną, to miejsce święte. Dlatego jeśli ten p ró g zostanie skażony, wszy­

stko, co za nim , zostanie także skażone. O to dlaczego spraw a wyboru i przy­

jęcia całej praw dy o darze, o t y m darze, o t y m „oddaniu się”, stanowiącym sam o sedno aktu miłości małżeńskiej, je st i pozostanie wciąż aktualnym pro­

blem em . Wciąż „znakiem sprzeciwu”. I wciąż wielkim i tru d n y m — gdyż m oralnym p a r excellence — zadaniem do wykonania. Człowiek nigdy nie

D a r życia i je g o D aw ca 141 zdoła je g o w ykonania „odstąpić” technice — nie rezygnując przez to z sam e­

go siebie. I jeśli ten akt kapitulacji z siebie zechce nazwać swym osiągnięciem czy zwycięstwem, d o d a jed y n ie do ju ż poniesionej klęski jeszcze tę je d n ą : złudzenie, że jej nie doznał.

Co zatem należy czynić, by praw dę tę nie tylko pojąć, lecz także aby j ą przyjąć, wybrać i udźwignąć, uczynić wykonalną, aby nią żyć właśnie? J a k dopom óc w wykonaniu tego zadania, sobie i innym , jak ie moce i pom oce tu zmobilizować?

W jaki sposób m oże tu być pom ocny ten zwłaszcza chrześcijanin, który przyjąwszy całą objawioną praw dę o człowieku, przekazywaną autentycznie przez Kościół, śledzi zarazem — jak o badacz specjalista, człowiek nauki — różne szczegółowe rejony rzeczywistości człowieka, a więc sferę ludzkich przeżyć, sferę m iędzyludzkich kontaktów, czy wreszcie sferę ludzkiego ciała, zwłaszcza je g o płciowości. Chodzi o pom oc chrześcijanina, który skądinąd je s t uczonym: psychologiem, socjologiem, biologiem czy lekarzem . O je g o wkład i o m iarę je g o osobistej, chrześcijańskiej odpowiedzialności za ocalenie w świadomości ludzi re sp ek tu dla świętości p rogu życia. Co może on i co powi­

nien prom ow ać ja k o chrześcijanin w oparciu o d an e wiedzy naukow ej — a czego nie - w p r z e k ł a d a n i u i n t e g r a l n e j p r a w d y o c z ł o w i e k u n ak o n k r e t n e w s k a z a n ia, tak aby przekład był przekładem , aby nie zagubił — w trakcie przekładu — niczego z pełnego sensu „mowy ciała”, które je s t ciałem osoby ludzkiej? A więc „uosobionym ” ciałem! Ja k może stać się pom ocny w pokazy­

waniu d ró g praktycznej realizacji odpow iedzialnego przekazywania Bożego daru życia, d ró g odpow iedzialnego — również za sakralny charakter sposobu jego rodzenia i je g o świętość — rodzicielstwa?

T ego wkładu oczekują — i m ają prawo od chrześcijanina uczonego oczeki­

wać — jeg o siostry i bracia w wierze. Chodzi tu więc również o „test praw dy”

chrześcijańskiej tożsamości uczonego chrześcijanina, i dla niego sam ego, i dla jego chrześcijańskiej wspólnoty. Wiele trzeba w tym zakresie „odblokować”.

Nie ulegajm y iluzjom! C hodzi o pom oc dla człowieka w miejscu, w którym on sam n ad e r łatwo się uczy — i którego wielu „mistrzów podejrzeń” pilnie dziś uczy — sztuki bron ien ia się... przed samym sobą, przed swą wielkością.

Zwłaszcza zaś sztuki wmówienia sobie, że wielki i wolny je s t d opiero wtedy, gdy wolno m u sam em u decydować o tym, kim je st, że więc wolno m u rów­

nież być... małym, gdy tak zdecyduje, a naw et że wolny je s t także, gdy...

„musi”. Łatwe pociąga. Nie zawsze w górę. Stąd — próbuje się j e w różny sposób przed sobą wylegitymować i usprawiedliwić, posługując się w tym celu ideą sum ienia twórcy norm czy człowieka au to k reato ra swej natury,

142 M iłość w m ałżeństwie i rodzinie

bądź autorytetem nauki, sięgając po pom oc do ankiet i statystyki. Ple­

biscytem na przykład usiłuje się niekiedy rozstrzygać o ważności norm etycz­

nych! Lecz czyż to, co s t a t y s t y c z n i eje st ja k najbardziej norm alne, je st przez to samo e t y c z n i e norm alne? I m oralne? Statystyka nie je s t — nigdy nie była i nigdy nie będzie — norm ą m oralności ani — tym bardziej — Ewangelii. To kardynalny błąd m etodologiczny. G. E. M oore przestrzegał przed popełnie­

niem tego błędu na p ro g u naszego XX stulecia. U je g o schyłku na tym błędzie chcą oprzeć głośni teologowie, ja k np. B ern ard H aring, program odnow y teologii!

N a chrześcijaninie ekspercie, czyli p s y c h o l o g u p a s t o r a l i ś c i e, s o c j o l o g u p a s t o r a l i ś c i e, l e k a r z up a s t o r a l i ś c i e, spoczywa więc — właściwy jeg o powoła­

niu — obowiązek sprostania naporow i ideologii „naukow ego” naturalizmu i sekularyzm u wszędzie tam, gdzie jaw i się pokusa redukcji norm y do faktu, sacrum do p rofanum — powołująca się na auto ry tet nauki. O to rozmiar wyzwania.

I wreszcie, ja k z wiedzy eksperta może i powinien korzystać w y c h o w a w c a,

a zwłaszcza k a p ł a n d u s z p a s t e r z, s p o w i e d n i k, w końcu zaś k a ż d y z n a s, ten, który je s t ostatecznym adresatem wszystkich rodzajów wyżej wymienionych pomocy, kogo je d n a k nikt nie wyręczy w obowiązku pom agania samemu sobie. Wszak żadna pom oc nie zastąpi samopomocy. Żadne kształcenie czy wychowanie nie m oże odebrać nikom u praw a i przywileju, ale i obowiązku oraz tru d u s a m o p o z n a n i a i s a m o w y c h o w a n i a. W końcu bowiem k a ż d y sam

tylko m oże poznać — i tak uczynić s w o j ą — praw dę o miłości. I każdy sam tylko m oże j ą — aktem własnej wolnej decyzji — wybrać, decyzji na ten właś­

nie d ar, którego 011 sam będąc p o d m i o t e m, je s t zarazem je g o p r z e d m i o t e m:

tym, k t o siebie sam ego poprzez d ar ciała daje, i tym, k o g o w darze swego ciała daje. Życie mocą wolności w ybierania praw dy tego d aru , wolności, która wyrażając praw dę mowy ciała, wyraża się zarazem je g o mową, umiejąc przy tym stawiać zdecydowany op ó r jeg o naciskom — to właśnie c z y s t o ś ć m a ł ż e ń­ s k a. J e s t ona innym im ieniem m i ł o ś c i m a ł ż e ń s k i e j. I m a ł ż e ń s k i e j k u l t u r y.

P rzeprow adzona refleksja prowadzi do wniosku, że cała ta problematyka mieści się właściwie pom iędzy „fascinosum” a „trem en d u m ”, „przyciąganiem”

a „odpychaniem ” — praw dy o tej miłości, która wyraża się w „totus tuus”, o totalnym darze z siebie dla drugiej osoby, wyrażanym mową ciała. Proble­

m atyka ta daje się sprowadzić do trzech — ściśle ze sobą związanych pytań:

— Dlaczego taki sprzeciw wobec tej prawdy?

D a r życia i jeg o D aw ca 143

— Dlaczego m im o takiego wobec niej sprzeciwu tylko ona je s t tym, czym jest: p raw d ą właśnie?

— Co robić, by praw dę tę — pom im o wszystkich trudności — dostrzec i wybrać, by j ą — pojąwszy — przyjąć i udźwignąć?

Pr z y j ą ć t e n d a r! — T o pow ód, jed y n y wręcz, dla którego podejm ujem y tę refleksję. C hodzi o wybór. Tylko to się w końcu liczy.

Nie wolno nam je d n a k o je d n y m zapom nieć. Żeby móc wybrać wielkość tego d aru i wielkość naszego wybrania, trzeba tę wielkość najpierw zobaczyć, poznać. T rzeb a j ą pojąć, by się nią przejąć, i trzeba się nią przejąć, by chcieć i móc j ą przyjąć. Stąd w imię praw dy o darze życia, w imię je g o przyjęcia, musimy zejść n a głębię je g o poznania. Musimy poznać Dawcę i dar: d a r poprzez Dawcę i Dawcę poprzez dar. M usimy poznać możliwie głęboko Dawcę d a ru naszego życia, d a ru , poprzez który — każdy z nas i wszyscy razem — jesteśm y. M usimy spojrzeć na samych siebie poprzez Dawcę, które­

go jesteśm y d arem . M usimy z o b a c z y ć swego Ojca, by na nowo odkryć siebie, widząc j a k i e g o Oj c a d z i e ć m ij e s t e ś m y! Jakiego Dawcy darem ! I m usimy obec­

ność Ojca odkryć tam właśnie, gdzie O n, ja k o Ojciec, przed e wszystkim

„ojcuje”. M usimy po p ro stu odkryć sacrum tam, gdzie przyzwyczajono nas dotąd — i wciąż jeszcze usiłuje przyzwyczajać — widzieć tylko profanum . Musimy odkryć Je g o obecność w centrum zjednoczenia m ałżonków, w ich akcie wzajem nego oddania. M usimy odkryć świętość tego progu! Mu s i m y p o z n a ć w i e l k o ś ć d a r u. I w i e l k o ś ć m i e j s c a, w k t ó r y mj e s t d a w a n y. Nic zatem nie zastąpi e tap u refleksji, zadum y nad tym darem , naw et jeśli tym, co tu dopiero się liczy, je s t d o p iero i tylko — je g o przyjęcie...

Chcąc najkrócej oddać to, o co chodzi w „darze ludzkiego życia” — trzeba nam wybiec myślą do studni, u której padły słowa: „Obyś poznała wielkość daru i tego, który ci mówi: Daj...!” (por. J 4, 10).

Daj! — A więc i tu chodzi o wybór, o czyn, o akt obdarow ania Dawcy przyjęciem Je g o d aru . Lecz ten Dawca — czekający u naszych studni na d a r przyjęcia Je g o d a ru — wie najlepiej, od czego trzeba zacząć. T en Dawca d a ru - to zarazem N iezrów nany Nauczyciel praw dy o darze. I O n właśnie, zanim zaprowadzi nas do wieczernika i powie: „Bierz i jed z, to ja w mym darze!”, mówi: „Obyś poznała! Obyś poznał!”

Pozwólmy się więc owemu niezwykłemu Dawcy zaprosić najpierw pod Jego stu d n ię, przy której padają te właśnie słowa, pod studnię, gdzie właści­

wie nie mówi się ju ż o darze i Jeg o Dawcy, a raczej r o z m a w i a zs a m y m Da w c ą o Je g o d a r z e. I pozwólmy się Je m u , Dawcy, przygotować i zaprosić d o wie­

144 M iłość w m ałżeństwie i rodzinie

czernika na ucztę przyjęcia Jeg o sam ego w darze. T am , w widzialności daru, jakim je stje d n o ro d z o n y Syn Ojca Przedwiecznego, odsłania się oblicze Ojca.

T am dostrzegam y Ojca. T am też dostrzegam y, co to znaczy być dzieckiem tego i takiego Ojca. Wszak t a m p a d a j ąs ł o w a: „Kto m nie widzi, widzi i Ojca”.

„Powiedziałeś do Boga: «Ojcze!». Czy zdajesz sobie spraw ę...?” — by raz jeszcze przypom nieć wielkiego nauczyciela i m istrza św. Augustyna.

O to dlaczego w samym centrum tych rozważań staje — i musi stanąć -

Eu c h a r y s t i a. Wy m i a n a d a r ó w. Dz i ę k c z y n i e n i e.

Pójdźm y więc śladem słów: „Obyś poznała wielkość d aru...!” Przyjrzyjmy się świadectwu spotkania u Jakubow ej studni, które się wyraziło Pieśnią o blasku żywej wody, pieśnią, której ukoronow aniem je s t dzieło tego samego autora, Mężczyzną i niewiastą stworzył ich, dzieło pontyfikatu J a n a Pawła II, dzieło, które sam je g o au to r nazwał własnym kom entarzem do encykliki Humanae ińtae, dzieło, w którym następca Pawła VI n a Stolicy Piotrowej dokonuje autentycznego wykładu i zarazem autentycznego przekładu jej nauki na duszpasterską praxis. O to też miejsce, w którym się dzisiaj spoty­

kam y z autorem Promieniowania ojcostwa.