Właśnie mija IIS lat, odkąd Maria Ko
nopnicka obdarzyła swoje dzieci i dzieci swoich czytelników Szkolnymi przygoda
m i Pimpusia Sadełko — sympatycznego kota. Tak można by przypuszczać — jed
nak pisarka miała wówczas 49 lat, a naj
młodsza — z jej sześciorga dzieci — córka Laura ukończyła lat 19. Przygody są więc dziełem pisarskiej dojrzałości i pewnie dla
tego, przez zgoła sześć pokoleń, nie zni
kają z księgarskich półek.
Utwór nie podzielił zatem losu Zapo
mnianych Pisarzy, Zapomnianych ksią
żek.., o których w publikacji o niniejszym tytule pod redakcją K. Heskiej-Kwaśniewicz czytamy:
...często zapomniane, od lat
niewznawiane lub po prostu od dawna nieczytane''.
A jednak, może nieco paradoksalnie, warto upomnieć się o Pimpusia, ponieważ u boku rośnie mu „konkurencja”, której, mniej wyrobieni — jako nazywa ich A. Ba- luch „pośrednicy lektury”2 — nie zawsze są w stanie się oprzeć i docenić w artość i atrakcyjność czytelniczą rodzimej lektury.
Mam na myśli chociażby serię książeczek o Franklinie autorstwa Paulette Bourgeois z ilustracjami Brendy Clark, której pierwsza część zatytułowana Franklin boi się ciem
ności ukazała się w Kanadzie w 1986 roku, czyli prawie wiek później niż książeczka M.Konopnickiej. Obecnie seria ta liczy 31 pozycji, które, jak czytamy na stronie in
ternetowej www.franklin.pl przetłumaczono aż na 17 języków3. Mimo, iż autorki stawiają sobie zadania zbliżone do bajki terapeutycz
nej, nie informują o tym bezpośrednio swo
ich czytelników. Takie objaśnienia znajdzie
my dopiero na wspomnianej stronie inter
netowej, skierowane zresztą bezpośrednio do młodego odbiorcy:
Franklin w każdym tomiku przeżywa coś, co z pewnością znasz z własnego doświadczenia. Nie są to fantastyczne, bajkowe przygody, lecz raczej codzienne rozterki, kłopoty, wielkie zmartwienia i jesz
cze większe radości małego człowieka — małego żółwia, misia, bobra czy gąski.
Mały bohater uczy nas rozwiązywać wła
sne problemy, których rodzice nierzadko nie są nawet świadomi.
A przecież „pierwsza” lektura powinna uczyć przede wszystkim czytelniczej wraż
liwości, obcowania z artyzmem, literacką konwencją, wreszcie pięknem po prostu, wyrabiać czytelniczy gust i pozwalać czer
pać przyjemność z czytania. Zabieg ten zapewne nie wynika jedynie z mimowolnej
23
nierzetelności, ale wzmacnia jeszcze po
zycję rynkową Franklina i tak mocną „pra
wem serii” i obudową internetową, posze
rzając grono potencjalnych odbiorców.
Pewnym probierzem owej sytuacji jest fre
kwencja obu haseł w przeglądarkach inter
netowych, gdzie Szkolne przygody Pimpu- sia Sadełko zajmują „jeszcze” minimalnie wyższą pozycję od ich kanadyjskiego od
powiednika - książeczki Franklin idzie do szkoły4. Warto zatem przyjrzeć się bliżej obu konkurującym na półkach księgarskich utworom, ich czytelniczej atrakcyjności, wartościom artystycznym, dydaktycznym czy terapeutycznym.
Tematem obu książeczek jest inicjacja szkolna - zarówno Pimpuś, jak i Franklin oczekują przekroczenia szkolnych progów.
Treść zatem musi uwzględniać realia po- zaliterackie znane odbiorcy i to zarówno temu z XIX-wiecznej Polski jaki i XX-wiecz- nej Kanady. Oczywiście wspólny temat za
kłada obszar tożsamych doświadczeń na
tury psychologicznej - lęk przed opuszcze
niem domu, poznaniem nowego środowi
ska, bez których identyfikacja dziecka z bohaterem literackim byłaby niemożliwa.
Obie autorki postanowiły skorzystać z tradycji bajki zwierzęcej, czyniąc swoimi bohaterami kota i żółwia, jednak każda w odmienny sposób. Wierszowane przy
gody jedynaka państwa Sadełków - roz
pieszczonego kotka Pimpusia, rozpoczy
nają się od prezentacji „Szkoły pani Matu- sowej”5 podszytej, dodajmy już na wstępie humorem wynikającym ze zmiany nazwy (a z pewnością Konopnicka była wyborną znawczynią tej instytucji - jako wychowan
ka, ucząca i posyłająca do niej swoje dzie
ci). Żartobliwość jest tutaj bardzo istotną przestrzenią komunikacji z dzieckiem - humor nie tylko „oswaja” szkołę, ale jest swoistym wentylem bezpieczeństwa, po
zwala bezpiecznie patrzeć na przygody Pimpusia oraz łagodzi dydaktyczny wymiar powieści. A przy tym jest sympatycznym mrugnięciem w stronę małego odbiorcy, który od razu czyni przygody kotka wła
snymi, bez zbędnych dosłowności.
Szkoła ukazana w obu książeczkach to miejsce przyjazne i bezpieczne, jednak w utw orze P. B ourgeois pojaw ia się w dwóch odsłonach: w obawach uczniów, jako miejsce, gdzie nie wolno jeść i roz
mawiać oraz poprzez działania nauczyciel
ki - „pani sowy” (pisanej o dziwo z małej litery), która oswaja wychowanków poma
gając im pochwalić się, tym co już umieją:
czytaniem, pieczeniem ciasteczek, malo
waniem portretu mamy, lepieniem z cia- stoliny. Jest wyrozumiała, uśmiechnięta, pomaga, chwali. Konfrontacja obaw z rze
czywistością sprawia, że „strach ma wiel
kie oczy”, a żółwik oświadcza rodzicom:
W szkole jest wspaniale.
Nieco inaczej wygląda pensja pani Matusowej, chociaż już na wstępie prze
chodzi również „oswajającą metamorfozę”:
w ybornego pedagoga pana Matusa - znawcy łaciny i greki, a przede wszystkim, dyscypliny - pensja nosi wszak nazwę
„Pod Batogiem”, zastąpi jejmość Matuso- wa, wabiąca kocie córeczki i synków wy
śmienitym wyżywieniem, reklamowanym zm ianą nazwy instytucji na „Pod Piero
giem”. Promocją pensji jest również bal, gdzie wychowankowie o zabawnych imio
nach: Filuś, Kizia-Mizia, Łapiskórek, Sofi- netka, i w wytwornej toalecie, Pimpuś do
stał w stążkę i p ółga rnitu r nankinowy, ćwiczą hołubce i zręczność. Oczywiście zabawa ma także wymiar praktyczny:
Kot nie może być niezgrabnym jakby niedźwiedź jaki bury...
Gdyby ruszać się nie umiał, Któż by łowił myszy, szczury?6
Pimpuś przełamuje zatem opory wobec nieznanego i w lot zmienia się w niesforne
go, sympatycznego huncwota, z którym łatwo utożsamić się dzieciom. Jak „chory kotek” z wiersza Jachowicza, nie słucha do
brych rad i przestróg. Psoci razem z grupą nowych przyjaciół. Wpada w konflikt z kró
lującą w kuchni Panią Piętkową i doprowa
dza do „katastrofy” podczas obiadu — ścią
gając obrus ze stołu. Komizm postaci prze
chodzi zatem w sytuacyjny, a kierunek an- tropom orfizacji bohatera zm ierza ku ukazaniu beztroski niesfornego malucha, którego nieco utemperować ma pensja. Owa beztroska—wiek figlowania, jest zresztą zna
mienna, zatracił ją bowiem współczesny żół- wik Franklin. Dlaczego? Czyżby dziecięce swawole kotów, zastąpiły obawy „rodzące się w brzuszkach” dzisiejszych maluchów.
To pytanie rodzi się niewątpliwie przy po
równaniu obu tekstów. Pytanie istotne za
równo dla rodziców, jak i szkoły.
Przygody Franklina rozpoczyna opis dojrzałości szkolnej dziecka, będący nie
jako egzemplifikacją cech z podręcznika psychologii rozwojowej: Franklin je s t ju ż dużym chłopcem. Sam wiąże sobie sznu
rówki i sam zapina ubranie na guziki i zam
ki. Ostatnio nauczył się nawet zamykać klu
czem drzwi do domu7. Sporo jednak w tek
ście potknięć językowych8. Zdanie Fran
klin po prostu miał stracha dalekie jest od poprawnej polszczyzny, co dziwi tym bar
dziej, że tłumaczką przygód Franklina jest Barbara Sobiewska autorka polskiego przekładu Bajek Ezopa Graeme Kent dla wydawnictwa Bellona. Zresztą nie tylko w tej warstwie utwór niedomaga. O ile do przyjęcia jest skaczące w brzuchu stado żabek — jako obraz lęku dziecka przed nie
znanym, (chociaż i tutaj można zauważyć brak konsekwencji, bo skoro mówią nawet rybki w akwarium, to dlaczego żabki zo
stały sprowadzone do podrzędnej, przed
miotowej poniekąd roli i to jeszcze „stad
nie”), to uwagę zwraca brak istotnych pol
skich realiów inicjacji szkolnej. Żółwik bie
gnie do swojego pokoju ...żeby upewnić się, czy ma w torbie wszystkie zeszyty i przy bory szkolne. Otóż polskie dzieci w pierwszym dniu nauki ani myślą zajmo
wać się zeszytami, czekającymi spokojnie nie w torbie, a w plecaku czy powracają
cym do łask tornistrze. Najczęściej nie jadą do szkoły autobusem, towarzyszą im ro
dzice i po uroczystym pasow aniu na ucznia, otrzymują słodycze w rogu obfito
ści zwanym na Śląsku tytą. W tym dniu nie mają też lekcji. Można powiedzieć, że to tylko szczegóły, a najważniejsze jest za
angażowanie emocjonalne odbiorcy, któ
remu przygody Franklina pozwolą opano
wać obawę przed nieznanym, lęk separa
cyjny, czy zauważyć różnorodność uzdol
nień rówieśników, zapewniając pozytywną ocenę własnej wartości. Owszem, jednak ową profilaktykę można przeprowadzić bardziej profesjonalnie, bez błędów języ
kowych, które m im ow olnie przysw aja
dziecko w polskich realiach. Zwrotem w dobrym kierunku jest z pewnością po
wierzenie „aranżacji” tekstu znanemu pi
sarzowi, jak w przypadku Przygód Martynki autorstwa Gilberta Delahay’a i Marcela Martliera, bardzo podobnych w założe
niach do serii o Franklinie, gdzie perypetie dziewczynki „opowiada” Wanda Chotom- ska. Sam charakter profilaktyczny ksią
żeczki powinien być również wyraźnie za
znaczony, wówczas zdecydowany brak walorów literackich i artystycznych byłby mniej odczuwalny.
Oczywiście również książeczce Ko
nopnickiej można zarzucić „patynę” końca XIX wieku, jednak zrobią tak tylko ci „po
średnicy lektury”, którzy poprzestają na samym odczytaniu tekstu bez interpreta
cji i swoistej zabawy czytelniczej z małym przedstawionego, staje się uczestnikiem konwencji literackiej i bawiąc się przygo
dami rozpieszczonego kotka, wdzięcznie dopełnionymi ilustracjami, do których bez
pośrednio odwołuje się sam tekst np.:
Nic milszego drogie dziatki, jak kot pięknie wychowany,
takim jak go tu widzicie, nad miseczką od śmietanyW.
smakuje formę literacką, wiersz, bogac
two języka. A przy tym owa wspomniana wcześniej „patyna” jest doskonałym pre
tekstem, do rozmowy na temat historii li
teratury, rozmowy „dziecięcej” oczywiście, ale kształtującej świadomość i gust czy
telniczy. Na tym jednak Konopnicka nie poprzestaje. Śmiem przypuszczać, iż mimo wówczas raczkującej psychologii
„matczyna profilaktyka” miała się jak naj
lepiej. Raz, że pensja „Pod Pierogiem” to nieco idylliczna kraina obfitości, dwa, że lęk separacyjny łatwiej znieść, kiedy po
myśli się o drugiej stronie i ewentualnych korzyściach, a przecież na pensji pozosta
wało się z reguły do wakacji, (oczywiście z wyjątkiem dochodzących dzieci miej
skich).
Wspomniane już lekcje tańca wydają się może nieco passe, chociaż wróciły do szkoły w postaci rytmiki, ale konflikt ze starszymi kolegami, których utożsamiają psy, jest niestety jak najbardziej aktualny, a odniesione guzy i okazana skrucha - wszak tym razem to Pimpuś zawinił - może być solidną nauką i wskazówką profilak
tyczną właśnie.
Gdy analizować utwory w płaszczyź
nie kreowanych wzorów zachowań i moż
liwości wyjścia z zaistniałych sytuacji - zawadiacki Pimpuś, dziecięcy antyboha- ter, który zmienia swe postępowanie pod wpływem kary (czyszczenie butów) i do
znanych w bijatyce z psami razów, obie
cując „mocne postanowienie poprawy” jest, jak pisze Joanna Papuzińska nie tyle ob
razem „osławionego” XIX-wiecznego dy
daktyzmu literatury dziecięcej, co „odbi
ciem rzeczywistości wychowawczej danej epoki”11. Ów behawioralny, zarzucony już model wychowania, obcy jest zachowa
niom bohaterów przygód Franklina, którzy obawy żółwika łagodzą troską, serdeczno
ścią i w sparciem , a wów czas zgodnie z przysłowiem „pierwsze koty za płoty” sam przekonuje się, jaka jest szkoła.
Zachęcam zatem, aby nie odstawiać lektury Konopnickiej na zakurzoną półkę, a czytać ją wespół z Franklinem, wyrabia
jąc gust literacki młodych czytelników, dys
kutując o tym - jak kiedyś bywało. Bowiem jak pisze J. Zarembina: Bajka terapeutycz
na (a w moim przekonaniu profilaktyczna również) je st kuzynką baśni, tak ja k ona wprowadza elementy magiczne, ale ma się do niej tak ja k sztuka użytkowa do wyrafi
nowanego arcydzieła. Przede wszystkim służy12.
Na koniec oddajmy głos samej pisar
ce, która tak wyrażała swoje intencje wzglę
dem najmłodszych odbiorców:
Bo jeżeli prawdą jest, że dusza dziecka to tabula rasa, niemniej istotnie jest ona harfą niemą, na której dobrze, gdy poezja wcześnie rękę kładzie. Bo dziecko nie tylko potrzebuje wiedzieć i widzieć;
dydaktyzm, w jaką bądź formę wcielony i pod jakim bądź ukryty kształtem, nie wyczerpuje, nie zaspokaja delikatnych poruszeń duszy dziecka, która pożąda wzlotu, dźwięku, tonu.
Może to więc jest dobrze, gdy do dramatu dziecięcego, do dziecięcego eposu przybędzie liryka dziecięca, poezja sama w sobie, która bez żadnych dydaktycznych celów będzie budziła w duszy dziecka pewne nastroje i poddawała harmonię pod przyrodzoną dźwięczność tej duszy.
Taki ja sobie kładę zamiar i o nim to właśnie chciałam powiedzieć Panu.
Nie przychodzę ani uczyć dzieci, ani też ich bawić. Przychodzę śpiewać z nimi13.
1
Zapomniani Pisarze, zapomniane Książki dla Małego I Młodego Czytelnika Red. Krystyna Heska-Kwaśniewicz, Katowice 200S - z opisu na stronie: http://www.us.edu.pl/uniwersytet/jednost- ki/ogolne/wydawnictwo/index.php?op=search2
A. Baluch: Książka jest światem. Kraków 200S, s. 11.3 W Polsce książeczki o Franklinie publikuje Wydawnictwo DEBIT z Bielska Białej.
4 Wyniki wyszukiwania w przeglądarce Go- ogle z dnia 3.01.2006 plasują się następująco:
Szkolne przygody Pimpusia Sadełko - 834, Fran
klin idzie do szkoły - 702.
5 M. Konopnicka: Szkolne przygody Pimpu
sia Sadełko. Kraków 200S, s. S.
T M. Konopnicka: op. cit., s. 10.
7 P Bourgeois, B.Clark: Franklin idzie do szkoły. Bielsko-Biała, 200S, (strony nienumerowa- ne) licząc od okładki 7. W książce polecanej stu
dentom kierunków pedagogicznych wygląda on tak:
„Sylwetkę dziecka 7-letniego, dojrzałego do pod
jęcia nauki szkolnej, można scharakteryzować w następujący sposób:
- jest wystarczająco na swój wiek rozwinięte fizycznie i ruchowo, przy czym opanowało już w pewnej mierze precyzyjne ruchy rąk i pal
ców, niezbędne w pisaniu;
- posiada dość duży zasób wiedzy o świecie i orientację w bliskim otoczeniu;
- jest zdolne do działania intencjonalnego, tj.
podejmuje czynności zmierzające do określo
nego celu i wykonuje je do końca;
- przejawia w swym zachowaniu pewien sto
pień uspołecznienia, tj. liczy się nie tylko z wła
snymi chęciami i życzeniami, lecz także uwzględnia życzenia rówieśników, potrafi z kolegami zgodnie współdziałać i podtrzymy
wać z nimi przyjazne kontakty, jak również wykonuje polecenia dorosłych, skierowane do całej grupy dzieci;
- jest zdolne opanować emocje, a więc po
wściągnąć gniew, złość, lęk i obawę, a w każ
dym razie nie uzewnętrznia gwałtownie i nie
pohamowanie swych stanów uczuciowych.”
M. Przetacznik-Gierowska, G. Makiełło-Jar-ża: Psychologia rozwojowa i wychowawcza wie
ku dziecięcego. Warszawa 1992, s. 344.
8 Kłopoty z terminologią ma zresztą sama
„szkoła”. Ciągle dziwi mnie, kiedy młodsza córka oświadcza: „Mam jutro cztery zajęcia zintegrowa
ne i religię”. Brzmi okropnie!
W M. Konopnicka: op.cit., s. 6.
10 Ibidem, s. 13.
11 J. Papuzińska: Inicjacje literackie. Proble
my pierwszych kontaktów dziecka z książką.
Warszawa 1988, s. 11.
12 J. Zarembina: Leczenie powieścią. „New- sweek - Polska” 200S, nr 49, s. 70.
13 M. Szypowska: Konopnicka jakiej nie zna
my. Szczecin 198S, s. 472 - fragment listu Marii Konopnickiej do Stachiewicza (31.12.1892).
27
Katarzyna Kraso ń