• Nie Znaleziono Wyników

w latach 2000–2003

144 Antologia wybranych tekstów...

Drugie podejœcie do pracy wykona³em ju¿ w Warszawie, na Pradze, gdzie mieœci³ siê oddzia³ agencji. Wtedy naprawdê szukano ludzi na uli-cy, przeszed³em okres próbny i zosta³em na kilka lat anonimowej, agen-cyjnej roboty.

Nie bêdê rozczula³ siê nad sob¹, ale pocz¹tki by³y bardzo trudne. Do-je¿d¿a³em o œwicie kolejk¹ podmiejsk¹ niemal do granicy miasta. Potem w ciê¿kich, gumowych buciorach, jakie znalaz³em na jakimœ œmietniku

– szed³em miêdzy ruinami na drugi brzeg Wis³y, mostem pontonowym.

Szef dawa³ mi jakieœ zlecenia, znowu drepta³em miêdzy gruzami, aby ustaliæ, jak jest zaawansowana odbudowa gazowni, czy co s³ychaæ w paro-wozowni. Mia³em wtedy mnóstwo energii, ³atwo ³adowa³em akumulato-ry, mog³em niemal spaæ na stoj¹co jak koñ. Ale gdy nie zd¹¿y³em na ostatni poci¹g, to wraca³em do redakcji i spa³em na biurku.

To by³a ciê¿ka szko³a. Razem ze mn¹ zaczyna³ j¹ Ludwik Jerzy Kern, nim odjecha³ do Krakowa do „Przekroju”, mieliœmy przyjacielskie sto-sunki, po dziœ dzieñ, ale wtedy zazdroœci³em mu, bo mieszka³ w hotelu.

By³ tam te¿ Antoni Marianowicz, który obj¹³ placówkê w Brukseli. Ed-mund Osmañczyk przebywa³ najpierw przez d³ugie miesi¹ce w Niem-czech, potem osiad³ w Szczecinie. Minê³y lata, nim dosta³em od niego Osmana, czyli jego osobist¹ nagrodê za najlepszy reporta¿ roku. Podoba³o mu siê Zwierciad³o bogini. Reporter w kraju tranzystorów i gejsz.

Trudno mi oceniæ, jak dalece sytuacja w tej redakcji by³a odzwiercie-dleniem ogólnego stanu dziennikarstwa w tych trudnych, powojennych latach. Ale nie pope³niê chyba b³êdu – a reprezentujê tu tylko me w³asne pogl¹dy – gdy rozró¿niê niejako trzy kategorie zatrudnionych w redak-cjach. Pierwsza – to zawodowi dziennikarze, którzy ocaleli z po¿ogi wo-jennej i zdecydowali siê podj¹æ pracê w zawodzie. Byli to niemal wy³¹cz-nie mê¿czyŸni w wieku œrednim czy wy³¹cz-niemal przedemerytalnym. Byli wy-soce kwalifikowani, ale kwalifikacje te... utrudnia³y im pracê. Przyzwy-czajeni do okr¹g³ych zdañ z komunikatów przedwojennego PAT – Ÿle siê czuli w narzuconym im stylu bizantyjskiego zachwytu nad wszystkim, co siê dzia³o. Co mia³ do powiedzenia specjalista analizy rynku gie³dowego w kraju, gdzie nie by³o prawdziwej gie³dy? Pamiêtam, jak krzywi³ siê po-liglota, który mia³ prze³o¿yæ na polski notê dyplomatyczn¹, przekazan¹ przez TASS, gdzie by³y epitety w rodzaju „wœciek³y pies ³añcuchowy im-perializmu” czy coœ w tym guœcie.

Inn¹ grupê stanowili ideowi komuniœci, których wiedza dziennikar-ska by³a ¿adna, ale mieli czuwaæ nad poprawnoœci¹ opracowywanych tek-stów. Na pewno by³o w tym trochê przesady, ale po latach zwierza³ mi siê redaktor Wadias, sekretarz redakcji „G³osu Ludu”, centralnego organu PPR: „Panie Lucjanie, to by³a kator¿nicza robota. Tam nikt nie umia³

145

Reporter pochyla siê nad przesz³oœci¹

pisaæ dobrze po polsku. No bo niby sk¹d? Po³owa zespo³u pisa³a w domu cyrylic¹ a po³owa – od prawej do lewej...”

Wreszcie trzecia grupa to zupe³nie m³odzi amatorzy, tacy jak ja, któ-rzy byli rzuceni na szerok¹ wodê i których nikt niczego nie nauczy³. Pa-miêtam, jak kazano mi iœæ na posiedzenie S¹du Specjalnego. Tam rozpa-trywano wtedy przede wszystkim sprawy o kolaboracjê. Wyroki by³y su-rowe lub bardzo susu-rowe, egzekucje skazanych wykonywali niekiedy ama-torzy, szukaj¹cy zemsty za swe krzywdy. Opowiadano mi, ¿e m³oda dziew-czyna, której udowodniono wspó³pracê z gestapo – kona³a na stryczku przez kwadrans, powieszona przez niefachowego kata-amatora...

Ja na ³awie prasowej siedzia³em jak na tureckim kazaniu. Wywo³ywano kolejne sprawy, przemawia³ prokurator i obroñcy. Starszy kolega z war-szawskiej popo³udniówki zna³ nazwiska wszystkich aktorów dramatu na s¹dowej sali, wiedzia³, co zarzucano pods¹dnym i zna³ nawet ich wiek...

W pokornym pok³onie zapyta³em, sk¹d on to wszystko wie. „Mnie moja redakcja p³aci za to, abym ja to wiedzia³” – odpar³ trochê kpi¹co. Prawda by³a nader prosta. W kancelarii s¹du pokazano mu akt oskar¿enia, zrobi³ notatki i tylko czeka³, jak siê sprawa potoczy no i jaki bêdzie wyrok.

Czai³em siê przez wiele lat z moj¹ krzywd¹. W roku 1956, gdy nasta³a odwil¿, zg³osi³ siê do mnie kolega z Krakowa. Tamtejsza cenzura „zdej-muje” wiadomoœci o wielokrotnym mordercy. Mnie krakowska cenzura ma³o obchodzi³a, wszcz¹³em w³asne œledztwo i tak powsta³ cykl „Gdzie Mazurkiewicz – tam œmieræ”, który by³ – na owe czasy – sensacj¹ i pod-niós³ nak³ad gazety.

Zjawi³ siê u mnie zziajany reporter s¹dowy z czasów mego debiutu.

Mia³ przykroœci w redakcji, ¿e da³ siê ubiec w tak sensacyjnej sprawie.

„Sk¹d pan to wszystko wie?” – zapyta³.

– „Mnie redakcja p³aci za to, abym ja to wszystko wiedzia³”.

Przypomnia³ sobie ten incydent sprzed 9 lat, byliœmy kwita,

podali-œmy sobie rêce i zostalipodali-œmy przyjació³mi.

Na styku tych odmiennych grup dochodzi³o do iskrzenia, które dzi-siejszemu czytelnikowi mo¿e siê wydaæ wrêcz zabawne – ale taka by³a wtedy rzeczywistoœæ.

Otó¿ wspominam Romana Wojciechowskiego, dziennikarza „Gazety Ludowej”, czyli opozycyjnej w stosunku do rz¹du w Warszawie. Mam przed oczyma jego potê¿n¹ postaæ i kêdzierzaw¹ czuprynê, by³ ode mnie znacz-nie starszy, ale byliœmy zaprzyjaŸznacz-nieni. Na widowni pojawi³ siê znowu Eugeniusz Kwiatkowski, ws³awiony przed wojn¹ budowniczy polskiej obecnoœci na morzu, twórca Gdyni. Organizowano konferencjê prasow¹.

Do Gdyni jecha³o siê wtedy ca³¹ noc z ok³adem. Dla dziennikarzy podsta-wiono wagon sypialny. Ktoœ umieœci³ w jednym przedziale Wojciechow-skiego i nie¿yj¹cego ju¿ dawno dziennikarza z „G³osu Ludu”, którego

10 Wokó³ reporta¿u...

146 Antologia wybranych tekstów...

nazwisko przemilczê. By³ to fanatyk, cytuj¹cy z pamiêci dzie³a Lenina, Stalina i innych wszystkich œwiêtych Kraju Rad.

Obaj panowie oka nie zmru¿yli. Ca³¹ noc dyskutowali na tematy poli-tyczne, ale ¿aden nie zdo³a³ przekonaæ drugiego uczestnika ideowego sporu.

Rano na peronie w Gdyni wysiedli z oczami od niewyspania, ale w bojo-wym nastroju, przekonani do swych racji.

Na tle wielkiej mapy Wybrze¿a Eugeniusz Kwiatkowski przedstawia³ swoje projekty. Dziennikarz z „G³osu Ludu” pochyli³ siê ku Wojciechow-skiemu i sykn¹³ mu do ucha: „Pan s³yszy, jak on przemawia? I ten cz³o-wiek te¿ idzie z nami”.

– „Ba, przed wojn¹ to on jeszcze lepiej przemawia³, ale wtedy to

wy-œcie nie szli z nim...”

Nigdy bym nie przypuœci³, ¿e stanê siê transmisj¹ dziennikarskiej anegdoty z XIX wieku a¿ na próg XXI stulecia. Ale tak siê sta³o. Pamiêtam zas³yszane wtedy, gdy by³em m³odocianym adeptem zawodu – anegdoty, opowiadane przez sêdziwych ju¿ weteranów dziennikarstwa. Prof. Józef Wasowski, w podesz³ym ju¿ wieku, wspomina³, ¿e za czasów jego

m³odo-œci by³y modne tzw. szkice. Szkic to by³ ni pies ni wydra, ani literatura faktu ani beletrystyka. On sam, maj¹c 18 lat, pope³ni³ taki „szkic” i pe³en najlepszych nadziei zaniós³ go do redakcji. By³a to ³zawa opowieœæ o pro-stytutce, której cia³o co noc jest brukane przez kolejnych klientów, ale dusza jej pozosta³a czysta, wêdruje po Giewoncie i wita brzask nad gór-skim strumieniem...

Gdy po tygodniu zjawi³ siê po ocenê swego utworu, sekretarz redakcji popatrzy³ nañ bystro i zapyta³:

– M³ody cz³owieku, czy pan by³ kiedyœ w burdelu?

– Ja? Ale sk¹d, nigdy nie by³em...

– To niech pan tam szybko idzie, bo to zupe³nie inaczej wygl¹da!

Taka by³a istota zasady, ¿e prawda jest rzecz¹ œwiêt¹, ale komentarz jest dowolny.

Inny senior zawodu, pracuj¹cy ze mn¹ w jednej redakcji, wspomina³,

¿e przez wiele lat przed wojn¹ zatrudnia³ siê w popo³udniówce, której egzemplarz kosztowa³ 5 groszy. Tak, by³y takie gazety, walka na rynku prasy by³a za¿arta. Liczy³a siê cena, liczy³y siê sensacyjne wiadomoœci w³asne, które as reporta¿u Egon Erwin Kisch („Schreibt es auf, Kisch! – Napisz to, Kisch!”) okreœla³ mianem „karpia solo”.

Otó¿ redaktor prowadz¹cy w tej gazecie zjawia³ siê w pracy o godzinie 18.00 i zostawa³ do zamkniêcia numeru. O godzinie 18.30 przychodzi³a pomoc domowa z jego mieszkania, która przynosi³a mu w mena¿kach gor¹c¹ kolacjê i czeka³a na krzese³ku na korytarzu, aby zabraæ puste me-na¿ki do domu. Czy nie móg³ zjeœæ kolacji w zaciszu domowym o pó³ godziny czy godzinê wczeœniej? Nie, wtedy mu nie smakowa³o... W

ka¿-147

Reporter pochyla siê nad przesz³oœci¹

dym razie by³o wiadomo, ¿e gdy spo¿ywa posi³ek – musi mieæ spokój, którego nie wolno by³o zak³ócaæ.

A jednak pewnego wieczoru wpad³a do jego gabinetu praktykantka panna Jadzia, z okrzykiem – „Wa¿ne sprostowanie PAT”! Redaktor ze

z³o-œci¹ odsun¹³ od siebie talerz i powiedzia³: „Kole¿anko, czy pani nie uczo-no w szkole dziennikarskiej, ¿e pies gdy sra, to nie szczeka...”

S³ucha³em opowieœci o straszliwych gafach, które zapewne bra³y siê ze skostnienia i rutyny, tych plag dziennikarstwa. Przyk³adem s³ynny komunikat PAT: Prezydent RP prof. dr Ignacy Moœcicki bawi³ w Krako-wie na pogrzebie Marsza³ka Pi³sudskiego.

Pewnego dnia dosta³em polecenie regularnego obs³ugiwania – tak to siê nazywa³o – konferencji prasowych dla dziennikarzy zagranicznych.

By³y one prowadzone tylko w dwóch czy trzech jêzykach obcych. By³a to zmiana losu, gdy¿ przed tym przewa¿nie biega³em na ró¿ne uroczyste akademie, które mia³y usypiaj¹cy przebieg lub te¿ œledzi³em przebieg kon-ferencji i zjazdów, gdzie teksty przemówieñ by³y znane na tydzieñ

wcze-œniej tak samo zreszt¹ jak i kolejnoœæ mówców...

W owych powojennych latach w Warszawie akredytowani byli dzien-nikarze, którzy zostali luminarzami zawodu. David Halberstam, Sidney Gruson, Flora Lewis, Ed Murrow – mieli licz¹cy siê g³os w amerykañ-skiej opinii publicznej. Naturalnie, za ¿elazn¹ kurtynê nie wysy³ano wtedy pêtaków, ale nadzieje, jakie pok³ada³y w nich ich redakcje – zosta³y spe³-nione. Larry Allen, Vincent Buist czy Pierre Maréchal jako dziennikarze agencyjni te¿ znali œwietnie swe rzemios³o. I nie tylko. Larry Allen, wyso-ki dryblas w mundurze amerykañswyso-kiego korespondenta wojennego – sko-rumpowa³ warszawskie wyœcigi konne, mia³ informacje niejako prosto z koñskiego pyska. Interes siê skoñczy³, gdy w kolejce do kasy ustawiali siê za nim inni hazardziœci i zamawiali „To samo!”. Ed Murrow, który na wojnie le¿a³ w szpitalu z rannymi Polakami i zna³ nieŸle nasz jêzyk, do-kucza³ mi, gdy „Przekrój” zacz¹³ drukowaæ mój cykl Teraz to ju¿ mo¿na opowiedzieæ i inne reporta¿e: „Lucjan, jak ja czytam to, co ty piszesz, to rozumiem, jak ty byœ pisa³, gdybyœ sam wierzy³ w to, co piszesz...” Po¿y-cza³ mi amerykañskie podrêczniki i zbiory reporta¿y. Z wypiekami na twarzy czyta³em, jak Jack Lait i Lee Mortimer zaczynali ka¿dy rozdzia³ od s³ów: „Urodziliœmy siê tylko po to, aby opowiedzieæ wam tê sensacyjn¹ historiê...” Vincent Buist z Reutera, sympatyczny i pogodny Brytyjczyk, sta³ siê bezwiednie bohaterem typowej dla tych czasów przygody. Zebra-nia zespo³u PAP trwa³y zawsze po wiele, wiele godzin. By³y to straszne nudy, nagle rozœwietlone jak b³yskawic¹ przez windziarza, który zapisa³ siê do g³osu. Nastawiliœmy uszu, gdy zapowiada³, ¿e „nigdy nie zawiezie agenta imperializmu”. Na wykonanie zobowi¹zania nie trzeba by³o d³ugo czekaæ. Szczegó³ów oczywiœcie nie znam, ale chyba by³a taka umowa

miê-10*

148 Antologia wybranych tekstów...

dzy agencjami, ¿e Reuter p³aci³ w Londynie korespondentowi PAP, a w Warszawie – przedstawiciel Reutera dostawa³ równowartoœæ w z³o-tych.

W ka¿dym razie na widok Vincenta, który zjawi³ siê po swe pobory, windziarz gwa³townie zatrzasn¹³ drzwi swego pojazdu i stan¹³ miêdzy piêtrami. Rad nie rad Brytyjczyk ruszy³ do kasy stromymi schodami na wysokie piêtro. Gdy taka sytuacja powtórzy³a siê po raz trzeci czy czwarty, zrobi³ sobie tylko kó³ko na czole i powiedzia³: „Wariat”.