• Nie Znaleziono Wyników

Pierwsze moje kontakty z górnictwem odbyły się we wczesnej młodości, kiedy to dwóch górników z naszej wsi w dniu Górnika, w strojach galowych szli na uroczystości do pobliskiej kopalni rudy żelaza położonej w Ostrowie pod Porajem. Może to zdecydowało, że po ukończeniu podstawówki skierowałem swoje kroki do Technikum Górniczego, a później to już wybór był samoistny by studiować na Politechnice Śląskiej na Wydziale Górniczym w Gliwicach.

Po pierwszym roku studiów, razem z Andrzejem Adamczykiem i Januszem Janusem podjęliśmy próbę dostania się na zagraniczne studia tzn. w krajach demokracji ludowej. Był nabór, ja miałem zamysł studiować automatykę w Leningradzie, gdzie studiował mój znajomy z Lgoty Górnej, kolega z ławy szkolnej Pietrzak. Egzamin w Warszawie nie wypadł dobrze i nie dostałem się, Janus nie chciał studiować piekamictwa w Pradze zaś A. Adamczyk dostał się na chemię do Moskwy.

*

Mój pierwszy zjazd na dół w kopalni odbył się w dniu 4.12.1957 r. Brat kolegi z klasy Mariana Kuny pracował w sztandarowej kopalni „Gottwald” w Katowicach (dzisiaj na tym miejscu znajduje się centrum handlowe City, pozostała tylko kaplica - którą udostępniono dla wiernych). W tym dniu podziemia kopalni były dostępne do zwiedzających. Pojechaliśmy na dół w normalnych ubraniach, tylko hełmy na głowie, byliśmy na ścianie urabianej na strzał. Bez specjalnych wrażeń.

Następne spotkanie to już praca na kopalni, którą odbyłem w ramach praktyki na 3-cim roku w Technikum. Praktyka odbywała się w upadowej kopalni „Wujek”. Na dół schodziło się po 330 schodach (tyle ile jest ich na wieży w Jasnej Górze w Częstochowie). Za oświetlenie służyły w tym czasie karbidówki.

Przed zjazdem po otrzymaniu lampy, należało odpowiednie zbiorniki załadować karbidem i wodą, przeczyścić palnik, otworzyć zawór wody i zapalić.

Dość często dochodziło do zatykania palnika. Należało w kieszeni mieć kilka zapalników do wymiany. Po wyjeździe należało opróżnić pojemnik z resztek karbidu. Karbidki gasły w przypadku silniejszego podmuchu powietrza.

Karbidkę po przyjściu do miejsca pracy wieszało się na stojaku drewnianym przy pomocy zaostrzonego haka. Sztygarzy przy karbidkach mieli dodatkowo odblaski by mogli lepiej oceniać efekty pracy.

*

Na czwartym roku w Technikum byłem na praktyce roboczej razem z Wernerem Kopczykiem i Teodorem Boryczko w kopalni „Katowice”, która mieściła się za Spodkiem w Katowicach. Była to prawdziwa kopalnia, ze

zjazdem na poziom 600 m i prawdziwą pracą. Tym razem za oświetlenie służyły lampy akumulatorowe, które ważyły około 8 kg o nazwie „Bomba”. Lampy te nie gasły, ale były ciężkie.

Z tego czasu pamiętam jak w przypadku awarii przenośnika zgrzebłowego zatrudniono nas do transportu drewna do ściany. Przenośnik zabudowano do transportu drewna, ponieważ chodnik miał wysokość miejscami 60 cm, czołganie się po przenośniku z poprzecznymi zgrzebłami o wysokości 5 cm było bardzo bolesne. Lampa była przesuwana przed sobą stojak drewniany był uwiązany linką do nogi - czasami zahaczał o zgrzebło. Był to dla nas koniec świata. Po dniówce słanialiśmy się na nogach.

*

We wrześniu 1971 r. po raz pierwszy zjechałem na dół w kopalniach miedzi Zagłębia Lubińsko-Głogowskiego. Było to inne górnictwo, którego dotychczas nie znałem. Wyrobiska z obudową kotw i ową, szerokie i wysokie. Transport załogi i materiałów przy użyciu ciągników spalinowych. Potężne ładowarki do ładowania urobku.

Ale to górnictwo miało też minusy: wysoka wilgotność i temperatura powietrza oraz duże promieniowanie cieplne górotworu. Częste wstrząsy górotworu i zawały. Byłem także zaskoczony tym, że czas pracy wynosił nie więcej niż 7,5 godzin. Po godzinie 1400 w sztygarowni nie zastaliśmy żadnej osoby dozoru. Zdecydowana większość załogi dojeżdżała autobusami pracowniczymi i to był argument decydujący.

Miasto Lubin zrobiło pozytywne wrażenie: nowoczesne bloki, klomby, dużo zieleni, ale były i zgliszcza wojenne. No i cmentarz, na którym było wiele grobów z napisem o treści, „zginął tragicznie na posterunku pracy w kopalni”.

Na dwóch istniejących kopalniach (Lubin i Polkowice) i trzeciej w budowie (Rudna) rocznie traciło życie przeszło 20 górników. W całym górnictwie węglowym (prawie 100 kopalń), tym zgonów nie było więcej niż 60.

Wspominam cmentarz, gdyż w czasie pobytu w Lubinie, gdy wykonywaliśmy badania naukowe razem z Kaziem Biernackim i Krystianem Kropszem, chodziliśmy na obiady do restauracji znajdującej się przy cmentarzu, popularnie nazwanej przy KC (koło cmentarza).

*

W 1977 r., gdy pojechałem na staż naukowy do Doniecka, w programie był wyjazd na kopalnie, celem zapoznania się z działaniem klimatyzacji na dole.

Sam widok zabudowań na powierzchni kopalni, przypominał nasze kopalnie w czasie likwidacji. Po przebraniu się w odzież roboczą zjeżdżamy na dół, oglądam rurociągi zimniej wody na podszybiu, rozmawiamy o rozmieszczeniu poszczególnych urządzeń chłodniczych. Oprowadzający pyta mnie czy koniecznie chcę iść do ściany, gdzie zabudowana jest chłodnica powietrza.

Oczywiście, że tak. Po chwili zaczynam się zastanawiać się skąd takie pytanie.

Gdy przeszliśmy jakieś 100 m w stronę ściany, znów oprowadzający mówi o

pewnych trudnościach na drodze. Zrozumiałem, o co chodzi i mówię, nie idziemy, wystarczy to, co zobaczyłem. Widziałem jego zadowolenie na twarzy.

Za to na powierzchni pełny komfort. Po umyciu się zaproszony jestem do sauny. Do tej pory nigdy nie byłem w saunie. Po saunie, w tym samym budynku idziemy do pomieszczenia, którego ściany wyłożono balami drewnianymi (na naszych kopalniach nazywa się to klocuwa), na środku stał stół. Podano obiad, przy stole zasiadło kierownictwo kopalni, odbyła się miła rozmowa. Po obiedzie podano zakąski, było sporo alkoholu i wiele toastów.

*

W 1978 r. jestem na stażu naukowym w Ostrawie i znów w planie jest zwiedzanie kopalni oraz urządzeń chłodniczych razem z Doc. Karelem Kolasą.

Tym razem idziemy do głównego inżyniera wentylacji kopalni, który zapoznaje nas z sytuacją na kopalni. Zjeżdżamy na dół i jedzieiny do przodka, w którym oglądam urządzenia chłodnicze firmy „Wende-Malter”. Po wyjeździe krótkie posumowanie, bez przyjęcia.

*

Gdy w 1980 r. byłem we Francji, szwagier Zygmunt Jaros zaproponował mi zwiedzenie kopalni. Pogadał ze swoimi szefami, umówił się z kolegami i po przyjeździe po 1-szej zmianie do domu, po obiedzie jedziemy zwiedzać. Na tej kopalni rudy żelaza zatrudniano około 150 pracowników. Była to już ostatnia kopalnia w tej okolicy.

Pierwszy szok przeżyłem, gdy wchodziłem na kopalnię i nikogo na bramie nie było. Podchodzimy do szybu, przychodzi pracownik kopalni, który daje nam hełmy i wpuszcza nas do klatki. Następnie ten pracownik idzie do maszyny wyciągowej by nas opuścić. Na dole czeka na nas kolega Zygmunta też górnik, który przyjechał po nas samochodem. Patrzę, a w wyrobisku znajduje się parking na wiele samochodów. Na drugiej zmianie na dole nie było żadnej osoby dozoru ruchu.

Jedziemy gazikiem do oddziału. Wchodzimy do wyrobiska - komory, w której odbywa się ładowanie materiału wybuchowego do otworów strzałowych.

Widzę, jak do termosów wypełnionych ciekłym tlenem, wkłada się lm długości ładunki z saletry amonowej po to by nasączyły się nim. Dopiero w połączeniu z tlenem stawały się materiałem wybuchowym. W przodku widać było parujący niebieski tlen.

Zygmunt pomógł załodze ładować otwory strzałowe. W Polsce takie działanie byłoby niedopuszczalne. Następnie podeszliśmy do komory spoczynkowej. W tym czasie odpalono ładunki i załoga 4 osobowa odpoczywała, posilając się. Każdy miał termos z winem.

Wyrobiska były wyposażone w takie same maszyny, które pracują w polskich kopalniach miedzi. Różnica polegała na tym, że każdy górnik umiał i obsługiwał każdą maszynę. Najbardziej męcząca praca była na wozie odwożącym urobek, gdyż drogi były wyboiste. Byłem świadkiem załadunku urobku do wagoników kopalnianych.

Gdy górnik podjechał wozem na stację załadunku i wagonik był pełny, wtedy nie schodząc z pojazdu przy pomocy kija naciskał wyłącznik i powodował przesunięcie wozów na żądaną odległość. Na stacji załadunkowej nie było obsługi. Po 2 godzinach pobytu w przodku na nogach wróciliśmy pod szyb. Na dole kopalni na drugiej zmianie pracowało zaledwie 12 osób, a wydobycie wynosiło 5000 ton/dobę.

Ta wycieczka unaoczniła mi, w jakim miejscu jest polskie górnictwo i dlaczego tak drogo produkujemy nasz węgiel. Nasze kopalnie spełniają rolę zakładów pomocy społecznej dla bezrobotnych. Niestety, mimo, że pełniłem kierownicze stanowiska w górnictwie nie mogłem Zygmuntowi zorganizować podobnej wycieczki na dół w Polsce. W tym celu należało uzyskać stosowne zezwolenie Zarządu Spółki Węglowej, co w przypadku osoby prywatnej było podejrzane. Można mnie było oskarżyć o powiązania szpiegowskie.

Gdy jako Generalny Projektant BPG byłem na kopalni „Borynia” i w rozmowie z Naczelnym Inżynierem, kolegą ze studiów powiedziałem mu, że zwalniając połowę załogi lub kierując tą załogę do prac np. upiększających miasto bez zmiany zarobku, może znacznie obniżyć koszty produkcji - był zaskoczony, ale i przyznał rację, gdy wyłożyłem mu swoje argumenty.

*

W lutym 1988 r. za projekt przewietrzania kopalni Budryk w budowie, w wyniku, którego nastąpiły duże oszczędności energii elektrycznej wspólnie z mgr inż. Alfredem Konarskim z KWK Budryk (on był motorem i wykonawcą dokumentów - jako, że po karczmie piwnej, gdy wyszedł na podwórze a było ślisko, złamał rękę. Będąc w domu na chorobowym przygotował odpowiednie dokumenty, które przesłał do Warszawy), 2 lutego pojechaliśmy do Warszawy do Ministerstwa Gospodarki po odbiór nagrody: dyplom i pieniądze.

*

W czasie pracy w PRG Gliwice doświadczyłem skutków bezmyślnego zastosowania nitroglikolu do produkcji materiałów wybuchowych stosowanych na dole w kopalni. W tym czasie z uwagi na brak dewiz, wiele surowców pochodzenia zagranicznego zastępowano surowcami krajowymi. Zamiast nitrogliceryny sprowadzanej z Holandii w „KD Barbara” w Mikołowie zastosowano nitroglikol. Twórcy tego wynalazku dostali nawet nagrodę państwową i to było największą przeszkodą w jego usunięciu z kopalń.

Nitroglikol w temperaturze 35°C paruje. Gdy jest wdychany przez człowieka dostaje się do krwi powodując spadek ciśnienia krwi i w konsekwencji niedotlenienie mózgu. Jego działanie trujące jest podobne do działania CO. W przypadku, gdy materiał wybuchowy był stosowany w wyrobiskach, w których temperatura górotworu wynosiła np. 20°C, nie były odczuwalne skutki stosowania nitroglikolu.

Ponieważ PRG Gliwice prowadziło roboty górnicze na kopalni „Zabrze- Bielszowice” w górotworze o temperaturze 42°C, następowało odparowanie nitroglikolu i te osoby, które miały niskie ciśnienie czuły się fatalnie. Ja jestem

niskociśnieniowcem, po krótkim pobycie w przodku czułem taki ból głowy, że można było zwariować. Ten ból trwał do kilku godzin po kontroli przodka. Byli i tacy górnicy, którzy mieli nadciśnienie krwi, wtedy praca w tym przodku była dla nich lekarstwem.

Będąc na kopalni „Makoszowy” w Zabrzu, gdy zjeżdżałem na dół z Włodkiem Deckertem - kolegą z roku, który był inżynierem wentylacji, dołączył do nas nadsztygar BHP, który w tym czasie był członkiem KC PZPR. Prosty człowiek, ale komunikatywny, któremu przekazałem moje uwagi na temat tego materiału wybuchowego, dlatego, że ten problem wystąpił także na tej kopalni, sam go doświadczył. Zaproponował mi wtedy, że załatwi sprawę przez kolegę Romanika, który był członkiem Biura Politycznego KC PZPR. Poprosił o stosowne materiały.

Poszedłem do Naczelnego Inżyniera PRG i referuje mu stan rzeczy. Wyraził poparcie. Złożyłem papiery na „Makoszowach” i po trzech tygodniach afera.

Wzywa mnie Dyrektor PRG i zapytuje, jakim prawem sprawę nitroglikolu skierowałem do Biura Politycznego. Stwierdziłem, że w uzgodnieniu z Naczelnym. Zaszkodziłem sobie bardzo. Sprawa ta ciągnęła się jeszcze przez 3 lata, gdyż nawet Biuro Polityczne nie potrafiło w tej sprawie pomóc.

*

W 1990 r. na zaproszenie Heńka Brola odwiedziłem kopalnię „Barbarę- Chorzów” w Chorzowie. W jednej ścianie mieli bardzo trudne warunki wentylacyjne, było po prostu brak powietrza. Po zapoznaniu się z sytuacją, zaproponowałem rozwiązanie polegające na zastosowaniu wentylatorów swobodnych. Po ich zastosowaniu, sytuacja znormalniała. Przy okazji zarobiłem, gdyż był to wniosek racjonalizatorski.

*

Będąc na konferencji z okazji Dni Kultury Rybnickiej w 2006 r. wygłosiłem referat na temat wyrzutów gazów i skał, który spotkał się z dużym zainteresowaniem, gdyż nawiązywał bezpośrednio do przyczyn ubiegłorocznego wyrzutu na kopalni „Zofiówka” w Jastrzębiu Zdroju. W następnym tygodniu w gazecie „Trybuna Górnicza” prawie połowa informacji z tej Konferencji była poświęcona temu zagadnieniu w nawiązaniu do mojego artykułu. Mogłem mieć pewną satysfakcję.