Ryszard Chłopek jest poetą wyraźnie obecnym w ruchu mło-doliterackim tak zwanych roczników siedemdziesiątych. Jego wiersze niejednokrotnie ukazywały się na łamach „Opcji”, „Pro Arte”, „Studium”, „Śląska”, „Nowego Wieku”, w języku czeskim drukowane były w opawskiej „Alternativie Plus”. Przypomnę, że obszerny zestaw lirycznych tekstów Chłopka przyniosła – wydana w roku 2000 przez Oddział Katowicki Stowarzyszenia Pisarzy Polskich – antologia W swoją stronę. Później pojawiły się Ruchome wyspy (2002) oraz Złota kolekcja „Kursywy” (2002).
Jednocześnie dziwi jego nieobecność w Tekstyliach – antologii
„rocznikowej”, skądinąd uznawanej za – delikatnie rzecz całą ujmując – kontrowersyjną… Pominąwszy arkusze, a także oka-zjonalne druki almanachowe, w rejestrze publikacji odnotować trzeba książkowy debiut poety – Wieczną ospę (Biblioteka „Stu-dium”, 2002). Tamta książka oraz Legendy schodzą z pomników znakomicie charakteryzują sytuację poetycką Chłopka, wska-zując czytelnikom osiągnięte „pozycje” i sugerując liryczne zamiary autora.
Pisałem kiedyś (między innymi na łamach uniwersyteckiego
„Postscriptum”), iż Chłopek nie uznaje form krótkich, dopiero w natłoku piętrzących się słów, swoistej konfrontacji umykają-cej przed harmonią całości, odnajduje sens literackiego zapisu.
W pewnym tylko zakresie potwierdzają tę zasadę wiersze nowe i najnowsze, odchodzące od pierwotnej „epickiej reportażo-wości”. Chłopek wypracował formułę wiersza, którą potrafi znakomicie rozwijać. Od razu zwracają uwagę tytuły poszcze-gólnych utworów (w rodzaju: Biskup polowy Leszek Sławoj Głódź wyjaśnia, że Chrystus chętnie poszedłby do wojska gdyby nie to, iż w jego czasach bogiem wojny był Mars; Bruno Jasieński tłumaczy się Włodzimierzowi Majakowskiemu pod Władywosto-kiem w grudniu 1938 roku), wszak przywołują nazwiska (fakty i mity) znane w świecie kultury, nauki, polityki, ale też – co najważniejsze – konstruują „nowe sytuacje”. Tadeusz Peiper, Filippo Tommaso Marinetti, Ian Curtis, Chrystus, Heraklit, Rafał Wojaczek, Krzysztof Kolumb, Charles Darwin, Sigmund
96
Freud, Karl Marks etc. etc. – włączeni zostali do, najczęściej
„obezwładniającej” paradoksem, wierszowej mozaiki. Autor Legend… wykorzystuje napięcie pomiędzy „sensacyjnie” kom-ponowanym nagłówkiem a tekstem głównym. Liczą się tutaj koncept i wywołane zaskoczenie, sugestywny dystans, liczą się tekstowe sploty i – oczywiście – intelektualna prowokacja.
Nie dziwi zatem udzielony dwumiesięcznikowi „Studium”
(2003, nr 2) wywiad, w którym Chłopek wyraża tęsknotę za międzywojenną awangardą, za osobowościami na miarę Tadeu-sza Peipera, Brunona Jasieńskiego czy Tytusa Czyżewskiego; za planem wielkiej teorii i praktyką twórczej (de-)konstrukcji. To nie tylko, jak sądzę, tęsknota za mitem totalnego i permanent- nego nowatorstwa, przede wszystkim – powiedzmy skromniej – za świeżością lirycznego wyrazu i niepowtarzalnością, a także emocjonalną i estetyczną aurą „uścisku z teraźniejszością”.
W zbiorze Legendy schodzą z pomników widać konsekwencję, słychać ton indywidualny. Doceniam pomysł, uznaję także przyjętą przez autora liryczną „strategię”.
„Ujarzmione, choć nietknięte”
Trzy lata temu Robert Rybicki upublicznił arkusz kod gene-tyczny, jednak dopiero teraz, w postaci Epifanii i katatonii, otrzymaliśmy obszerny zestaw tekstów, które zainteresują wytrwałych obserwatorów poezji „nowej i najnowszej”. Ja debiut Rybickiego sprowadziłbym do kilku wierszy, przy któ-rych można się zatrzymać; tak, „tylko” i „aż” do kilku liryków, ale przy tym wielu niepokojących, pragnących samodzielności, obrazów. Poeta aktualizuje bowiem ton „katastroficzny”, który przenikał lirykę mrocznych, metafizycznych nastrojów i sym-boli zagłady; aktualizuje i – w momentach uświadomienia sobie zastawionych przez konwencje pułapek – z lubością go neutra-lizuje, popadając w nicującą wysiłki bohatera „nieokreśloność”.
Powiadając o „nieodkrytych, ciemnych, czarujących”
i „zachwaszczonych” korytarzach „we mnie”, Rybicki rozpo-czyna tomik iście ekspresjonistyczną interioryzacją świata. Przy
okazji: ileż to razy młodopolscy poeci „odbywali” wędrówkę w podziemiach wielkich budowli, lochach i piwnicznych labi-ryntach, podjąwszy wyzwanie szyfrów podświadomości; ile razy poeci minionego wieku – w obrazach budowlanych kon-strukcji, wiodących w górę schodów, pokonywanych pięter – pseudonimowali nadzieje na rozświetlenie „strefy cienia” naszej świadomości. Najczęściej nadzieje złudne, prowadzące ku autodestrukcji. Rybicki w podobną wyprawę wyruszył. Łatwo w jego poetyce dostrzec elementy, których układ kompozycyjny określono by kiedyś mianem turpistycznej degradacji (tratu-jące konnice sąsiadują z „rozczochranymi psami”). W sposób naturalny okażą się tutaj powracającymi elementami „pejzażu wewnętrznego”, pewną koniecznością współczesnego tonu i obrazu. Wiersze Rybickiego nasycone są obrazami „galak-tycznymi”, międzygwiezdnymi, i figurami równoważącej je, mrocznej przyziemności. Raz dominują ziemia i piasek, kiedy indziej uwagę zwróci lewitujący pośród galaktyk Bóg (por.
jedną z poetyckich prowokacji: Jest taka cisza, że mógłbyś jak skręta).
Wspomniałem o czytelniczej wytrwałości. Na próbę wysta-wiły ją – w moim przypadku – przede wszystkim neologizmy.
Owe composita, budowane według najprostszej zasady („myślo-czucie”, „bębnonoc”, „międzysen”, „ptakogień”, „jawnobyt”), natrętnie przywołują teksty poetyckie sprzed wielu lat, nieko-niecznie pierwszoligowe (choć kłaniają się również Stanisław Młodożeniec, Tytus Czyżewski, Miron Białoszewski), niegdyś usiłujące manifestować awangardyzm. Wystawiając rachunek realności i racjonalności doświadczenia, postfuturysta Stani-sław Grędziński notował w Metafizyce:
lecz nie wiesz że to jest tylko znikoma gra wyobraźni
LOGIGEOMETRYCZNY MÓZG TO NEUROAUTOMAT.
I w tej sferze językowej monotonii „neuroautomatów”, mechanicznie reprodukowanych form, świat Rybickiego jawi mi się w świetle bladym, w przestrzeni jakichś „artzinowych”,
98
pozorujących oryginalność, „wyjęzyczeń” (por. w Ksero nocy:
„Byt na autorewersie // bekspejs i jestem na deja vu”). Oczywi-ście, efektownie rozegranymi antywalorami będą tutaj: ułom-ność frazy, fragmentaryczułom-ność, ucieczka przed definitywną klamrą finału. Liczą się sugestia i – powtórzę – przenikający wiersze Rybickiego niepokój („Wyłaniam się z łożyska, / odcięta pępowina zmienia / się w pas u klamki”), dalej zaś – poszuki-wanie adekwatności znaku.
A sam podział książki na „epifanie i katatonie”? Precyzyjnie, według zasady „od – do”, wyznaczy go dopiero spis treści. Już wcześniej jednak pomyślimy o płynnych przejściach korespon-dencji „ujarzmiających” świat tekstów okruchów. W podobnych przypadkach ostrożnie podchodzę do podziałów dychotomicz-nych, bardziej pożądanych przez „liryczne medium” aniżeli możliwych do spełnienia. Niektóre „katatonie” (lub ich cząstki) mogłyby się znaleźć w części pierwszej, niektóre „epifanie”
z kolei – w części drugiej (gdzie przyporządkować na przykład Idziesz do przodu, przeciskasz się?). I jedno, i drugie określenie ujmijmy w cudzysłów (widzę zresztą wyrazy zdumienia: uznać trzydzieści trzy wiersze własne za epifanie!), jak sytuację „pew-ności i niepew„pew-ności” ewokowaną konkretystycznym obrazem Stanisława Dróżdża, na którym sześć plansz ukazywało słowa
„biel” i „czerń” w możliwych układach tła i liternictwa czarno-białego. Ostatecznie jedna skrajna plansza okazywała się polem białym, druga – czarnym. Logicznie doprowadzając tok lektury do końca, powinniśmy przyjąć, iż na czarnym tle umieszczono wyraz „czarne”, na białym – „białe”. Ale przecież tego nie widzimy. Decydują reguły (dyktat!) racjonalnej konsekwencji i… koncept autora.