• Nie Znaleziono Wyników

Pojaw ienie się „cu tter’a“

W dokumencie Groźny cień (Stron 137-145)

O d czasu ow ego zajścia, w wieży alarm ow ej, stosunek m ój z nieznajom ym zmienił się o wiele.

Nie umiałem pozb yć się myśli, że usiłuje ukryć przede m ną jakąś tajemnicę, a raczej, że osob i­

stość je g o sam a jest ju ż zagadką, jak nieznaną i cią­

gle jednakow o niedostępną była cała urozm aicona przeszłość.

Jeśli zaś, wypadkiem, uchylał się przed nami rąbek tej zasłony, to zwykle po to jedynie, by ukazać jakiś obraz krwawy, posępny, straszliwy.

Sam w idok je g o ciała ju ż napełniał trwogą.

Kiedyś, pamiętam, w upalny dzień letni, ką­

paliśm y się razem i w tedy zauw ażyłem po raz pierwszy, że cały pokryty jest bliznami. Nie licząc siedmiu, czy ośm iu kres bardzo głębokich, miał boki rozorane mnóstwem m niejszych, prawie jedn a­

kowych śladów , na prawej łydce widniała czerwo­

na szram a i brakło kawałka ciała.

U śm iał się serdecznie, dostrzegłszy moje zdu­

mienie.

— K ozacy to, k o zac y ! — rzekł wreszcie, do­

tykając białawych brzegów blizny. — Boki znów urządził mi tak pięknie w ybuch jaszczyka z pro­

chem. Szkaradna to historya, kiedy czujesz arm a­

ty, jadące ci po g rzb ie c ie ! Bo kawalerya to nic jeszcze. Koń, żeby tam biegł najprędzej, zawsze patrzy, gdzie stawia kopyta. Przeleciało po mnie tysiąc pięciuset kirasyerów i huzarów rosyjskich pod G rodnem , a przecież nie wyrządzili mi naj­

go rszej krzywdy. N ajokropniejsze są a rm a ty !

— A ły d k a? — pytałem niecierpliwie.

— B a ! G łu p stw o ! Tylko ząbki wilka — o b ­ jaśnił, krzywiąc się zlekka. — Nie uwierzyłbyś, m łody przyjacielu, jak to się zabawnie stało. Le­

żałem oto z koniem, obaj pokiereszowani, on na śmierć, ja z kośćmi pogruchotanem i przez armaty...

A było zim no... brr... piekielnie zim no! Ziemia tw ardsza o d żelaza, żywej duszy, któraby m ogła zająć się rannymi. Nieszczęśliw i czołgali się w mę­

kach okropnych do kamieni, gruzów , do drzew w reszcie przydrożnych, m yśląc, że znajdą jakie takie schronienie przed zimnem — i marzli jeden po drugim , — a w yglądali zdaleka jak żywi, bo tak marli, jak ich pochw yciło... Ja również czułem, że kostnieję. C o p o c zą ć? Z wysiłkiem ująłem sza­

blę i pow oli rozprułem brzuch mem u koniowi.

Potem 1 wy krajałem stam tąd, co się dało, na rękach wpełzłem do środka i szczelnie zakryłem się skó­

rą, zostaw iając tylko maleńki otwór na przypływ

św ieżego powietrza. S a p r i s t i, jakże tam było g o r ą c o ! C óż je d n a k ! W żaden sp o só b nie m ogłem pomieścić się cały, stopy i część n ó g — po kolana

— m usiały zostać na mrozie. N ic to jeszcze, — zasnąłem potem, trochę z bólu, trochę ze zm ę­

czenia, tymczasem zaś pojaw iły się wilki i zaczę­

ły pożerać trupy ludzkie i ścierwo ubitych koni.

Oczywiście nie om ieszkały i mnie trochę nadw y­

rężyć. O dtąd jednak, co noc czuwałem z pistole­

tami w ręku i nie pozwoliłem im więcej probow ać tego przysm aku. W ten sp o só b przepędziłem dzie­

sięć dni, i nie m ógłbym pow iedzieć, że były naj­

gorsze w życiu.

— D ziesięć d n i ! — wykrzyknąłem z o słu ­ pieniem. — A czemże się pan ży w ił?!

— Koniną — oznajm ił z zimną krwią cu dzo­

ziemiec. — Był dla mnie zarazem mieszkaniem i... jakże tam ?... wiktem. Tylko, rzecz prosta, że ból i rany nie od jęły mi całkowicie rozsądku, więc pokornie spożyw ałem nogi, nie tykając ciała. W o­

koło mnie w alały się dziesiątki trupów , przy każ­

dym błyszczała manierka, miałem zatem w szystko, czegom m ógł zap rag n ąć! Jed en astego dnia przy­

był, w ysłany na zwiady, patrol lekkiej kawaleryi i cała p rzygoda skończyła się nadspodziew anie dobrze.

I tak, poprzez rozm ow y, zawiązywane przy­

padkiem i które nie były na tyle ważne, by je przytaczać — w luźnym z całością związku — czy­

niło się w um ysłach naszych światło, darła się zasłona, rzucona na osob ę i przeszłość tego dziw ­

nego człowieka. A wkrótce miał nadejść dzień, w którym zgłębiliśm y wszystko, — co właśnie pragnę tutaj opow iedzieć.

Zim a była w yjątkow o ponura i smutna, do­

piero w drugiej połow ie m arca zaczęły się p oja­

wiać oznaki blizkiej wiosny, coraz znamienniejsze i częstsze, i w ostatnim tygodniu tego miesiąca za­

witały do nas cieple, południow e wiatry, a słońce jęło grzać m ocniej.

S iód m ego spodziew aliśm y się powrotu J i ma z Edym b urga, g d y ż — jakkolwiek decydujące po­

siedzenie ciała profesorskiego miało odbyć się kilka dni w cześniej, liczyliśmy, że egzam in, odebranie dyplom u, i tym podobne form alności zabiorą mu około tygodnia.

S zó steg o marca, — jak dziś pam iętam ten dzień straszny, — przechadzałem się z Edie po cichem w ybrzeżu i pom im o wszystko, pom im o całej goryczy w iążącej się z imieniem najdaw ­ niejszego przyjaciela, — nie m ogłem w tej chwili mówić o czem innem, nie umiałem nagiąć myśli do żadnej rzeczy, któraby .nie odn o siła się do tego upragn ion ego przez Jim ’a dyplom u i nie dotyczyła g o choćby pośrednio. B ądź co bądź był to je­

dyny człowiek, który posiadał m oją — kiedyś wy­

łączną, teraz jeszcze silną — przyjaźń.

Edie m ilczała prawie ciągle — co stanowiło u niej objaw bardzo rzadki, — jednakże słów m o­

ich słuchała bez zw ykłego skrzywienia, powiedział­

bym nawet — z uśmiechem.

— Biedny, biedny Jim szepnęła nagle

z współczuciem i jakby do siebie. — Poczciw e biedaczysko.

— A jeśli egzam ina poszły mu pom yślnie—

ciągnąłem , nie zw racając uw agi na ów niezrozu­

miały wykrzyknik, — wynajm ie zaraz mieszkanie, na drzwiach umieści lśniącą, doktorską tabliczkę,

— my zaś — utracimy naszą Edie...

U m yślnie przybierałem ton cokolwiek żarto­

bliwy i usiłowałem o tym niedalekim fakcie odzy­

wać się z całą sw obodą, przecież wyrazy więzły mi co chwila w gardle i ogarniało mię, niczem się nie dające pow ściągnąć, w zruszenie.

— Biedny ten Jim — w yrzekła znów Edie cichutko.

W idziałem doskonale, że łzy m iała w oczach.

— I 'biedny Jack — dodała ciszej jeszcze, ser­

decznie ujm ując mię za rękę.

Przez jed n o krótkie mgnienie szliśm y bliziutko przy sobie, jak dawniej, krew gorącą falą nabiegała mi do piersi...

— Biedny, bo i tobie chodziło kiedyś o mnie, praw da Jack ’u ? — m ówiło dziewczę dziwnie zdła­

wionym głosem .

Z dało mi się nagle, że chyba się nie zm ogę, chyba porw ę tę dziewczynę i ucieknę z nią na koniec świata, i nikogo jej nie pozw olę kochać, tylko siebie!

Sekund kilka — jak wiek długich.

— Patrz, jaki śliczny statek! — odezw ała się już spokojniej.

O przytom niałem i mimowoli spojrzałem w w skazanym pierunku. N a m orzu istotnie kołysał się zgrabn y „cu tter", o trzydziestu mniej więcej ton- nach objętości. S ąd ząc po sm ukłych m asztach i b u ­ dowie przodu, m ógłb y w spółzaw odniczyć w szy b­

kości z niejednym wielkim okrętem.

Płynął z południa, a w prom ieniach zniżają­

cego się powoli słońca, srebrem lśniły trójkątne żagle, rozpięte na przednim i środkow ym maszcie, lecz nie upłynęło nawet pół minuty, skoro w szyst­

kie zwinęły się nagle, na podobieństw o mewy, składającej śnieżne sw oje skrzydła, i zaraz z m a­

sztu na przodzie statku jęła się spuszczać kotwica, a w oda bryznęła w górę białą pianą.

Przystaw ał nie dalej, jak ćwierć mili angiel­

skiej od brzegu, kto wie, czy nie bliżej, g d y ż na pokładzie z tyłu statku rozróżnialiśm y doskonale w ysokiego w zrostu m ężczyznę w rodzaju szłyka na głowie, który z lunetą w ręku przyglądał się uwa­

żnie okolicznym zboczom .

— C o on tu ro b i? — zagadnęła mię Edie po chwili.

— S ą to praw dopodobnie jacy ś bogaci An­

glicy z I.ondynu — odparłem dosyć stanowczo.

D ziś z uśm iechem politow ania wspominam ow o określenie, w ów czas jednak objaśnialiśm y w ten sp o só b wszystko, cokolwiek niezrozum iałego zachodziło w pogranicznych hrabstwach.

Z godzin ę chyba podziwialiśm y wykwintny statek, potem zaś, poniew aż słońce miało właśnie ukryć się za chm ury, a powietrze staw ało się zim­

ne, i ostre, — okrążyliśm y w zgórza półkolem i wracaliśm y śpiesznie w kierunku W est Inch’u.

G łów ne wejście na folw ark w iodło przez duży ogród, tak jednakże zaniedbany, iż rzadko kto przechodził tamtędy, stąd furtka żelazna w m urze zwykle prawie zamknięta była na zasuwkę.

Przy tej to furtce spędziłem ongi noc bez­

senną, — w ówczas, — kiedy gorzały sy gn ały i kiedyśm y mieli szczęście rozm aw iać z W alter’em S co tfem , jadącym z Edym b urga.

N a prawo od w ejścia i właśnie w owym o p u ­ szczonym sadzie, wznosi się rodzaj kam iennego kopca, który pod o bn o postaw iła kiedyś babka, matka m ojego rodzica.

Złożyły się na niego głazy, w ypolerow ane gładko przez w ody strumienia, złotaw y piasek, żwir błyszczący, wreszcie piękne m uszle morskie, lśniące tęczą barw w śród m chów zielonych i de­

likatnych paproci, w ychylających się z pośród ka­

mieni, niby puszyste, koronkowe kity.

M inęliśmy ju ż furtkę i zapuściliśm y się krę­

tą ścieżką, która biegła tuż koło ow ego kopczyka.

W zrok m ój upadł nań przypadkiem i na płaskim, najwyżej leżącym kamieniu, dostrzegłem sporą, na dw oje rozłupaną drzazgę, której ram iona o b ej­

mowały jakiś biały papier.

Schyliłem się prędko, pragnąc przekonać się, co to, lecz uprzedziła mię Edie i odtrącając lekko, chwyciła kartkę i błyskaw icznym ruchem ukryła w kieszeni.

— T o dla mnie — szepnęła, oblew ając się m ocnym rumieńcem.

J a zaś uczułem , że krew w szystka ucieka mi z serca, i zagłębiłem w jej źrenicach oczy, któ­

rych w yraz zgasił p o g o d ę w jej twarzy. Pobladła.

— O d kogo, E d ie ? — zapytałem głucho.

Ściągnęła brwi mocno, lecz nie odpow iedziała ani słow a.

— O d kogo, d ziew czyn o?! — pow tórzyłem , całą m ocą tłum iąc jeszcze gniew, w zbierający mi w, duszy. — C zyżby to być m ogło, że oszukujesz Jim ’a, jak przedtem zadrw iłaś ze m nie?

— Jesteś b ru ta l! — przerw ała z ogniem w o- czach. — R adzę ci nie wtrącać się do tego, co do ciebie nie należy.

— O w a kartka pochodzić może od jednego tylko człow ieka!. — m ówiłem dalej, urywanym głosem . — Tylko o d jedn ego. O d d e L a p p ’a.

W yprostow ała się dum nie.

— A g d y b y ś m iał słu sz n o ść? — wycedziła sucho.

Z im na krew tej istoty w takiej, w t a k i e j chwili, odbierała mi przytom ność i przyprawiła po- prostu o jakiś szał gniewu.

— P rzyznajesz się ! — w ybuchnąłem , postę­

pu jąc krok naprzód. — Więc napraw dę nie masz ju ż żadnego w sty d u ? !

C ofn ęła się z godn ością i zm ierzyła mię dziw- nem spojrzeniem .

— C zem uż to nie wolno mi otrzym ywać li­

stów od tego właśnie „g en tle m an a ?" — odparła zimnym, jak stal głosem .

— T o p o d ło ść!

— Czem u ? ! !

— Poniew aż to obcy, Francuz może, cu dzo­

ziem iec!! — krzyknąłem ju ż prawie z rozpaczą.

— M ylisz się — w yrzekła zwolna. — T o m ą ż mój — przedew szystkiem .

W dokumencie Groźny cień (Stron 137-145)