O d czasu ow ego zajścia, w wieży alarm ow ej, stosunek m ój z nieznajom ym zmienił się o wiele.
Nie umiałem pozb yć się myśli, że usiłuje ukryć przede m ną jakąś tajemnicę, a raczej, że osob i
stość je g o sam a jest ju ż zagadką, jak nieznaną i cią
gle jednakow o niedostępną była cała urozm aicona przeszłość.
Jeśli zaś, wypadkiem, uchylał się przed nami rąbek tej zasłony, to zwykle po to jedynie, by ukazać jakiś obraz krwawy, posępny, straszliwy.
Sam w idok je g o ciała ju ż napełniał trwogą.
Kiedyś, pamiętam, w upalny dzień letni, ką
paliśm y się razem i w tedy zauw ażyłem po raz pierwszy, że cały pokryty jest bliznami. Nie licząc siedmiu, czy ośm iu kres bardzo głębokich, miał boki rozorane mnóstwem m niejszych, prawie jedn a
kowych śladów , na prawej łydce widniała czerwo
na szram a i brakło kawałka ciała.
U śm iał się serdecznie, dostrzegłszy moje zdu
mienie.
— K ozacy to, k o zac y ! — rzekł wreszcie, do
tykając białawych brzegów blizny. — Boki znów urządził mi tak pięknie w ybuch jaszczyka z pro
chem. Szkaradna to historya, kiedy czujesz arm a
ty, jadące ci po g rzb ie c ie ! Bo kawalerya to nic jeszcze. Koń, żeby tam biegł najprędzej, zawsze patrzy, gdzie stawia kopyta. Przeleciało po mnie tysiąc pięciuset kirasyerów i huzarów rosyjskich pod G rodnem , a przecież nie wyrządzili mi naj
go rszej krzywdy. N ajokropniejsze są a rm a ty !
— A ły d k a? — pytałem niecierpliwie.
— B a ! G łu p stw o ! Tylko ząbki wilka — o b jaśnił, krzywiąc się zlekka. — Nie uwierzyłbyś, m łody przyjacielu, jak to się zabawnie stało. Le
żałem oto z koniem, obaj pokiereszowani, on na śmierć, ja z kośćmi pogruchotanem i przez armaty...
A było zim no... brr... piekielnie zim no! Ziemia tw ardsza o d żelaza, żywej duszy, któraby m ogła zająć się rannymi. Nieszczęśliw i czołgali się w mę
kach okropnych do kamieni, gruzów , do drzew w reszcie przydrożnych, m yśląc, że znajdą jakie takie schronienie przed zimnem — i marzli jeden po drugim , — a w yglądali zdaleka jak żywi, bo tak marli, jak ich pochw yciło... Ja również czułem, że kostnieję. C o p o c zą ć? Z wysiłkiem ująłem sza
blę i pow oli rozprułem brzuch mem u koniowi.
Potem 1 wy krajałem stam tąd, co się dało, na rękach wpełzłem do środka i szczelnie zakryłem się skó
rą, zostaw iając tylko maleńki otwór na przypływ
św ieżego powietrza. S a p r i s t i, jakże tam było g o r ą c o ! C óż je d n a k ! W żaden sp o só b nie m ogłem pomieścić się cały, stopy i część n ó g — po kolana
— m usiały zostać na mrozie. N ic to jeszcze, — zasnąłem potem, trochę z bólu, trochę ze zm ę
czenia, tymczasem zaś pojaw iły się wilki i zaczę
ły pożerać trupy ludzkie i ścierwo ubitych koni.
Oczywiście nie om ieszkały i mnie trochę nadw y
rężyć. O dtąd jednak, co noc czuwałem z pistole
tami w ręku i nie pozwoliłem im więcej probow ać tego przysm aku. W ten sp o só b przepędziłem dzie
sięć dni, i nie m ógłbym pow iedzieć, że były naj
gorsze w życiu.
— D ziesięć d n i ! — wykrzyknąłem z o słu pieniem. — A czemże się pan ży w ił?!
— Koniną — oznajm ił z zimną krwią cu dzo
ziemiec. — Był dla mnie zarazem mieszkaniem i... jakże tam ?... wiktem. Tylko, rzecz prosta, że ból i rany nie od jęły mi całkowicie rozsądku, więc pokornie spożyw ałem nogi, nie tykając ciała. W o
koło mnie w alały się dziesiątki trupów , przy każ
dym błyszczała manierka, miałem zatem w szystko, czegom m ógł zap rag n ąć! Jed en astego dnia przy
był, w ysłany na zwiady, patrol lekkiej kawaleryi i cała p rzygoda skończyła się nadspodziew anie dobrze.
I tak, poprzez rozm ow y, zawiązywane przy
padkiem i które nie były na tyle ważne, by je przytaczać — w luźnym z całością związku — czy
niło się w um ysłach naszych światło, darła się zasłona, rzucona na osob ę i przeszłość tego dziw
nego człowieka. A wkrótce miał nadejść dzień, w którym zgłębiliśm y wszystko, — co właśnie pragnę tutaj opow iedzieć.
Zim a była w yjątkow o ponura i smutna, do
piero w drugiej połow ie m arca zaczęły się p oja
wiać oznaki blizkiej wiosny, coraz znamienniejsze i częstsze, i w ostatnim tygodniu tego miesiąca za
witały do nas cieple, południow e wiatry, a słońce jęło grzać m ocniej.
S iód m ego spodziew aliśm y się powrotu J i ma z Edym b urga, g d y ż — jakkolwiek decydujące po
siedzenie ciała profesorskiego miało odbyć się kilka dni w cześniej, liczyliśmy, że egzam in, odebranie dyplom u, i tym podobne form alności zabiorą mu około tygodnia.
S zó steg o marca, — jak dziś pam iętam ten dzień straszny, — przechadzałem się z Edie po cichem w ybrzeżu i pom im o wszystko, pom im o całej goryczy w iążącej się z imieniem najdaw niejszego przyjaciela, — nie m ogłem w tej chwili mówić o czem innem, nie umiałem nagiąć myśli do żadnej rzeczy, któraby .nie odn o siła się do tego upragn ion ego przez Jim ’a dyplom u i nie dotyczyła g o choćby pośrednio. B ądź co bądź był to je
dyny człowiek, który posiadał m oją — kiedyś wy
łączną, teraz jeszcze silną — przyjaźń.
Edie m ilczała prawie ciągle — co stanowiło u niej objaw bardzo rzadki, — jednakże słów m o
ich słuchała bez zw ykłego skrzywienia, powiedział
bym nawet — z uśmiechem.
— Biedny, biedny Jim szepnęła nagle
z współczuciem i jakby do siebie. — Poczciw e biedaczysko.
— A jeśli egzam ina poszły mu pom yślnie—
ciągnąłem , nie zw racając uw agi na ów niezrozu
miały wykrzyknik, — wynajm ie zaraz mieszkanie, na drzwiach umieści lśniącą, doktorską tabliczkę,
— my zaś — utracimy naszą Edie...
U m yślnie przybierałem ton cokolwiek żarto
bliwy i usiłowałem o tym niedalekim fakcie odzy
wać się z całą sw obodą, przecież wyrazy więzły mi co chwila w gardle i ogarniało mię, niczem się nie dające pow ściągnąć, w zruszenie.
— Biedny ten Jim — w yrzekła znów Edie cichutko.
W idziałem doskonale, że łzy m iała w oczach.
— I 'biedny Jack — dodała ciszej jeszcze, ser
decznie ujm ując mię za rękę.
Przez jed n o krótkie mgnienie szliśm y bliziutko przy sobie, jak dawniej, krew gorącą falą nabiegała mi do piersi...
— Biedny, bo i tobie chodziło kiedyś o mnie, praw da Jack ’u ? — m ówiło dziewczę dziwnie zdła
wionym głosem .
Z dało mi się nagle, że chyba się nie zm ogę, chyba porw ę tę dziewczynę i ucieknę z nią na koniec świata, i nikogo jej nie pozw olę kochać, tylko siebie!
Sekund kilka — jak wiek długich.
— Patrz, jaki śliczny statek! — odezw ała się już spokojniej.
O przytom niałem i mimowoli spojrzałem w w skazanym pierunku. N a m orzu istotnie kołysał się zgrabn y „cu tter", o trzydziestu mniej więcej ton- nach objętości. S ąd ząc po sm ukłych m asztach i b u dowie przodu, m ógłb y w spółzaw odniczyć w szy b
kości z niejednym wielkim okrętem.
Płynął z południa, a w prom ieniach zniżają
cego się powoli słońca, srebrem lśniły trójkątne żagle, rozpięte na przednim i środkow ym maszcie, lecz nie upłynęło nawet pół minuty, skoro w szyst
kie zwinęły się nagle, na podobieństw o mewy, składającej śnieżne sw oje skrzydła, i zaraz z m a
sztu na przodzie statku jęła się spuszczać kotwica, a w oda bryznęła w górę białą pianą.
Przystaw ał nie dalej, jak ćwierć mili angiel
skiej od brzegu, kto wie, czy nie bliżej, g d y ż na pokładzie z tyłu statku rozróżnialiśm y doskonale w ysokiego w zrostu m ężczyznę w rodzaju szłyka na głowie, który z lunetą w ręku przyglądał się uwa
żnie okolicznym zboczom .
— C o on tu ro b i? — zagadnęła mię Edie po chwili.
— S ą to praw dopodobnie jacy ś bogaci An
glicy z I.ondynu — odparłem dosyć stanowczo.
D ziś z uśm iechem politow ania wspominam ow o określenie, w ów czas jednak objaśnialiśm y w ten sp o só b wszystko, cokolwiek niezrozum iałego zachodziło w pogranicznych hrabstwach.
Z godzin ę chyba podziwialiśm y wykwintny statek, potem zaś, poniew aż słońce miało właśnie ukryć się za chm ury, a powietrze staw ało się zim
ne, i ostre, — okrążyliśm y w zgórza półkolem i wracaliśm y śpiesznie w kierunku W est Inch’u.
G łów ne wejście na folw ark w iodło przez duży ogród, tak jednakże zaniedbany, iż rzadko kto przechodził tamtędy, stąd furtka żelazna w m urze zwykle prawie zamknięta była na zasuwkę.
Przy tej to furtce spędziłem ongi noc bez
senną, — w ówczas, — kiedy gorzały sy gn ały i kiedyśm y mieli szczęście rozm aw iać z W alter’em S co tfem , jadącym z Edym b urga.
N a prawo od w ejścia i właśnie w owym o p u szczonym sadzie, wznosi się rodzaj kam iennego kopca, który pod o bn o postaw iła kiedyś babka, matka m ojego rodzica.
Złożyły się na niego głazy, w ypolerow ane gładko przez w ody strumienia, złotaw y piasek, żwir błyszczący, wreszcie piękne m uszle morskie, lśniące tęczą barw w śród m chów zielonych i de
likatnych paproci, w ychylających się z pośród ka
mieni, niby puszyste, koronkowe kity.
M inęliśmy ju ż furtkę i zapuściliśm y się krę
tą ścieżką, która biegła tuż koło ow ego kopczyka.
W zrok m ój upadł nań przypadkiem i na płaskim, najwyżej leżącym kamieniu, dostrzegłem sporą, na dw oje rozłupaną drzazgę, której ram iona o b ej
mowały jakiś biały papier.
Schyliłem się prędko, pragnąc przekonać się, co to, lecz uprzedziła mię Edie i odtrącając lekko, chwyciła kartkę i błyskaw icznym ruchem ukryła w kieszeni.
— T o dla mnie — szepnęła, oblew ając się m ocnym rumieńcem.
J a zaś uczułem , że krew w szystka ucieka mi z serca, i zagłębiłem w jej źrenicach oczy, któ
rych w yraz zgasił p o g o d ę w jej twarzy. Pobladła.
— O d kogo, E d ie ? — zapytałem głucho.
Ściągnęła brwi mocno, lecz nie odpow iedziała ani słow a.
— O d kogo, d ziew czyn o?! — pow tórzyłem , całą m ocą tłum iąc jeszcze gniew, w zbierający mi w, duszy. — C zyżby to być m ogło, że oszukujesz Jim ’a, jak przedtem zadrw iłaś ze m nie?
— Jesteś b ru ta l! — przerw ała z ogniem w o- czach. — R adzę ci nie wtrącać się do tego, co do ciebie nie należy.
— O w a kartka pochodzić może od jednego tylko człow ieka!. — m ówiłem dalej, urywanym głosem . — Tylko o d jedn ego. O d d e L a p p ’a.
W yprostow ała się dum nie.
— A g d y b y ś m iał słu sz n o ść? — wycedziła sucho.
Z im na krew tej istoty w takiej, w t a k i e j chwili, odbierała mi przytom ność i przyprawiła po- prostu o jakiś szał gniewu.
— P rzyznajesz się ! — w ybuchnąłem , postę
pu jąc krok naprzód. — Więc napraw dę nie masz ju ż żadnego w sty d u ? !
C ofn ęła się z godn ością i zm ierzyła mię dziw- nem spojrzeniem .
— C zem uż to nie wolno mi otrzym ywać li
stów od tego właśnie „g en tle m an a ?" — odparła zimnym, jak stal głosem .
— T o p o d ło ść!
— Czem u ? ! !
— Poniew aż to obcy, Francuz może, cu dzo
ziem iec!! — krzyknąłem ju ż prawie z rozpaczą.
— M ylisz się — w yrzekła zwolna. — T o m ą ż mój — przedew szystkiem .