C i e ń n a z i e m i .
Ale i rankiem jeszcze siąpił drobny, gęsty, przenikliwy deszczyk, a wiatr mokry i lodowaty napędzał nowe, brunatne chmury.
Dnia tego otworzyłem oczy z dziwnem, pierw
szy raz w życiu doświadczanem, uczuciem. My
ślałem oto, że dziś, za chwilę, wezmę udział w prawdziwej, strasznej może, bitwie? I po m ó
zgu roiły mi się krwawe, pełne trupów i jęku
obrazy. Żaden z nas jednak nie przeczuwał nawet tego, co miało nastąpić.
Było jeszcze szaro, g d y śm y się zerwali i czem- prędzej pchnęli drzwi stodoły. Tu słuch nasz ude
rzyła przedewszystkiem muzyka tak cudna, żem nie kosztował piękniejszej. Płynęła gdzieś ze, s p o witej w sinawe mgły, dali.
Z innych stodół i z całej wioski zbiegali się żołnierze i wszyscy słuchali z łaknącym podzi
wem. A tony szły słodkie, spokojne i smutne.
Sierżant zaczął śmiać się wreszcie z naszego za
chwytu.
— T o francuska kapela — oznajmił trochę drwiąco. — Sprobujcie-no wejść wyżej, a ujrzy
cie, czego wielu z was ju ż może więcej nie zo
baczy.
Posłuchaliśmy rady.
Po chwili wdarliśmy się na szczyt w zgó rza. Muzyka płynęła ciągle. Chciwem spojrze
niem ogarnęliśmy w mgłach stojące zbocza.
U stóp wyniosłości i o pół karabinowego strzału wznosił się zgrabny folwarczek, otoczony murem, z poza którego wychylały się zielone, o- wocowe drzewa, ciemniały równymi rzędami da
chówki budynków, całe obejście nęciło dobrobytem i czystością.
Ale sad opasywał szereg żołnierzy w czerwo
nych mundurach i wysokich, futrzanych czapkach, pracujących niezmordowanie nad wierceniem o- tworów w murze i barykadowaniem bramy.
— T o lekkie kompanie G w ardyi — objaśnił
nierozłączny sierżant, z miną znawcy. — Do o- statniego tchu bronić się tu będą, zobaczycie.' Nie po d d ad zą się, póki jeden choćby potrafi ru
szyć palcem. Spójrzcie-no tam jeszcze. To ognie francuskich biwaków.
Poszliśmy za kierunkiem jego ręki, w przeciw
ną stronę doliny, ku zniżającym się wzgórzom i dostrzegliśmy tysiące żółtawych światełek, nad któ- remi wznosiły się czarne pióropusze dymów i le
niwie wzbijały się w mgliste przestworza.
N a przeciwległem zboczu tej doliny ciemniał drugi folwarczek i właśnie podziwialiśmy jego za
lotne zarysy, g d y wtem, na niedalekim wzgórku pojawiła się grom adk a jeźdźców i jęła przyglądać się nam niezwykle badawczo.
Tyły ow ego szczupłego orszaku stanowiło dwunastu huzarów, czoło — pięciu ludzi, z których trzech w pełnem uzbrojeniu i hełmach na głowie, czwartemu z czapki powiewała szkarłatna, pię
kna kita, ostatni wyróżniał się dziwnym, płaskim kapeluszem.
— Wielki B o ż e ! — wykrzyknął nagle sier
żant. — T o on, to Boney, m ógłbym założyć się o żołd miesięczny! Patrzcie, ten, na siwym koniu.
N a dźwięk tych wyrazów o mało oczy nie wyszły mi z orbit. W ięc to o n ? Więc to jest człowiek, który nad całą Europą rozwiesił te po
sępne cienie, co pogrążyły w ciemnościach na
rody prawie na ćwierćwiecze, cienie, które dosię
gły nawet naszego cichego folwarku, wydarły nam
Hdie, a mnie i Jim'a rzuciły w obce kraje na nie
pewną przyszłość i śmiertelną w alk ę?!
O iłem m ógł wnioskować z odległości, — trochę był przysadkowaty, nizki, o kwadratowych, potężnych ramionach.
Szeroko wyginał łokcie i co chwila podnosił do oczu perspektywę.
Patrzyłem na niego ciągle, nie umiejąc ode
rwać wzroku od krępej sylwetki, g d y uszu moich dobiegł niespodzianie ciężki, urywany oddech.
Mimowoli obejrzałem się za siebie i spotkałem źrenice Jirrra, żarzące się jak dwa czerwone wę
gle.
Twarz prędko przysunął do mojej.
— To on — szepnął zdławionym głosem.
— Tak. T o Bonaparte — odparłem powa
żnie.
Ach! Cicho! De Lapp, mówię, czy de I.is- sac, — jeśli ten szatan nie ma jeszcze innego na
zwiska — przerwał mi z wybuchem. — O n , o n
— powtórzył, zaciskając zęby.
Spojrzałem raz jeszcze i — poznałem także.
Ten, u którego czapki chwiała się szkarłatna kita...
Prawda. Te same spadziste ramiona, to samo dumne pochylenie głowy. Teraz m ógłbym przy- siądz.
Potem przystąpiłem do Jim ’a, objąłem go mocno ramieniem i milcząc zajrzałem w biedne, bólem oszalałe, oczy. Pierś mu dyszała ciężko i
krew grała w żyłach, — lękałem się, by nie po
pełnił jakiegoś niedarowanego głupstwa.
Wtem zdało nam się, że Bonaparte pochyla się w siodle, mówi coś do adyutanta...
Potem cała grom adk a wykonała zwolna pól obrotu i wkrótce znikła pośród wzgórzy, a prawie w tejże chwili z bateryi, umieszczonej na najdal- szem zboczu rozległ się wystrzał armatni, wzbił się w niebo obłoczek białawego dymu.
Nie ucichł jeszcze, kiedy w naszym obozie zagrano pobudkę.
C o tchu kopnęliśmy się na dół i jęliśmy g o rączkowo formować szeregi.
A wzdłuż linii wojsk naszych nieprzerwanym hukiem rozegrzmiały strzały i wszyscyśmy my
śleli, że to zaczyna się bitwa, dopóki inni nie objaśnili nam, że w ten sposób kanonierzy czyszczą swoje działa.
Istotnie należało się obawiać czy podsypki i lonty nie zwilgotniały podczas tej burzliwej no
cy.
Z miejsca, w którem stałem roztaczał się widok tak wspaniały, iż by go ujrzeć, warto było prze
płynąć nieskończone morza.
Całe zbocze pokrywały czerwone i niebieskie czworoboki, i ciągnęły się aż ku jakiejś niewielkiej wioseczce, odległej od nas prawie o dwie mile.
A w szeregach naszych powtarzano cicho, że zawiele tych niebieskich mundurów, nie dosyć czerwonych, — toż Belgowie nie dalej jak wczo
raj jeszcze dali dowód, iż mają cokolwiek za „mięk
kie" serca do krwawych zapasów. A przecież stało ich teraz dwadzieścia ty sięcy!
C o więcej, — nasze własne wojska składały się przeważnie z żołnierzy, z milicyi i nowo-zacięż- nych rekrutów, g d y ż kwiat zaprawnych w boju pułków i bohaterów z czasu walk hiszpańskich znajdował się obecnie na okrętach, wśród niepew
nych fal niezmierzonego Oceanu i żółwim krokiem wlókł się z powrotem, po zażegnaniu jakiegoś bezsensownego zatargu z amerykańskimi krewnia
kami.
Mieliśmy tylko niedźwiedzie czapy gwardzi
stów, pod postacią dwóch potężnych brygad, — barwne mundury Highlander’ów, błękit legii nie
mieckich, w czerwień przybrane liniowe wojska brygady Pack’a, brygady Kempt’a,wreszcie w sznur wydłużony rozsypane zielone sylwetki karabinie
rów, wysuniętych na czoło sprzymierzonych armii.
Każdy z nas wiedział, że to są ludzie zde
cydowani na wszystko i gotowi na bohaterską wal
kę bez względu na niebezpieczeństwa, że prze
wodzi im człowiek posiadający w genialnym stop
niu zdolność wyzyskiwania najgorszych pozycyi.
Ó d strony Francuzów płynęły tylko m gły mil
czące i szły złotawe mrugania biwakowych ogni,—
tu i owdzie na pochyłości czerniły się gromadki jeźdźców. Nagle zagrzmiały trąby i w mgnieniu oka napełniły dolinę rozglośnem, nieulękłem g ra
niem.
W tej samej prawie chwili z poza w'zgórzy wystąpiła niewidzialna dotąd armia i jęła spuszczać
się na przeciwległe zbocza, szły nieskończonym szeregiem brygady, szły niezmierną lawą dywizye, aż zalały całą falującą przestrzeń, — gdzie okiem sięgnąć niebieściły się wrogie mundury i migota
ły zimne błyski stali.
I płynęły, płynęły, ciągle, spokojnie, bez prze
rwy, — zdawało się, że nigdy im nie będzie koń
ca, że sekunda jeszcze, ą bez strzału zawładną równiną. A nasze wojska przyglądały się owej nawale w milczeniu, niektórzy wsparli się o ka
rabiny, inni kurzyli fajeczki, — wszyscy słuchali słów starych, zaprawnych w walkach z Francyą żołnierzy.
Wreszcie piechota uformowała wielkie, długie plamy i teraz pojawiły się armaty, które jęto spie
sznie zaciągać wzdłuż zboczy.
Mimowoli trzeba było podziwiać tę szybkość, baterya wyrosła jak za skinieniem różdżki czaro
dziejskiej.
Potem, uroczystym truchtem, wyłoniła się z za wzgórzy kawalerya, — najmniej trzydzieści puł
ków, zakutych w stal, w pancerze, hełmy, u któ
rych powiewały pióra, w szable lśniące złowrogą, zimną bielą, w piki. Aż pojaśniało od sztanda
rów i chorągwi.
Błysnęli świetnością uzbrojenia i sprawnością ruchów i zajęli skrzydła i tyły swej armii.
—■ Ot, z u c h y ! — zakrzyknął z mimowolnym podziwem stary sierżant.— Trzeba ich widzieć w ro
bocie! Dyabełby nie poradził. A spójrzcie-no ku tym środkowym pułkom, w wielkich „shak o". Nie,
nie tutaj, — w tył od tamtego folwarku! To Gwardya. Jest ich dwadzieścia itysięcy, robaczki, dwadzieścia tysięcy najprzedniejszych ludzi, wście
kłych jak szatany, którzy całe życie się biją, od dzieciństwa prawie, od czasu kiedy niewiele co więksi byli, niż moje kamasze. Przeciwko dwóm trzech ich staje, dwa działa przeciwko jednemu.
Panie o d p u ś ć ! Wy, rekruci, jeśli wam się przyj
dzie spotkać, pożałujecie ciepłego kąta w domu, wpierw nim który n atrze!
Niema co mówić! D o d ał nam od w agi! Że jednak brał udział we wszystkich dawniejszych kampaniach i bitwach, począwszy od hiszpańskiej Korunii, że miał medal i siedem zaszczytnych o d znaczeń, więc przysługiwało mu niezaprzeczone prawo plecenia co ślina na język przyniesie.
Kiedy armia francuska stanęła ju ż w bojowym szyku, trochę dalej, niż odległość armatniego strza
łu, — z pośród nich wyłoniła się grom adk a jęźdz- ców, kapiących od srebra, złota i purpury i jęła przebiegać pomiędzy pułkami, a w ślad ich przej
ścia zrywały się pełne uniesienia krzyki, wyciągały się ramiona, podnosiły ręce, — wojsko z zapałem słuchało słów uwielbianego wodza.
A potem umilkło wszystko.
I dwie arm aty stanęły twarz w twarz w stra
szliwej, niczem niezmąconej ciszy.
W idok był potężny i często wstaje w mych wspomnieniach.
Nagle, tuż przed nami, zakołysaly się szere
gi na pozór trwożnym i bezładnym ruchem.
Jedn a z kolumn oderwała się od wielkiej pla
my niebieskich m undurów i miarowym, spręży
stym krokiem skierowała się ku folwarczkowi, le
żącemu u stóp angielskich pozycyi.
Nie uczyniła jednak pięćdziesięciu kroków, kiedy z umieszczonych po lewej stronie bateryi rozległ się wystrzał armatni.
Bitwa pod Waterloo rozpoczęła się w tej sa
mej chwili.
Nie do mnie należy opowiadać tu historyę, tej, jedynej może w swym rodzaju, bitwy, — i zre
sztą, dałbym może wiele, żeby łaskawe bogi nie plątały mię w dzieje owej niesłychanej rzezi, — tymczasem los przekorny zagnał trzy nasze sp o kojne istnienia, pędzące dotąd cichy żywot na szkockiem wybrzeżu, w morze krwi i jęków i zmu
sił przyjąć w niej udział na równi z cesarzami i królami świata.
Jeżeli przytem uczciwie mam wyjawić praw
dę, to więcej o Waterloo wyczytałem w książkach, niż widziałem wtedy na własne, ślepotą przecież niedotknięte, oczy.
B o i com m ógł zresztą widzieć w zwartym szeregu towarzyszy, i cały w dymie, pochodzą
cym z lufy m ego karabinu.
Z rozmów innych i z ust mądrzejszych ludzi, dowiedziałem się, że ciężka jazda angielska przy
puściła szarżę i rozbitla linię słynnych kirasyerów, że w proch ją potem starto i przestała istnieć.
Z tego również źródła powziąłem wiadomość
o bohaterskich atakach, nieustraszonej odwadze IJ ack’a i K e n ip fa i ucieczce Belgów.
Osobiście m ógłbym tylko opisać to, co do
strzegaliśmy w krótkich przerwach strzelaniny i v chwilach, kiedy dym poczynał rzednąć, — i co po namyśle gotuję się tu opowiedzieć.
Wyznaczonjo nam pozycyę nieco na lewo od linii bojowej i pozostawiono na razie w rezerwie, gd yż Książę lękał się, że Bonaparte zechce usi
łować wedrzeć się z tej strony i niespodzianie za
jąć tyły. O dkom enderowano więc tutaj trzy pułki, prócz tego Hanowerczyków i inną jeszcze brygadę angielską i rozkazano być w pogotow iu na naj
mniejszy alarm.
O podal stały jeszcze dwie bry gady lekkiej kawaleryi. Francuzi tymczasem atakowali wyłącznie fronty sprzymierzonych armii, więc słońce wzbiło się wysoko, a myśmy jeszcze trwali w tej samej pozycyi.
Baterya, która pierwsza rozpoczęła ogień, grzmiała po lewej stronie naszych pułków prawie bezustannie.
Niemiecka pracowała niezmordowanie po pra
wej.
T o też tonęliśmy w tumanach dymu, jednak nie na tyle, żeby pozostać niewidzialnymi dla ar- tyleryi francuskiej, umieszczonej wprost naszych pozycyi, — i około dwudziestu kul armatnich z o- strym świstem przeszyło wkrótce powietrze i upa
dło w sam środek szeregów.
Warczenie jednej z nich posłyszałem nagle
( ini/ny cień. Dod. do ,.Ty^od, lllu s lr .11 1 3
tuż około ucha i bezwiednym prawie ruchem po
chyliłem głowę, jak człowiek pragnący dać nur
ka, a jednocześnie sierżant uderzył mię końcem swojej halabardy.
— Nie bądż-no taki delikatny,— zaczął z gnie
wem. — Nie bój się, i tak schylisz się, kiedy cię trafią!
Inna z kul zmieniła pięciu naraz żołnierzy w jedną krwawą masę, a potem nieruchomo przy
padła do ziemi, niby ohydny, sczerwieniony foot
ball.
Inna jeszcze ubiła konia pułkowego adyutanta,
— z tępym, głuchym zgrzytem, podobnym do świstu kamienia ciśniętego w błoto. Przeszyła lędźwie biednego zwierzęcia i rzuciła o ziemię jak rozgniecioną porzeczkę.
Trzy następne upadły dalej, cokolwiek na pra
wo, a zamieszanie i bolesne jęki oznajmiły nam zaraz, że i tym razem upatrzyły kilka ofiar.
— Jam es, straciłeś doskonałe b y d lę —odezwał się ze współczuciem major Reed do adyutanta, którego spodnie i buty ociekały krwią gorącą.
— Pięćdziesiąt liwrów dałem za niego w Glas- gowie — odparł poszkodow any z westchnieniem.
Mniejsza zresztą o zwierzę. Ale czy nie uważał
byś, majorze, iż byłoby dobrze kazać ledz pokotem lu d zio m ? Armaty najwidoczniej skierowano na na
szą p ozycyę?
— Nie — syknął niechętnie pierwszy. — To rekruci, Ja m e s’ie. Potrzeba im próby.
—■ I tak doświadczą zawiele, może nawet za
nim słońce zajdzie — przerwał gorąco adyutant.
Zanosiło się na sprzeczkę, z której bylibyśmy zapewne wyszli nie najlepiej. O d surowości m ajo
ra obroniła nas przecież niespodziana interwencya pułkownika Raynell’a. Spostrzegł właśnie, iż pułk 52-gi i karabinierzy z rozkazu dow ódzców kładą się na ziemi i skomenderował, żeby natychmiast uczynić to samo. Nie potrzebuję zapewniać, że każdy z nas przysięgał mu w tej chwili niezachwia
ną wdzięczność i że odtąd z ulgą i pewnego ro
dzaju złośliwą radością śledziliśmy pociski nie
szkodliwie przelatujące o kilka stóp ponad naszy
mi grzbietami.
A przecież i wtedy jeszcze nie byliśmy bardzo bezpieczni, — toć co chwila rozlegał się złowro
gi łoskot, co chwila bryzgały odłamki stali i krople rkwi czerwonej, a potem zrywały się okropne ję
ki i ponury od głos przedśmiertnego darcia no
gami o ziemię,— co oznajmiały nam o ciężkich, nieustannych stratach.
Zaczął padać deszcz drobny, przenikliwy, chłodny.
Teraz wilgoć nie pozwalała dymom wzbijać się wysoko, więc wlokły się szaremi smugam i przy ziemi, co znów utrudniało ogarnięcie wzrokiem całej bitwy i prawie nie wiedzielibyśmy, co się dzieje, gdyby nie ciągły huk armat, który mówił nam, że na całej linii wrzeć musiała zaciekła, roz
paczliwa walka.
Czterysta armat waliło bez przerwy, z czte
rystu armat szedł grzm ot nieustanny, trwogą śmier
telną rozdzierał wnętrzności, ogień zażegal w pier
siach.
Zgrzyt, świsty, o d g ło s y strzałów i jęki, plą
tały się w coraz straszliwszy, skłębiony, przera
źliwy chaos, który w duszach uczestników rył nie- starte piętno i potem, potem,— przy lada sp o so b ności,— wybuchać miał krwawem wspomnieniem.
Naw prost naszego pułku, na łagodnej pochy
łości wzgórza, lśniło potworne działo, tak zdawało się blizkie, że tylko sięgnąć ręką. Uwijała się przy niem grom adk a artylerzystów, których sylwetki odcinały się wyraźnie na szarem tle zboczy.
Odziani w obcisłe spodnie, w wielkich kape
luszach, zdobnych w sztywne kity, — poruszali się sprawnie i prędko, wyciory migały w niestru
dzonych rękach, i raz po raz zakładali świeży na
bój do armaty, raz po raz rozlegał się huk g ło śniejszy od innych, — nie ustawali w pracy.
Było ich czternastu, gdym spojrzał w kierun
ku działa po raz pierwszy.
A potem choć owa liczba zmalała do czte
rech, — cztery sylwetki uwijały się, niby w g o rączce — niezniordowaniej i gorliwiej, niż przed
tem.
U stóp naszych, w dolinie, leżał folwarczek Hougoum ont.
O d świtu prawie wrzała tam zacięta walka,—
bramy, płoty i okna stały w kłębach dymu, roz
rywanych co chwila czerwonawym błyskiem strza
łów, — i szedł stamtąd huk ogłuszający, jęki, i prawie nieludzkie wycie. W godzinę śmierci nie zapomnę tego strasznego widoku, tych mąk za
dawanych braciom przez współbraci.
N aw pół spalony dom czerniał zgorzelizną,
niby świeżemi ranami, setki kul piętrzyło się w drzwiach, w oknach, w murze, — wejście oble
gało dziesięć tysięcy żołnierza, a czterystu gw ar
dzistów po bohatersku odpierało n a p a d ! D o wie
czora została ich ledwie połowa, lecz ani jeden Francuz nie pokalał progu.
A jednak jak oni się b ili!
Życie nie obchodziło ich w tej chwili więcej, niż błoto, w którem brodzili po kostki.
Jeden z nich,. — zda się prawie, że widzę go jeszcze, — wysoki mężczyzna o zdrowej, o g o rzałej cerze, — korzystając z nagiego przycichnię
cia strzelaniny, — ruszył ku bocznym drzwiom domu, podpierając się wprawdzie laską i kulejąc mocno, ale z odważnie podniesionem czołem,—
i jął szturmować do forteczki z całej siły, woła
jąc na swoich, by szli za nim.
I stał tam może z pięć minut, nieustraszony, pod gradem kul, które nanowo sypnęły się z o- kien, aż z pułku tyralierów brunświckich, bronią
cych się w sadzie, padł strzał, który roztrzaskał mu głowę.
Ale za tym nadciągali wnet inni, mniejsze, lub większe kupy odważniejszych, po dwóch wreszcie, po czterech, — wszyscy odważnie, i z taką śmia
łością, jakby śladem ich gotowała się tu przybyć cała armia.
I trwaliśmy tak od rana, pochłaniając tylko wzrokiem tę śmiertelną, u stóp naszych rozgry
wającą się bitwę, —■ Książę jednak zauważył wkrót
ce, że nic nie grozi prawemu skrzydłu sprzy
mierzonych armii i postanowił rzucić nas także w wir walki.
Francuzi zmienili taktykę. Teraz szerokiem półkolem otaczali folwark i prażąc go ciągłym ogniem — posuwali się naprzód, zwolna wystę
pując po za linię strzałów.
Chwila i tyralierzy francuscy zniknęli już w gęstem, zielonem zbożu, w dole, tuż przy na
szym pułku...
I stamtąd usiłowali wziąć na cel kanonierów, usiłowali tak celnie, że trzy działa umilkły wraz na lewem w zgórzu, u stóp armat zaczerniły syl
wetki poległych na stanowisku...
Nic jednak nie uszło żbiczego wzroku Księ
cia.
Galopem przypadł ku nam.
Ujrzeliśmy twarz ukochaną, zniszczoną tru
dami wojny, ciemne włosy, nos zakrzywiony, dłu
gi, błysły wielkie kokardy kapelusza... Ogarnął nas przenikliwem, a bystrem spojrzeniem...
Otaczało go ze dwunastu może oficerów, tak rozbawionych i strojnych, jakby jechali nie przy
mierzając, polować na lisy, i nie wiedząc, że ani jeden nie ujrzy jutrzejszego słońca...
— Ciężka sprawa, gen e rale ! — odezwał się, zwalniając biegu.
— Bardzo ciężka, Ekselencyo — odparł po
ważnie Adams.
—■ Ale możemy ich pow strzym ać! C óż zno
wu ! Mieliżbyśmy pozwolić, żeby garść tyralierów obezwładniła nam całą b a te ry ę !? W yrugujcież mi ich, generale1, z tej p o z y c y i!!