• Nie Znaleziono Wyników

ROZDZIAŁ DW UNASTY

W dokumencie Groźny cień (Stron 186-200)

C i e ń n a z i e m i .

Ale i rankiem jeszcze siąpił drobny, gęsty, przenikliwy deszczyk, a wiatr mokry i lodowaty napędzał nowe, brunatne chmury.

Dnia tego otworzyłem oczy z dziwnem, pierw­

szy raz w życiu doświadczanem, uczuciem. My­

ślałem oto, że dziś, za chwilę, wezmę udział w prawdziwej, strasznej może, bitwie? I po m ó­

zgu roiły mi się krwawe, pełne trupów i jęku

obrazy. Żaden z nas jednak nie przeczuwał nawet tego, co miało nastąpić.

Było jeszcze szaro, g d y śm y się zerwali i czem- prędzej pchnęli drzwi stodoły. Tu słuch nasz ude­

rzyła przedewszystkiem muzyka tak cudna, żem nie kosztował piękniejszej. Płynęła gdzieś ze, s p o ­ witej w sinawe mgły, dali.

Z innych stodół i z całej wioski zbiegali się żołnierze i wszyscy słuchali z łaknącym podzi­

wem. A tony szły słodkie, spokojne i smutne.

Sierżant zaczął śmiać się wreszcie z naszego za­

chwytu.

— T o francuska kapela — oznajmił trochę drwiąco. — Sprobujcie-no wejść wyżej, a ujrzy­

cie, czego wielu z was ju ż może więcej nie zo­

baczy.

Posłuchaliśmy rady.

Po chwili wdarliśmy się na szczyt w zgó ­ rza. Muzyka płynęła ciągle. Chciwem spojrze­

niem ogarnęliśmy w mgłach stojące zbocza.

U stóp wyniosłości i o pół karabinowego strzału wznosił się zgrabny folwarczek, otoczony murem, z poza którego wychylały się zielone, o- wocowe drzewa, ciemniały równymi rzędami da­

chówki budynków, całe obejście nęciło dobrobytem i czystością.

Ale sad opasywał szereg żołnierzy w czerwo­

nych mundurach i wysokich, futrzanych czapkach, pracujących niezmordowanie nad wierceniem o- tworów w murze i barykadowaniem bramy.

— T o lekkie kompanie G w ardyi — objaśnił

nierozłączny sierżant, z miną znawcy. — Do o- statniego tchu bronić się tu będą, zobaczycie.' Nie po d d ad zą się, póki jeden choćby potrafi ru­

szyć palcem. Spójrzcie-no tam jeszcze. To ognie francuskich biwaków.

Poszliśmy za kierunkiem jego ręki, w przeciw­

ną stronę doliny, ku zniżającym się wzgórzom i dostrzegliśmy tysiące żółtawych światełek, nad któ- remi wznosiły się czarne pióropusze dymów i le­

niwie wzbijały się w mgliste przestworza.

N a przeciwległem zboczu tej doliny ciemniał drugi folwarczek i właśnie podziwialiśmy jego za­

lotne zarysy, g d y wtem, na niedalekim wzgórku pojawiła się grom adk a jeźdźców i jęła przyglądać się nam niezwykle badawczo.

Tyły ow ego szczupłego orszaku stanowiło dwunastu huzarów, czoło — pięciu ludzi, z których trzech w pełnem uzbrojeniu i hełmach na głowie, czwartemu z czapki powiewała szkarłatna, pię­

kna kita, ostatni wyróżniał się dziwnym, płaskim kapeluszem.

— Wielki B o ż e ! — wykrzyknął nagle sier­

żant. — T o on, to Boney, m ógłbym założyć się o żołd miesięczny! Patrzcie, ten, na siwym koniu.

N a dźwięk tych wyrazów o mało oczy nie wyszły mi z orbit. W ięc to o n ? Więc to jest człowiek, który nad całą Europą rozwiesił te po­

sępne cienie, co pogrążyły w ciemnościach na­

rody prawie na ćwierćwiecze, cienie, które dosię­

gły nawet naszego cichego folwarku, wydarły nam

Hdie, a mnie i Jim'a rzuciły w obce kraje na nie­

pewną przyszłość i śmiertelną w alk ę?!

O iłem m ógł wnioskować z odległości, — trochę był przysadkowaty, nizki, o kwadratowych, potężnych ramionach.

Szeroko wyginał łokcie i co chwila podnosił do oczu perspektywę.

Patrzyłem na niego ciągle, nie umiejąc ode­

rwać wzroku od krępej sylwetki, g d y uszu moich dobiegł niespodzianie ciężki, urywany oddech.

Mimowoli obejrzałem się za siebie i spotkałem źrenice Jirrra, żarzące się jak dwa czerwone wę­

gle.

Twarz prędko przysunął do mojej.

— To on — szepnął zdławionym głosem.

— Tak. T o Bonaparte — odparłem powa­

żnie.

Ach! Cicho! De Lapp, mówię, czy de I.is- sac, — jeśli ten szatan nie ma jeszcze innego na­

zwiska — przerwał mi z wybuchem. — O n , o n

— powtórzył, zaciskając zęby.

Spojrzałem raz jeszcze i — poznałem także.

Ten, u którego czapki chwiała się szkarłatna kita...

Prawda. Te same spadziste ramiona, to samo dumne pochylenie głowy. Teraz m ógłbym przy- siądz.

Potem przystąpiłem do Jim ’a, objąłem go mocno ramieniem i milcząc zajrzałem w biedne, bólem oszalałe, oczy. Pierś mu dyszała ciężko i

krew grała w żyłach, — lękałem się, by nie po­

pełnił jakiegoś niedarowanego głupstwa.

Wtem zdało nam się, że Bonaparte pochyla się w siodle, mówi coś do adyutanta...

Potem cała grom adk a wykonała zwolna pól obrotu i wkrótce znikła pośród wzgórzy, a prawie w tejże chwili z bateryi, umieszczonej na najdal- szem zboczu rozległ się wystrzał armatni, wzbił się w niebo obłoczek białawego dymu.

Nie ucichł jeszcze, kiedy w naszym obozie zagrano pobudkę.

C o tchu kopnęliśmy się na dół i jęliśmy g o ­ rączkowo formować szeregi.

A wzdłuż linii wojsk naszych nieprzerwanym hukiem rozegrzmiały strzały i wszyscyśmy my­

śleli, że to zaczyna się bitwa, dopóki inni nie objaśnili nam, że w ten sposób kanonierzy czyszczą swoje działa.

Istotnie należało się obawiać czy podsypki i lonty nie zwilgotniały podczas tej burzliwej no­

cy.

Z miejsca, w którem stałem roztaczał się widok tak wspaniały, iż by go ujrzeć, warto było prze­

płynąć nieskończone morza.

Całe zbocze pokrywały czerwone i niebieskie czworoboki, i ciągnęły się aż ku jakiejś niewielkiej wioseczce, odległej od nas prawie o dwie mile.

A w szeregach naszych powtarzano cicho, że zawiele tych niebieskich mundurów, nie dosyć czerwonych, — toż Belgowie nie dalej jak wczo­

raj jeszcze dali dowód, iż mają cokolwiek za „mięk­

kie" serca do krwawych zapasów. A przecież stało ich teraz dwadzieścia ty sięcy!

C o więcej, — nasze własne wojska składały się przeważnie z żołnierzy, z milicyi i nowo-zacięż- nych rekrutów, g d y ż kwiat zaprawnych w boju pułków i bohaterów z czasu walk hiszpańskich znajdował się obecnie na okrętach, wśród niepew­

nych fal niezmierzonego Oceanu i żółwim krokiem wlókł się z powrotem, po zażegnaniu jakiegoś bezsensownego zatargu z amerykańskimi krewnia­

kami.

Mieliśmy tylko niedźwiedzie czapy gwardzi­

stów, pod postacią dwóch potężnych brygad, — barwne mundury Highlander’ów, błękit legii nie­

mieckich, w czerwień przybrane liniowe wojska brygady Pack’a, brygady Kempt’a,wreszcie w sznur wydłużony rozsypane zielone sylwetki karabinie­

rów, wysuniętych na czoło sprzymierzonych armii.

Każdy z nas wiedział, że to są ludzie zde­

cydowani na wszystko i gotowi na bohaterską wal­

kę bez względu na niebezpieczeństwa, że prze­

wodzi im człowiek posiadający w genialnym stop­

niu zdolność wyzyskiwania najgorszych pozycyi.

Ó d strony Francuzów płynęły tylko m gły mil­

czące i szły złotawe mrugania biwakowych ogni,—

tu i owdzie na pochyłości czerniły się gromadki jeźdźców. Nagle zagrzmiały trąby i w mgnieniu oka napełniły dolinę rozglośnem, nieulękłem g ra­

niem.

W tej samej prawie chwili z poza w'zgórzy wystąpiła niewidzialna dotąd armia i jęła spuszczać

się na przeciwległe zbocza, szły nieskończonym szeregiem brygady, szły niezmierną lawą dywizye, aż zalały całą falującą przestrzeń, — gdzie okiem sięgnąć niebieściły się wrogie mundury i migota­

ły zimne błyski stali.

I płynęły, płynęły, ciągle, spokojnie, bez prze­

rwy, — zdawało się, że nigdy im nie będzie koń­

ca, że sekunda jeszcze, ą bez strzału zawładną równiną. A nasze wojska przyglądały się owej nawale w milczeniu, niektórzy wsparli się o ka­

rabiny, inni kurzyli fajeczki, — wszyscy słuchali słów starych, zaprawnych w walkach z Francyą żołnierzy.

Wreszcie piechota uformowała wielkie, długie plamy i teraz pojawiły się armaty, które jęto spie­

sznie zaciągać wzdłuż zboczy.

Mimowoli trzeba było podziwiać tę szybkość, baterya wyrosła jak za skinieniem różdżki czaro­

dziejskiej.

Potem, uroczystym truchtem, wyłoniła się z za wzgórzy kawalerya, — najmniej trzydzieści puł­

ków, zakutych w stal, w pancerze, hełmy, u któ­

rych powiewały pióra, w szable lśniące złowrogą, zimną bielą, w piki. Aż pojaśniało od sztanda­

rów i chorągwi.

Błysnęli świetnością uzbrojenia i sprawnością ruchów i zajęli skrzydła i tyły swej armii.

—■ Ot, z u c h y ! — zakrzyknął z mimowolnym podziwem stary sierżant.— Trzeba ich widzieć w ro­

bocie! Dyabełby nie poradził. A spójrzcie-no ku tym środkowym pułkom, w wielkich „shak o". Nie,

nie tutaj, — w tył od tamtego folwarku! To Gwardya. Jest ich dwadzieścia itysięcy, robaczki, dwadzieścia tysięcy najprzedniejszych ludzi, wście­

kłych jak szatany, którzy całe życie się biją, od dzieciństwa prawie, od czasu kiedy niewiele co więksi byli, niż moje kamasze. Przeciwko dwóm trzech ich staje, dwa działa przeciwko jednemu.

Panie o d p u ś ć ! Wy, rekruci, jeśli wam się przyj­

dzie spotkać, pożałujecie ciepłego kąta w domu, wpierw nim który n atrze!

Niema co mówić! D o d ał nam od w agi! Że jednak brał udział we wszystkich dawniejszych kampaniach i bitwach, począwszy od hiszpańskiej Korunii, że miał medal i siedem zaszczytnych o d ­ znaczeń, więc przysługiwało mu niezaprzeczone prawo plecenia co ślina na język przyniesie.

Kiedy armia francuska stanęła ju ż w bojowym szyku, trochę dalej, niż odległość armatniego strza­

łu, — z pośród nich wyłoniła się grom adk a jęźdz- ców, kapiących od srebra, złota i purpury i jęła przebiegać pomiędzy pułkami, a w ślad ich przej­

ścia zrywały się pełne uniesienia krzyki, wyciągały się ramiona, podnosiły ręce, — wojsko z zapałem słuchało słów uwielbianego wodza.

A potem umilkło wszystko.

I dwie arm aty stanęły twarz w twarz w stra­

szliwej, niczem niezmąconej ciszy.

W idok był potężny i często wstaje w mych wspomnieniach.

Nagle, tuż przed nami, zakołysaly się szere­

gi na pozór trwożnym i bezładnym ruchem.

Jedn a z kolumn oderwała się od wielkiej pla­

my niebieskich m undurów i miarowym, spręży­

stym krokiem skierowała się ku folwarczkowi, le­

żącemu u stóp angielskich pozycyi.

Nie uczyniła jednak pięćdziesięciu kroków, kiedy z umieszczonych po lewej stronie bateryi rozległ się wystrzał armatni.

Bitwa pod Waterloo rozpoczęła się w tej sa­

mej chwili.

Nie do mnie należy opowiadać tu historyę, tej, jedynej może w swym rodzaju, bitwy, — i zre­

sztą, dałbym może wiele, żeby łaskawe bogi nie plątały mię w dzieje owej niesłychanej rzezi, — tymczasem los przekorny zagnał trzy nasze sp o ­ kojne istnienia, pędzące dotąd cichy żywot na szkockiem wybrzeżu, w morze krwi i jęków i zmu­

sił przyjąć w niej udział na równi z cesarzami i królami świata.

Jeżeli przytem uczciwie mam wyjawić praw­

dę, to więcej o Waterloo wyczytałem w książkach, niż widziałem wtedy na własne, ślepotą przecież niedotknięte, oczy.

B o i com m ógł zresztą widzieć w zwartym szeregu towarzyszy, i cały w dymie, pochodzą­

cym z lufy m ego karabinu.

Z rozmów innych i z ust mądrzejszych ludzi, dowiedziałem się, że ciężka jazda angielska przy­

puściła szarżę i rozbitla linię słynnych kirasyerów, że w proch ją potem starto i przestała istnieć.

Z tego również źródła powziąłem wiadomość

o bohaterskich atakach, nieustraszonej odwadze IJ ack’a i K e n ip fa i ucieczce Belgów.

Osobiście m ógłbym tylko opisać to, co do­

strzegaliśmy w krótkich przerwach strzelaniny i v chwilach, kiedy dym poczynał rzednąć, — i co po namyśle gotuję się tu opowiedzieć.

Wyznaczonjo nam pozycyę nieco na lewo od linii bojowej i pozostawiono na razie w rezerwie, gd yż Książę lękał się, że Bonaparte zechce usi­

łować wedrzeć się z tej strony i niespodzianie za­

jąć tyły. O dkom enderowano więc tutaj trzy pułki, prócz tego Hanowerczyków i inną jeszcze brygadę angielską i rozkazano być w pogotow iu na naj­

mniejszy alarm.

O podal stały jeszcze dwie bry gady lekkiej kawaleryi. Francuzi tymczasem atakowali wyłącznie fronty sprzymierzonych armii, więc słońce wzbiło się wysoko, a myśmy jeszcze trwali w tej samej pozycyi.

Baterya, która pierwsza rozpoczęła ogień, grzmiała po lewej stronie naszych pułków prawie bezustannie.

Niemiecka pracowała niezmordowanie po pra­

wej.

T o też tonęliśmy w tumanach dymu, jednak nie na tyle, żeby pozostać niewidzialnymi dla ar- tyleryi francuskiej, umieszczonej wprost naszych pozycyi, — i około dwudziestu kul armatnich z o- strym świstem przeszyło wkrótce powietrze i upa­

dło w sam środek szeregów.

Warczenie jednej z nich posłyszałem nagle

( ini/ny cień. Dod. do ,.Ty^od, lllu s lr .11 1 3

tuż około ucha i bezwiednym prawie ruchem po­

chyliłem głowę, jak człowiek pragnący dać nur­

ka, a jednocześnie sierżant uderzył mię końcem swojej halabardy.

— Nie bądż-no taki delikatny,— zaczął z gnie­

wem. — Nie bój się, i tak schylisz się, kiedy cię trafią!

Inna z kul zmieniła pięciu naraz żołnierzy w jedną krwawą masę, a potem nieruchomo przy­

padła do ziemi, niby ohydny, sczerwieniony foot­

ball.

Inna jeszcze ubiła konia pułkowego adyutanta,

— z tępym, głuchym zgrzytem, podobnym do świstu kamienia ciśniętego w błoto. Przeszyła lędźwie biednego zwierzęcia i rzuciła o ziemię jak rozgniecioną porzeczkę.

Trzy następne upadły dalej, cokolwiek na pra­

wo, a zamieszanie i bolesne jęki oznajmiły nam zaraz, że i tym razem upatrzyły kilka ofiar.

— Jam es, straciłeś doskonałe b y d lę —odezwał się ze współczuciem major Reed do adyutanta, którego spodnie i buty ociekały krwią gorącą.

— Pięćdziesiąt liwrów dałem za niego w Glas- gowie — odparł poszkodow any z westchnieniem.

Mniejsza zresztą o zwierzę. Ale czy nie uważał­

byś, majorze, iż byłoby dobrze kazać ledz pokotem lu d zio m ? Armaty najwidoczniej skierowano na na­

szą p ozycyę?

— Nie — syknął niechętnie pierwszy. — To rekruci, Ja m e s’ie. Potrzeba im próby.

—■ I tak doświadczą zawiele, może nawet za­

nim słońce zajdzie — przerwał gorąco adyutant.

Zanosiło się na sprzeczkę, z której bylibyśmy zapewne wyszli nie najlepiej. O d surowości m ajo­

ra obroniła nas przecież niespodziana interwencya pułkownika Raynell’a. Spostrzegł właśnie, iż pułk 52-gi i karabinierzy z rozkazu dow ódzców kładą się na ziemi i skomenderował, żeby natychmiast uczynić to samo. Nie potrzebuję zapewniać, że każdy z nas przysięgał mu w tej chwili niezachwia­

ną wdzięczność i że odtąd z ulgą i pewnego ro­

dzaju złośliwą radością śledziliśmy pociski nie­

szkodliwie przelatujące o kilka stóp ponad naszy­

mi grzbietami.

A przecież i wtedy jeszcze nie byliśmy bardzo bezpieczni, — toć co chwila rozlegał się złowro­

gi łoskot, co chwila bryzgały odłamki stali i krople rkwi czerwonej, a potem zrywały się okropne ję­

ki i ponury od głos przedśmiertnego darcia no­

gami o ziemię,— co oznajmiały nam o ciężkich, nieustannych stratach.

Zaczął padać deszcz drobny, przenikliwy, chłodny.

Teraz wilgoć nie pozwalała dymom wzbijać się wysoko, więc wlokły się szaremi smugam i przy ziemi, co znów utrudniało ogarnięcie wzrokiem całej bitwy i prawie nie wiedzielibyśmy, co się dzieje, gdyby nie ciągły huk armat, który mówił nam, że na całej linii wrzeć musiała zaciekła, roz­

paczliwa walka.

Czterysta armat waliło bez przerwy, z czte­

rystu armat szedł grzm ot nieustanny, trwogą śmier­

telną rozdzierał wnętrzności, ogień zażegal w pier­

siach.

Zgrzyt, świsty, o d g ło s y strzałów i jęki, plą­

tały się w coraz straszliwszy, skłębiony, przera­

źliwy chaos, który w duszach uczestników rył nie- starte piętno i potem, potem,— przy lada sp o so b ­ ności,— wybuchać miał krwawem wspomnieniem.

Naw prost naszego pułku, na łagodnej pochy­

łości wzgórza, lśniło potworne działo, tak zdawało się blizkie, że tylko sięgnąć ręką. Uwijała się przy niem grom adk a artylerzystów, których sylwetki odcinały się wyraźnie na szarem tle zboczy.

Odziani w obcisłe spodnie, w wielkich kape­

luszach, zdobnych w sztywne kity, — poruszali się sprawnie i prędko, wyciory migały w niestru­

dzonych rękach, i raz po raz zakładali świeży na­

bój do armaty, raz po raz rozlegał się huk g ło ­ śniejszy od innych, — nie ustawali w pracy.

Było ich czternastu, gdym spojrzał w kierun­

ku działa po raz pierwszy.

A potem choć owa liczba zmalała do czte­

rech, — cztery sylwetki uwijały się, niby w g o ­ rączce — niezniordowaniej i gorliwiej, niż przed­

tem.

U stóp naszych, w dolinie, leżał folwarczek Hougoum ont.

O d świtu prawie wrzała tam zacięta walka,—

bramy, płoty i okna stały w kłębach dymu, roz­

rywanych co chwila czerwonawym błyskiem strza­

łów, — i szedł stamtąd huk ogłuszający, jęki, i prawie nieludzkie wycie. W godzinę śmierci nie zapomnę tego strasznego widoku, tych mąk za­

dawanych braciom przez współbraci.

N aw pół spalony dom czerniał zgorzelizną,

niby świeżemi ranami, setki kul piętrzyło się w drzwiach, w oknach, w murze, — wejście oble­

gało dziesięć tysięcy żołnierza, a czterystu gw ar­

dzistów po bohatersku odpierało n a p a d ! D o wie­

czora została ich ledwie połowa, lecz ani jeden Francuz nie pokalał progu.

A jednak jak oni się b ili!

Życie nie obchodziło ich w tej chwili więcej, niż błoto, w którem brodzili po kostki.

Jeden z nich,. — zda się prawie, że widzę go jeszcze, — wysoki mężczyzna o zdrowej, o g o ­ rzałej cerze, — korzystając z nagiego przycichnię­

cia strzelaniny, — ruszył ku bocznym drzwiom domu, podpierając się wprawdzie laską i kulejąc mocno, ale z odważnie podniesionem czołem,—

i jął szturmować do forteczki z całej siły, woła­

jąc na swoich, by szli za nim.

I stał tam może z pięć minut, nieustraszony, pod gradem kul, które nanowo sypnęły się z o- kien, aż z pułku tyralierów brunświckich, bronią­

cych się w sadzie, padł strzał, który roztrzaskał mu głowę.

Ale za tym nadciągali wnet inni, mniejsze, lub większe kupy odważniejszych, po dwóch wreszcie, po czterech, — wszyscy odważnie, i z taką śmia­

łością, jakby śladem ich gotowała się tu przybyć cała armia.

I trwaliśmy tak od rana, pochłaniając tylko wzrokiem tę śmiertelną, u stóp naszych rozgry­

wającą się bitwę, —■ Książę jednak zauważył wkrót­

ce, że nic nie grozi prawemu skrzydłu sprzy­

mierzonych armii i postanowił rzucić nas także w wir walki.

Francuzi zmienili taktykę. Teraz szerokiem półkolem otaczali folwark i prażąc go ciągłym ogniem — posuwali się naprzód, zwolna wystę­

pując po za linię strzałów.

Chwila i tyralierzy francuscy zniknęli już w gęstem, zielonem zbożu, w dole, tuż przy na­

szym pułku...

I stamtąd usiłowali wziąć na cel kanonierów, usiłowali tak celnie, że trzy działa umilkły wraz na lewem w zgórzu, u stóp armat zaczerniły syl­

wetki poległych na stanowisku...

Nic jednak nie uszło żbiczego wzroku Księ­

cia.

Galopem przypadł ku nam.

Ujrzeliśmy twarz ukochaną, zniszczoną tru­

dami wojny, ciemne włosy, nos zakrzywiony, dłu­

gi, błysły wielkie kokardy kapelusza... Ogarnął nas przenikliwem, a bystrem spojrzeniem...

Otaczało go ze dwunastu może oficerów, tak rozbawionych i strojnych, jakby jechali nie przy­

mierzając, polować na lisy, i nie wiedząc, że ani jeden nie ujrzy jutrzejszego słońca...

— Ciężka sprawa, gen e rale ! — odezwał się, zwalniając biegu.

— Bardzo ciężka, Ekselencyo — odparł po­

ważnie Adams.

—■ Ale możemy ich pow strzym ać! C óż zno­

wu ! Mieliżbyśmy pozwolić, żeby garść tyralierów obezwładniła nam całą b a te ry ę !? W yrugujcież mi ich, generale1, z tej p o z y c y i!!

W dokumencie Groźny cień (Stron 186-200)