• Nie Znaleziono Wyników

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

W dokumencie Groźny cień (Stron 145-153)

Co zaszło w W e s t Jn ch ’u.

D o grobu nie zapom nę tej straszliw ej chwili.

N ieraz przedtem słyszałem ludzi, utrzym u­

jących, iż cios jakiś gwałtowny, a nagły, mocen jest ogłu szyć nerwy i stępić wrażliw ość na w szyst­

ko, co nie jest tym bólem.

Ze m ną stało się inaczej, przeciwnie nawet, bo wzrok, słuch i myśli zyskały tylko na jasności.

Pamiętam, że oczy m oje upadły właśnie na bryłę m arm uru, wielkości ręki m ężczyzny, oko­

loną wieńcem szarych, spiczastych kamyków, i z całem skupieniem podziwiałem różnokolorow e, po niej się wijące, żyłki...

A jednak twarz m usiała przybrać jakiś nie­

znany przedtem wyraz, bo nagle Edie w ydała krzyk stłum iony i pędem uciekła w stronę drzwi,

z p o za których kładło się na ścieżce żółtawe, mi­

gotliw e światło.

Chwilę bezm yślnym wzrokiem ścigałem jej postać, potem jak szalony puściłem się w kierun­

ku dom u i jąłem stukać w okno jej pokoju nawpół nieprzytomnie. T am przecież schroniła się nieza­

wodnie.

Przez szyby dojrzałem wkrótce białe czoło, brwi ciemne, wiśniowe usta...

— O d ejd ź stąd, odejdź, czy sły sz y sz ? — ode­

zw ała się nakoniec gorączkow o. — Nie chcę two­

ich w yrzutów ! Nie pozw alam ci tak m ów ić! Nie otw orzę o k n a! O dejdź, sły szy sz?

Nie przestaw ałem stukać coraz głośniej.

— M uszę cię o coś zapytać — rzuciłem przez ściśnięte zęby.

— C o takiego ? — podchwyciła, uchylając z nieufnością okna. — W iedz, że jedna wymówka, a zamknę i nie otw orzę w ięcej!

—■ C zy n a p r a w d ę jesteś mężatką, Edie?~

zacząłem ze drżeniem, czekając słów jej jak wy­

roku.

— T ak — szepnęła poważnie, a mnie n aj­

cięższy kamień sp ad ł z serca, lecz miejsce jego zajął ból głuchy, stępiony...

—■ K to wam ślu b d aw ał?

— O jciec Brenm an, zakonnik, w kaplicy rzym ­ sko-katolickiej, w Berwick.

— Tobie, presbiteryance ? !

— O n, życzył sobie, żeby akt o d b y ł się w ko­

ściele katolickim.

— Kiedy... kiedy... się to sta to ? - Tydzień będzie we środę...

W tejże chwili przypom niałem sobie, że dnia tego Edie jeździła do Berwick, a cudzoziem iec znikł także, uprzedziw szy, iż w ybiera się na dłuż­

szy spacer w góry...

— A... a... Jim ? — odw ażyłem się teraz za­

pytać.

— Jim przebaczy mi w szystko.

— Złam iesz mu serce i zrujnu jesz przyszłość

— wyrzekłem surow o.

— On mi przebaczy — pow tórzyła, blednąc.

— C h yba nie znasz Jim ’a ? ! P rędzej zabije tw ojego de L ap p ’a ! O ch ! Edie, — skarżyłem się z bólem — jak m ogłaś przyczynić nam tyle w sty­

du i tyle cierpienia?

— W ym ów ki?! — rzuciła gniewnie, z łuną krwi na cudnej twarzy.

I natychm iast okno zamknęło się z trzaskiem.

Czekałem , aż się uspokoi i stukałem znowu, g d y ż o wiele rzeczy m usiałem ją jeszcze zapytać, ale nie chciała zbliżyć się do okna, nie chciała odpow iadać, chwilami zdaw ało mi się, że słyszę płacz jej, podo bn y do jęku...

W yczerpało mię to wreszcie, i że przytem ściemniło się zupełnie, więc ociężałym krokiem skierowałem się ku dom owi, gdym nagle usłyszał skrzypnięcie ogrodow ej furtki.

N a ścieżce zam ajaczyła sm ukła sylwetka de L ap p ’a.

S zedł prędko, zw rócony bokiem do mnie i

Grorfny cień. Dod. do „T y g o d . Illn slr .1* 1 0

przez chwilę myślałem , że wraca obłąkany lub nietrzeźwy.

P o su w ał się dziwnym, rytmicznym, z jakie­

g o ś ob cego mi tańca, zapożyczonym krokiem .Przy­

tem raz po raz trzaskał w palce, a źrenice mu gorzały, niby dwa błędne ogniki.

— V o l t i g e u r s ! — w ybiegło mu z ust ci­

chym krzykiem. — V o l t i g e u r s d e l a G a r d ę ! T e sam e słowa, które wym ów ił wtedy, na wy­

brzeżu...

A p o te m :

— E n a v a n t ! E n a v a n t !

O stry świst przeszył powietrze, — to cudzo­

ziemiec w ykonyw ał jakieś energiczne ruchy laską.

N agle stanął. D ostrzegł mię przy m urze i od­

g ad ł widać, że byłem świadkiem je g o słów i za­

chowania, g d y ż lekki przym us odbił mu się w twarzy.

— A c h ! to ty, m łody p rzy jacielu ! — odezwał się w reszcie. — Nie przypuszczałem , że zastanę tutaj kogokolw iek. W doskonalem jestem dziś u- sp o so b ie n iu ! D aw no się nie czułem równie zna­

komicie.

— Ja zaś przysiągłbym , że jutro, — skoro pow róci Jim H orscroft, — napewno nie będzie pa­

nu tak w e so ło ! — w ybuchnąłem szorstko.

— W ięc przyjeżdża ju tro ? — ciągnął z tym sam ym spokojem . — Proszę, proszę, dlaczegóżby to jednak miało w płynąć na m ój h u m o r?!

— D la tej prostej przyczyny, iż zabije tego, kto w ydarł mu szczęście.

— D o p raw d y ? W idzę, żeś pan zgłębił ju ż ta­

jemnicę naszego m ałżeństw a — o dparł cudzozie­

miec chłodno. — Edie m usiała się przyzn ać?

T rudno w ięc! H orscroft uczyni co zechce.

— Pięknie pan nam odpłacił za życzliw ość i sch ronienie! — rzuciłem z bezsilnem oburze­

niem.

N ieznajom y przystąpił bliżej.

— D rogi chłopcze — zaczął miękko. — My­

ślę, że jest przeciwnie, i że wyw dzięczyłem się wam, jak m ogłem najlepiej. Sam chyba widzisz niedostatki w aszego cichego życia i rozum iesz, że Edie stw orzona była do innych przeznaczeń.

A przez m ałżeństwo ze m ną w chodzi do m ożnej i zacnej rodziny. G dzież tu pow ód do w yrzutów ? Teraz m usim y się rozstać, gd y ż m uszę dziś je­

szcze napisać kilkanaście listów, co zaś do reszty, to możemy jutro, kiedy H orscroft ju ż będzie, po­

wrócić do całej tej spraw y raz jeszcze.

Skinął mi głow ą i skierował się ku drzwiom mieszkania.

— A c h ! więc to dlatego pan zachow yw ał się tak dziwnie w sygnałow ej w ie ży ! — w ykrzykną­

łem nagle, olśniony niespodzianem światłem.

— W idzę, Jo ć k ’u, że stajesz się istotnie zab ó j­

czo d o m y śln y ! — przerw ał z szyderczym uśm ie­

chem.

W chwilę później dobiegło mię skrzypnięcie drzwi je g o pokoju i zgrzyt klucza, dwukrotnie o- bróconego w zamku.

Byłem pewny, iż po tern, co zaszło, nie zo­

baczym y się tego dnia więcej, nie upłynął jednak i kw adrans, kiedy ukazał się na p rogu kuchni, gdzie jak zwykle dotrzym yw ałem towarzystw a mym rodzicom .

•— Pani — rzekł, zbliżając się do matki i kła­

dąc rękę na sercu ow ym dziwnym, charakterysty­

cznym ruchem — byłem dotąd przedm iotem wiel­

kiej dobroci pani, o której na zawsze zachowam wspom nienie. M yślałem już, że nigdy nie będę czuł się tak szczęśliwy, jakim stałem się tutaj, p o d dachem pani, w tej cichej, spokojnej okolicy.

Proszę bardzo, niech pani zechce przyjąć teraz m ałą ode mnie pamiątkę. I pan, szanow ny panie

— zw rócił się z kolei do ojca — nie odmówi mi także przyjęcia podarku, który chciałbym mieć zaszczyt panu ofiarow ać?

Z łożył na stole dwie spore paczki, obwinięte W biały papier, potem o d d ał matce trzy inne ukło­

ny i śpiesznie w yszedł z kuchni.

Staruszka drżącym i palcam i rozwinęła pierw­

sze zawiniątko i oczom naszym ukazała się prze­

śliczna, złota broszka, z wielkim, zielonym kamie­

niem, otoczonym sześciom a m niejszymi, przejrzy­

stymi i siejącym i całą tęczę blasków.

Aż dotąd nie widzieliśmy nic równie w spa­

niałego i żadne z nas nie um iało nawet nazwać tych przepychów , dopiero znacznie później, w Ber- wick, pow iedziano nam, że duży kamień jest szm a­

ragdem , a małe brylantami, całość zaś o wiele prze­

w yższa sw ą w artością sum ę, którąbyśm y otrzymali ze sprzedaży wszystkich jednorocznych jagniąt.

Poczciw a matka staruszka um arła ju ż nie­

zmiernie dawno, ale przepyszna brosza błyszczy zawsze przy sukni najstarszej m ojej córki, ilekroć się wybiera na bal, czy wizytę, a skoro na nią spojrzę, zaraz mi pod powiekami m ajaczą przeni­

kliwe, bystre oczy, nos śpiczasty, arystokratyczne rysy i kocie wąsy złow rogiego gościa z folwarku w W est Inch’u.

O jcu przypadł w udziale złoty zegarek z po­

dw ójną kopertą i trzeba było widzieć z jaką dum ą kładł go na wklęsłości dłoni i pochylał się, w strzy­

m ując oddech, by posłuch ać regu larnego tykania.

Nie um iałbym powiedzieć, które z dw ojga ro­

dziców było więcej zachwycone i cały wieczór z uniesieniem mówili o szlachetnym cudzoziem cu, jego rzadkiej dobroci i pańskiej hojności.

— Siedziałem milczący w kącie.

— D ał wam jeszcze coś innego ■— ozwałem się wkońcu posępnie, nie um iejąc ham ować się dłużej.

— C ó ż takiego ? — pochw ycił ojciec z cieka­

wością.

— M ęża dla Edie — szepnąłem , do krwi przy­

gryzając usta.

Z początku nie chcieli wierzyć, gotow i przy­

puszczać raczej, że ja to postradałem zm ysły, sko­

ro jednak odsłoniłem całą prawldę i trudno było siię łudzić, zam iast gniewu, ujrzałem w twarzach ich, niestety, dum ę i radow ali się tak szczerze, jakbym oznajm ił im, że Edie poślu biła szlachcica,

pana naszej szkockiej ziemi.

Przytem Jim H orscroft słynął, jako sławny Zabijaka i n ajm ocniejsza głow a w okolicy, syn dojctora — m ów iono — dobry i do pitki i do bitki, — z tej przyczyny staruszkow ie krzywili się trochę na niego, jako na przyszłego zięcia, matka zaś niejednokrotnie pow tarzała Edie, że nie będzie szczęśliw a w tern małżeństwie.

C zy żb y przeczuła m oją bolesną tajemnicę i po m atczynem u chciała zło naprawić, czy też Edie istotnie nie była stw orzona ani dla m'nie, ani dla H o rscro ffa , i żaden nie um iałby zaspokoić jej pragnień i urzeczywistnić swoich ?

N ie wiem.

Tym czasem pan de Lapp, — o ile oczywiście m ogli o nim coś pew nego wiedzieć, — należał do sfer, wyższych o wiele od naszej, dobrze wycho­

wany, delikatny, spokojny, przytem w m ożności zapewnienia sobie i żonie dostatniego bytu, może zbytków ?

W praw dzie rzecz trzym ana była. w tajemnicy i to jednak nie zaniepokoiło mych rodziców , gdyż potajem ne m ałżeństw a były zjawiskiem pospolitem w Szkocyi, a poniew aż kilkanaście wyrazów wy­

starczyło by z kobiety i m ężczyzny uczynić mał­

żeństwo, nikt nigdy nie m ógł wiele tu zarżucić.

Staruszkow ie nie kryli więc zadow olenia i nie wiem, czy ucieszyliby się więcej, gdyby im nagle zm niejszoną tenutę dzierżawną, a ja wróciłem do sw ego kątka z podw ójnie zranionem sercem, raz,

— bolała mię bezpow rotna utrata dziewczyny, któ­

rą do szaleństw a m ogłem był pokochać i kochałem

dotąd, jakby nietykalną świętość, — pow tóre — nie umiałem się opędzić m yślom o rozpaczy Jim ’a, tak zdaw ało się, blizkiego tego raju, utra­

conego ju ż teraz na zawsze, ani też uczuciu, że jednak nakarmiono g o tu niew dzięcznością i po­

deptano lekkomyślnie prawa, — wiedziałem zaś, że nie należy do ludzi, przyjm ujących z pokorą, co im los przyniesie...

W ięc stanie się coś okropnego, co mianowicie, gd y b y ż m ożna przeczu ć!...

W dokumencie Groźny cień (Stron 145-153)