Co zaszło w W e s t Jn ch ’u.
D o grobu nie zapom nę tej straszliw ej chwili.
N ieraz przedtem słyszałem ludzi, utrzym u
jących, iż cios jakiś gwałtowny, a nagły, mocen jest ogłu szyć nerwy i stępić wrażliw ość na w szyst
ko, co nie jest tym bólem.
Ze m ną stało się inaczej, przeciwnie nawet, bo wzrok, słuch i myśli zyskały tylko na jasności.
Pamiętam, że oczy m oje upadły właśnie na bryłę m arm uru, wielkości ręki m ężczyzny, oko
loną wieńcem szarych, spiczastych kamyków, i z całem skupieniem podziwiałem różnokolorow e, po niej się wijące, żyłki...
A jednak twarz m usiała przybrać jakiś nie
znany przedtem wyraz, bo nagle Edie w ydała krzyk stłum iony i pędem uciekła w stronę drzwi,
z p o za których kładło się na ścieżce żółtawe, mi
gotliw e światło.
Chwilę bezm yślnym wzrokiem ścigałem jej postać, potem jak szalony puściłem się w kierun
ku dom u i jąłem stukać w okno jej pokoju nawpół nieprzytomnie. T am przecież schroniła się nieza
wodnie.
Przez szyby dojrzałem wkrótce białe czoło, brwi ciemne, wiśniowe usta...
— O d ejd ź stąd, odejdź, czy sły sz y sz ? — ode
zw ała się nakoniec gorączkow o. — Nie chcę two
ich w yrzutów ! Nie pozw alam ci tak m ów ić! Nie otw orzę o k n a! O dejdź, sły szy sz?
Nie przestaw ałem stukać coraz głośniej.
— M uszę cię o coś zapytać — rzuciłem przez ściśnięte zęby.
— C o takiego ? — podchwyciła, uchylając z nieufnością okna. — W iedz, że jedna wymówka, a zamknę i nie otw orzę w ięcej!
—■ C zy n a p r a w d ę jesteś mężatką, Edie?~
zacząłem ze drżeniem, czekając słów jej jak wy
roku.
— T ak — szepnęła poważnie, a mnie n aj
cięższy kamień sp ad ł z serca, lecz miejsce jego zajął ból głuchy, stępiony...
—■ K to wam ślu b d aw ał?
— O jciec Brenm an, zakonnik, w kaplicy rzym sko-katolickiej, w Berwick.
— Tobie, presbiteryance ? !
— O n, życzył sobie, żeby akt o d b y ł się w ko
ściele katolickim.
— Kiedy... kiedy... się to sta to ? - Tydzień będzie we środę...
W tejże chwili przypom niałem sobie, że dnia tego Edie jeździła do Berwick, a cudzoziem iec znikł także, uprzedziw szy, iż w ybiera się na dłuż
szy spacer w góry...
— A... a... Jim ? — odw ażyłem się teraz za
pytać.
— Jim przebaczy mi w szystko.
— Złam iesz mu serce i zrujnu jesz przyszłość
— wyrzekłem surow o.
— On mi przebaczy — pow tórzyła, blednąc.
— C h yba nie znasz Jim ’a ? ! P rędzej zabije tw ojego de L ap p ’a ! O ch ! Edie, — skarżyłem się z bólem — jak m ogłaś przyczynić nam tyle w sty
du i tyle cierpienia?
— W ym ów ki?! — rzuciła gniewnie, z łuną krwi na cudnej twarzy.
I natychm iast okno zamknęło się z trzaskiem.
Czekałem , aż się uspokoi i stukałem znowu, g d y ż o wiele rzeczy m usiałem ją jeszcze zapytać, ale nie chciała zbliżyć się do okna, nie chciała odpow iadać, chwilami zdaw ało mi się, że słyszę płacz jej, podo bn y do jęku...
W yczerpało mię to wreszcie, i że przytem ściemniło się zupełnie, więc ociężałym krokiem skierowałem się ku dom owi, gdym nagle usłyszał skrzypnięcie ogrodow ej furtki.
N a ścieżce zam ajaczyła sm ukła sylwetka de L ap p ’a.
S zedł prędko, zw rócony bokiem do mnie i
Grorfny cień. Dod. do „T y g o d . Illn slr .1* 1 0
przez chwilę myślałem , że wraca obłąkany lub nietrzeźwy.
P o su w ał się dziwnym, rytmicznym, z jakie
g o ś ob cego mi tańca, zapożyczonym krokiem .Przy
tem raz po raz trzaskał w palce, a źrenice mu gorzały, niby dwa błędne ogniki.
— V o l t i g e u r s ! — w ybiegło mu z ust ci
chym krzykiem. — V o l t i g e u r s d e l a G a r d ę ! T e sam e słowa, które wym ów ił wtedy, na wy
brzeżu...
A p o te m :
— E n a v a n t ! E n a v a n t !
O stry świst przeszył powietrze, — to cudzo
ziemiec w ykonyw ał jakieś energiczne ruchy laską.
N agle stanął. D ostrzegł mię przy m urze i od
g ad ł widać, że byłem świadkiem je g o słów i za
chowania, g d y ż lekki przym us odbił mu się w twarzy.
— A c h ! to ty, m łody p rzy jacielu ! — odezwał się w reszcie. — Nie przypuszczałem , że zastanę tutaj kogokolw iek. W doskonalem jestem dziś u- sp o so b ie n iu ! D aw no się nie czułem równie zna
komicie.
— Ja zaś przysiągłbym , że jutro, — skoro pow róci Jim H orscroft, — napewno nie będzie pa
nu tak w e so ło ! — w ybuchnąłem szorstko.
— W ięc przyjeżdża ju tro ? — ciągnął z tym sam ym spokojem . — Proszę, proszę, dlaczegóżby to jednak miało w płynąć na m ój h u m o r?!
— D la tej prostej przyczyny, iż zabije tego, kto w ydarł mu szczęście.
— D o p raw d y ? W idzę, żeś pan zgłębił ju ż ta
jemnicę naszego m ałżeństw a — o dparł cudzozie
miec chłodno. — Edie m usiała się przyzn ać?
T rudno w ięc! H orscroft uczyni co zechce.
— Pięknie pan nam odpłacił za życzliw ość i sch ronienie! — rzuciłem z bezsilnem oburze
niem.
N ieznajom y przystąpił bliżej.
— D rogi chłopcze — zaczął miękko. — My
ślę, że jest przeciwnie, i że wyw dzięczyłem się wam, jak m ogłem najlepiej. Sam chyba widzisz niedostatki w aszego cichego życia i rozum iesz, że Edie stw orzona była do innych przeznaczeń.
A przez m ałżeństwo ze m ną w chodzi do m ożnej i zacnej rodziny. G dzież tu pow ód do w yrzutów ? Teraz m usim y się rozstać, gd y ż m uszę dziś je
szcze napisać kilkanaście listów, co zaś do reszty, to możemy jutro, kiedy H orscroft ju ż będzie, po
wrócić do całej tej spraw y raz jeszcze.
Skinął mi głow ą i skierował się ku drzwiom mieszkania.
— A c h ! więc to dlatego pan zachow yw ał się tak dziwnie w sygnałow ej w ie ży ! — w ykrzykną
łem nagle, olśniony niespodzianem światłem.
— W idzę, Jo ć k ’u, że stajesz się istotnie zab ó j
czo d o m y śln y ! — przerw ał z szyderczym uśm ie
chem.
W chwilę później dobiegło mię skrzypnięcie drzwi je g o pokoju i zgrzyt klucza, dwukrotnie o- bróconego w zamku.
Byłem pewny, iż po tern, co zaszło, nie zo
baczym y się tego dnia więcej, nie upłynął jednak i kw adrans, kiedy ukazał się na p rogu kuchni, gdzie jak zwykle dotrzym yw ałem towarzystw a mym rodzicom .
•— Pani — rzekł, zbliżając się do matki i kła
dąc rękę na sercu ow ym dziwnym, charakterysty
cznym ruchem — byłem dotąd przedm iotem wiel
kiej dobroci pani, o której na zawsze zachowam wspom nienie. M yślałem już, że nigdy nie będę czuł się tak szczęśliwy, jakim stałem się tutaj, p o d dachem pani, w tej cichej, spokojnej okolicy.
Proszę bardzo, niech pani zechce przyjąć teraz m ałą ode mnie pamiątkę. I pan, szanow ny panie
— zw rócił się z kolei do ojca — nie odmówi mi także przyjęcia podarku, który chciałbym mieć zaszczyt panu ofiarow ać?
Z łożył na stole dwie spore paczki, obwinięte W biały papier, potem o d d ał matce trzy inne ukło
ny i śpiesznie w yszedł z kuchni.
Staruszka drżącym i palcam i rozwinęła pierw
sze zawiniątko i oczom naszym ukazała się prze
śliczna, złota broszka, z wielkim, zielonym kamie
niem, otoczonym sześciom a m niejszymi, przejrzy
stymi i siejącym i całą tęczę blasków.
Aż dotąd nie widzieliśmy nic równie w spa
niałego i żadne z nas nie um iało nawet nazwać tych przepychów , dopiero znacznie później, w Ber- wick, pow iedziano nam, że duży kamień jest szm a
ragdem , a małe brylantami, całość zaś o wiele prze
w yższa sw ą w artością sum ę, którąbyśm y otrzymali ze sprzedaży wszystkich jednorocznych jagniąt.
Poczciw a matka staruszka um arła ju ż nie
zmiernie dawno, ale przepyszna brosza błyszczy zawsze przy sukni najstarszej m ojej córki, ilekroć się wybiera na bal, czy wizytę, a skoro na nią spojrzę, zaraz mi pod powiekami m ajaczą przeni
kliwe, bystre oczy, nos śpiczasty, arystokratyczne rysy i kocie wąsy złow rogiego gościa z folwarku w W est Inch’u.
O jcu przypadł w udziale złoty zegarek z po
dw ójną kopertą i trzeba było widzieć z jaką dum ą kładł go na wklęsłości dłoni i pochylał się, w strzy
m ując oddech, by posłuch ać regu larnego tykania.
Nie um iałbym powiedzieć, które z dw ojga ro
dziców było więcej zachwycone i cały wieczór z uniesieniem mówili o szlachetnym cudzoziem cu, jego rzadkiej dobroci i pańskiej hojności.
— Siedziałem milczący w kącie.
— D ał wam jeszcze coś innego ■— ozwałem się wkońcu posępnie, nie um iejąc ham ować się dłużej.
— C ó ż takiego ? — pochw ycił ojciec z cieka
wością.
— M ęża dla Edie — szepnąłem , do krwi przy
gryzając usta.
Z początku nie chcieli wierzyć, gotow i przy
puszczać raczej, że ja to postradałem zm ysły, sko
ro jednak odsłoniłem całą prawldę i trudno było siię łudzić, zam iast gniewu, ujrzałem w twarzach ich, niestety, dum ę i radow ali się tak szczerze, jakbym oznajm ił im, że Edie poślu biła szlachcica,
pana naszej szkockiej ziemi.
Przytem Jim H orscroft słynął, jako sławny Zabijaka i n ajm ocniejsza głow a w okolicy, syn dojctora — m ów iono — dobry i do pitki i do bitki, — z tej przyczyny staruszkow ie krzywili się trochę na niego, jako na przyszłego zięcia, matka zaś niejednokrotnie pow tarzała Edie, że nie będzie szczęśliw a w tern małżeństwie.
C zy żb y przeczuła m oją bolesną tajemnicę i po m atczynem u chciała zło naprawić, czy też Edie istotnie nie była stw orzona ani dla m'nie, ani dla H o rscro ffa , i żaden nie um iałby zaspokoić jej pragnień i urzeczywistnić swoich ?
N ie wiem.
Tym czasem pan de Lapp, — o ile oczywiście m ogli o nim coś pew nego wiedzieć, — należał do sfer, wyższych o wiele od naszej, dobrze wycho
wany, delikatny, spokojny, przytem w m ożności zapewnienia sobie i żonie dostatniego bytu, może zbytków ?
W praw dzie rzecz trzym ana była. w tajemnicy i to jednak nie zaniepokoiło mych rodziców , gdyż potajem ne m ałżeństw a były zjawiskiem pospolitem w Szkocyi, a poniew aż kilkanaście wyrazów wy
starczyło by z kobiety i m ężczyzny uczynić mał
żeństwo, nikt nigdy nie m ógł wiele tu zarżucić.
Staruszkow ie nie kryli więc zadow olenia i nie wiem, czy ucieszyliby się więcej, gdyby im nagle zm niejszoną tenutę dzierżawną, a ja wróciłem do sw ego kątka z podw ójnie zranionem sercem, raz,
— bolała mię bezpow rotna utrata dziewczyny, któ
rą do szaleństw a m ogłem był pokochać i kochałem
dotąd, jakby nietykalną świętość, — pow tóre — nie umiałem się opędzić m yślom o rozpaczy Jim ’a, tak zdaw ało się, blizkiego tego raju, utra
conego ju ż teraz na zawsze, ani też uczuciu, że jednak nakarmiono g o tu niew dzięcznością i po
deptano lekkomyślnie prawa, — wiedziałem zaś, że nie należy do ludzi, przyjm ujących z pokorą, co im los przyniesie...
W ięc stanie się coś okropnego, co mianowicie, gd y b y ż m ożna przeczu ć!...