O r z e ł b e z g n i a z d a .
Jednakże ojciec przychyla! się w tym wy
padku raczej do zdania H o rsc ro ffa i bynajm niej nie okazał chętnej gotow ości w zględem zamiarów ob cego. A przedew szystkiem mierzył g o od stóp do głow y bezustannem , nieufnem i niezwykle badaw czem spojrzeniem .
Lecz po chwili pod su n ął mu półm isek śledzi, zapraw ionych octem, pan de Lapp objął je chci- wem spojrzeniem i w kilka m inut sprzątnął — dzie
więć. T u ojciec znow u nie umiał pow strzym ać skrzywienia — nasze codzienne porcye ogranicza
ły się do dwóch tylko sztuk na każdego. Nie
znajom y tymczasem , z najobojętniejszą w świę
cie miną, obtarł wąsy i zaraz powieki jęły mu sam e o padać na oczy. P raw dopodobnie przez owe trzy dni nie sp ał wcale.
W krótce też zaprow adziłem go do przezna
czonego mu pokoju. U bożuchna to była izdebka, przecież rzucił się na łóżko z. rozkosznym uśmie
chem, okrył nierozłącznym płaszczem i prawie na
tychmiast usnął.
C hrapał przytem tak g ło śn o i donośnie, iż ja, — którego pokój przylegał do tego właśnie, na m oje nieszczęście, — nie potrzebow ałem się obawiać, że m ógłbym , zapom nieć o gościu pod na
szym dachem !
G dym zeszedł nazajutrz rano na dół, prze
konałem się, iż byli tacy, co mię w yprzedzili, bo nieznajom y siedział ju ż naprzeciw ko ojca przy stoliczku, stojącym przy kuchennem oknie, raz po raz pochylał się do niego i coś mówił. Pom iędzy nimi błyszczał rulon złota.
O becność m oją ojciec zauw ażył dopiero po chwili i podn iósł na mnie oczy, w których paliła się dziwna chciwość. N igdy przedtem nie w idzia
łem w nich tego wyrazu.
Łakom ym ruchem zgarn ął leżące pieniądze i prędko w sunął do kieszeni.
— Tak więc, szanow ny panie — kończył za
czętą rozmowę, — pokój należy do pana, rachunek zaś regulow any będzie z góry, trzeciego każde
go miesiąca.
— O tóż i mój najpierw szy przyjaciel — prze
rwał de L app w esoło, p o d ając mi rękę z uśm ie
chem życzliwym wprawdzie, w którym się jednak przewijał odcień jakiejś w yższości, podo bn y temu z jakim traktuje się naprzykład psa, szczególniej
szego ulubieńca.
— W ypocząłem ju ż znakom icie — ciągnął ze sw obodą i to tylko dzięki w spaniałej kolacyi
i jednym tchem przespanej nocy. G łó d bo odej
m uje człowiekowi odrazu energię. No, a przytem zim no...
— Praw dę pan pow iada — wtrącił uprzej
mie ojciec — na naszem spokojnem wybrzeżu, zazskoczyła mię kiedyś burza śniegowa, trwająca trzydzieści sześć godzin. Wiem ja, co to z n ac zy !
— Ja zaś widziałem śm ierć głodow ą trzech tysięcy ludzi — odezw ał się pan de Lapp, na
grzew ając zziębnięte ręce przy ogniu. — Z dnia na dzień, w oczach prawie, chudli i stawali się podobniejsi raczej do m ałp, niż do stworzeń ludz
kich. C zasem przyczołgiw ali się na brzeg pon
tonów, — gdzieśm y ich oblegali, i wyli z wście
kłości i męki.
— O w e dzikie krzyki z początku rozlegały się po całem mieście, po tygodniu dopiero ucichły tak bardzo, iż straże, rozstaw ione na brzegu, zaledwie m ogły dosłyszeć coraz słabsze jęki... O to jak głód wycieńcza...
— I p o m a rli?! — krzyknąłem ze zgrozą.
— W ytrzym yw ali strasznie długo.B y li to gre- nadyerzy austryaccy z korpusu Starow itz’a, olbrzy
mi, dorodni mężczyźni, podobni w zrostem do pań
skiego przyjaciela. Ale skoro się m iasto poddało, nie zostało więcej nad czterystu i każdy z nas m ógłb y trzech ich unieść na raz, istne szk ielety!
Litość brała patrzeć. A c h ! ! ! Czy zechcesz mię pan przedstaw ić pani i tej m łodej dam ie?
T o Edie z matką w chodziły do kuchni.
Pan de L a p p nie widział ich wczoraj, a te
raz z trudnością mi przyszło zachow ać pow agę, gdyż, — zam iast im się ukłonić lekkiem pochy
leniem głow y, jak jest we zw yczaju w Szkocyi,—
zgiął nagle grzbiet sw ój, niby pstrąg, chcący dać przyzw oitego susa, jedn ą n ogę w ysunął naprzód m istem em śliźnięciem i położył rękę na sercu z wielce pocieszną miną.
Poczciw a m atka staruszka szeroko otw orzyła oczy, sąd ząc zapewne, że z niej szydzi, Edie je
dnakże była zachwycona.
I zaraz, z taką sw obodą, jakby to dla niej stanowiło codzienną zabawkę, ujęła z wdziękiem sukni i zgrabnie o d d ała ukłon, ukłon tak g łę b o ki, iż przez chwilę zdaw ało mi się, że straci rów now agę i jak niepyszna usiądzie n a środku kuchni.
Ale gdzieżtam , w yprostow ała się zwinnie i lekko, — niczem odskakująca, a m ocno przedtem przygięta sprężyn a!
Zasiedliśm y do stołu i z apetytem spożyw ali słone placuszki, zalane mlekiem i rozgotow anem mięsem.
Ten człow iek w zadziw iający sp o só b umiał mówić z ko bietam i!
G dybym ja, lub Jim H orscroft p ostąpił po
dobnie, z pew nością ob d arzo n ob y n a s nazw ą g łu p ców, a wszystkie dziew częta szkockie naśm iałyby się d o syta, — tym czasem ow o ułożenie tak przy
staw ało do rodzaju tej dziwnej twarzy i dopeł
niało wykwintu języka, że nietylko nic a nic nie raziło, ale zdaw ało się poprostu naturalnem i ko- niecznfm .
Skoro więc zw racał się do matki m ojej, albo Edie, — a o to nie kazał się prosić — nie czynił tego nigdy bez jakiegoś charakterystycznego pół- ukłonu, i przytem przem aw iał tonem, którego sa
mo ju ż brzmienie nakazyw ało wierzyć, iż obie ro
bią mu niezasłużony zaszczyt cierpliwem słucha
niem słów je g o ; a kiedy odpow iadały, — twarz przystrajał w głębokie skupienie, nasuw ające myśl, że w yrazy ich były nieskończenie cenne i godne zapam iętania na zawsze.
A jednak, i pom im o w szystko, pom im o nawet ow ego uniżania się w obec kobiet, w głębi źrenic zachow yw ał ów błysk niezm ąconej dum y, jakby p ragn ął dać do zrozum ienia, że dla nich tylko staw ał się tak uprzedzający i uprzejm y, — w po
trzebie zaś potrafi się okazać nieugięty.
Staruszk a matka topniała jak Wosk pod w pły
wem tego m iłego obejścia.
W
niespełna pół godziny wtajem niczyła go w najw ażniejsze szczegóły n aszego dotychczasow eg o życia i opow iedziała o stryju swym, chirurgu z Carlisle i najcenniejszej znakom itości w rodzi
nie.
Potem m ówiła o śmierci m ego brata, R ob’a, nieszczęściu, o którem nie słyszałem jej w spom i
nającej dotąd żadnej żywej duszy, — co dziwniej
sza — pan de L app okazał się m ocno w zruszony i prawie łzy miał w oczach — choć przed chwilą z zim ną krwią opow iadał o zamorzeniu głodem trzech tysięcy lu d z i!!
Edie była przeważnie milcząca i tylko od cza
su do czasu rzucała szybkie, ukradkow e spojrzenia na naszego gościa, — on zaś patrzył na nią u- ważnie i jako ś badaw czo.
Po śniadaniu zaraz o d szed ł do sw ego pok o
ju, a wtedy ojciec w yjął z kieszeni ośm błyszczą
cych gwinei i tryum falnie położył na stole.
— C o pow iesz na to, Jean n ie? — zagadną!
z uśmiechem.
— C ó ż mam m ów ić! Sprzedałeś pewno dwa najpiękniejsze b aran y ? — odparła pytająco matka.
— G d zietam ! T o tylko m iesięczna zapłata za mieszkanie i żyw ność „p rzy jaciela" Jo ck ’a ! — o- znajm ił staruszek z dum ą. — C o cztery tygodnie będziem y otrzym yw ać tyleż!
M atka sm utno pokiwała głow ą.
— Dwa funty na tydzień to o wiele zad u żo—
wyrzekła dziwnie stanow czo. — Biedny „gen tle
m an" i tak prawie cudem uratow ał się z rozbicia, a my chcemy jeszcze korzystać z je g o nieszczęścia i każemy płacić za trochę pożyw ienia niepraw do
podobne s u m y !
— T a ! ta! ta! — krzyknął rozgniew any o j
ciec. — Pow iadam ci, że m oże to uczynić bez żad
nego dla siebie u szczerb ku ! Nie poczu je naw et!
Przecież ma pełen worek zło ta! A zresztą sam ofiarow ał to w ynagrodzenie.
— Zobaczysz, że t a k i e pieniądze nie przy
niosą szczęścia — szepnęła z obaw ą kobieta.
— E t ! Pleciesz jak na m ęk ach ! W idzę, że na starość pierwszy lepszy przybłęda potrafi zawrócić ci głow ę!
— D obrzeby było, gd y b y mężowie nasi o d znaczali się drobn ą choćby cząstką je g o uprzej
mości — odcięła obrażon a staruszka.
[Pierwszy ch yba raz w życiu odw ażyła się o- strzej odpow iedzieć ojcu.
Sprzeczkę przerw ało w ejście do kuchni de L ap p ’a, który zapropon ow ał mi m ałą przechadzkę.
Przystałem na to chętnie i w yszliśm y na obla
ną słońcem drogę. N ieznajom y chwilę postępow ał zam yślony, m ętnym wzrokiem ścigając białe chmurki, — potem coś zam igotało m u w ręku i ujrzałem maleńki krzyżyk z czerwonych kamy
ków, tak piękny, iż piękniejszego nie widziałem w życiu.
— S ą to rubiny — pow iedział lekko w zruszo
nym głosem — dostałem g o p od Tudelą, w Hi
szpanii. Miałem dwa podobne, jeden ofiarowałem niegdyś pewnej m łodziutkiej Litwince. Ten pra
gnąłbym dać panu, na pam iątkę dobrego serca, jakie pan w czoraj okazał. Każe pan sobie zrobić szpilkę do krawata, d o b rze?
Szczera p ro śb a zadźw ięczała w je g o głosie i nie pozostaw ało nic innego, jak przyjąć ów dar w spaniały, przew yższający sw ą w artością w szyst
ko, co dotąd posiadałem w życiu. U ścisnąłem m ocno dłoń podaną.
— M uszę policzyć jagnięta, pasące się na tamtych łąkach — odezw ałem się po chwili. — M oże m iałby pan ochotę pójść ze mną, — rozej
rzałby się pan cokolw iek w ok olicy?
Zaw ahał się trochę, potem przecząco ruszył głową.
— Powinienem wyprawić kilka listów i to jaknajprędzej — w yrzekł zwolna. — Zabierze mi to cały ranek, — zatem — do widzenia.
R ozstaliśm y się i przez kilka godzin m usia
łem uganiać się po pochyłościach, ale z m yślą całkowicie pochłoniętą przez w czorajsze wypadki i tajem niczą osob istość nieznajom ego.
Skąd to rozkazujące wejrzenie, skąd w ynio
sły i groźny w yraz siwych oczu, skąd te szlachetne maniery i wykwintne ułożenie?
A owe przygody, o których w spom inał z ta
ką niedbałością, takim obojętnym tonem, w jakiem- że burzliwem istnieniu m ogły się zaw ierać? co za niezwykłem m usiało być życie!
I dla nas okazyw ał się taki serdecznie uprzej
my, przem aw iał z taką w yszukaną grzecznością,—
tak widocznem było, że pragnie ująć każdem sło
wem, — a jednak, jednak nie um iałem, nie m o
głem pozb yć się nieufności, którą mię napełniał dziwny w yraz tych dum nych, orlich oczu.
Prawie, że uznawałem w duchu, jako Jim H orscroft miał słuszność, i chwilami wyrzucałem sobie w prow adzenie do dom u ojców człow ieka z nieznaną przeszłością.
Kiedym dnia tego pow rócił do dom u, za
stałem m ego gościa tak osw o jo n ego z otoczeniem, jakby tu się urodził i tu, nie gdzieindziej, spędził całe życie.
Siedział w wielkim fotelu z drewnianemi p o
ręczami, który o d niepamiętnych czasów stoi przy kominku i trzym ał czarną kotkę na kolanach.
Ręce rozstaw ił szeroko, — otaczał je duży inotek wełny, którą matka z przejęciem zwijała w kłębuszek.
T uż przy nich ciemniała żałobna suknia Edie, siedzącej z pochyloną głow ą i zaczerwienionemi od płaczu oczym a.
— M iałaś jakie zm artw ienie? — spytałem ła
godnie.
— U chow aj B o że ! — podchw ycił ze w spół
czuciem nieznajom y. — Tylko m adem oiselle — ma tak czułe serce, jak wszystkie prawdziwe, pełne szlachetnych porywów, kobiety. N igdybym nie przypuścił, że do tego stopnia w zruszy ją m oja o p o wieść, — nie byłbym zaczynał, gdybym m ógł prze
czuć następstw a! O pow iadałem paniom o cierpie
niach, na jakie narażały się w ojska, zm uszone prze
byw ać góry O uadaram a w czasie uciążliwej zi
my. Patrzałem na to własnem i oczym a! Potężny to g ro zą w ido k! W icher poryw ał nieraz pojedyn
czych lu d z i i niósł nad przepaścią, niekiedy nie
szczęśliwi roztrzaskiw ali się o twarde skały, często dosięgali tam tego brzegu otchłani, ale i wtedy zwykle kończyło się śmiercią, gd y ż ścieżki były ślizkie i gładkie, niby tafle lodu, nigdzie o co się zatrzym ać, czego ś chw ycić! Całe pułki szły zwar
tymi szeregam i, jedni z drugim i krzyżowali rę
ce, i w tedy jako tako stawiali opó r nawałnicy. Kie
dyś jednak... pam iętam ... dłoń pew nego artylerzy- sty została w m ojej, ledwiem zdążył ująć...
Zgan-grenow ana była od trzech dni z pow odu stra
szliw ego m rozu...
Słuchałem z rozwartemi szeroko ustam i.
— W ytrawni, zaprawni w bojach grenadyerzy, walczyli z owymi trudam i z jakąś głu ch ą zacię
tością, a i tych wreszcie ogarniała rozpacz, stygł zapał, m arła chęć poświęceń. A skoro z bólu i u- męczenia zostawali w tyle, chwytało ich rozżarte chłopstwo, ćwiekami przybijało do wierzei stodół, zwykle głow ą do ziemi i rozpalało p od nieszczę
snymi wolno podsycany ogień... G ro za brała pa
trzeć na m arną zgu b ę tego, słynnego z bitności, żołnierza. Z a w ojskiem jęły wkrótce wlec się m a
ry owych czynionych okrucieństw i taki lęk je zdej
mował na sam o wspom nienie męk nieludzkich, że potem, skoro który żadnym ju ż wysiłkiem nie m ógł zm usić się do m arszu, zwalniał wprawdzie kroku z rezygnacyą, lecz po to tylko, by zmówić modlitwę i oprzytom nieć trochę na jakiem porzu- conem siodle, albo na w łasnym tornistrze. Potem zaraz zdejm ow ali pończochy i buty, opierali p od bródek na wylocie karabina, trącali cyngiel wiel
kim palcem lewej stopy, — p a f f ! — i było po wszystkiem. Nie potrzebow ali ju ż obaw iać się naj
gorszej choćby w ojny. O c h ! krwawa bo robota szła w tych niegościnnych g ó r a c h !
— Czyje to były w o jsk a? — pytałem cie
kawie.
— B a h ! Nie łatwa odpow iedź, m łody przy
jacielu! Tyle już widziałem armii, przez tyłem
krajów się przewinął, że sam teraz nie m ogę się w owych w spom nieniach połapać. Jakie bo moje oczy ogląd ały w o jn y ! I w aszych Szkotów spoty
kałem kilkakrotnie przy ro b o c ie ! T w arda piechota, ani słow a. Tylko, — sądząc po nich, — m yślałem dotąd, że u w as tu w szyscy noszą... jakże to się nazyw a... sp ó d n ice ?
— T o są „ k i l t s ’y " , używane wyłącznie w północnej, górzystej części Szkocyi — o b ja
śniłem, uśm iechając się pom im owoli.
— Ach, więc w górach — pow tórzył zam y
ślony. — Ale oto dostrzegam przed dom em ja kiegoś człow ieka. M oże to ten, który miał podjąć się odstaw ienia mych listów na pocztę; jak mi to obiecał pański o jcie c?
— W łaśnie. Je st to chłopiec dzierżawcy Whi- tehead’a. C zy pan życzy sobie, żebym mu osobi
ście doręczył te listy? — spytałem , widząc, że w yjm uje z bocznej kieszeni surduta kilka zaadre
sow anych kopert.
— O d gad łeś, m łody przyjacielu — odparł z w esołym uśm iechem . — M yślę, że z rąk twoich nierównie większą będą miały w agę i zostaną do
ręczone pewniej, — a pragnąłbym m ódz liczyć na to.
I o d d ał mi je pełnym zaufania ruchem.
Bezzw łocznie w yszedłem do sieni i tu wzrok m ój u p ad ł nagle na adres listu, który się znajdow ał na wierzchu.
W idniało na nim pięknem, wyraźnem pi
smem :
„A s a M a j e s t e
l e R o i d e S u e d e S t o c k h o l m " .
Niewiele umiałem po francusku, zawsze jednak dosyć, żeby to zrozum ieć.
„ D o Je g o Królew skiej Mości, króla Szw edz
kiego, w Sztokholm ie..."
Jakiż to zbłąkany orzeł spoczyw ał w ubogiej chacie moich o jcó w ?