• Nie Znaleziono Wyników

ROZDZIAŁ SZÓSTY

W dokumencie Groźny cień (Stron 102-113)

O r z e ł b e z g n i a z d a .

Jednakże ojciec przychyla! się w tym wy­

padku raczej do zdania H o rsc ro ffa i bynajm niej nie okazał chętnej gotow ości w zględem zamiarów ob cego. A przedew szystkiem mierzył g o od stóp do głow y bezustannem , nieufnem i niezwykle badaw czem spojrzeniem .

Lecz po chwili pod su n ął mu półm isek śledzi, zapraw ionych octem, pan de Lapp objął je chci- wem spojrzeniem i w kilka m inut sprzątnął — dzie­

więć. T u ojciec znow u nie umiał pow strzym ać skrzywienia — nasze codzienne porcye ogranicza­

ły się do dwóch tylko sztuk na każdego. Nie­

znajom y tymczasem , z najobojętniejszą w świę­

cie miną, obtarł wąsy i zaraz powieki jęły mu sam e o padać na oczy. P raw dopodobnie przez owe trzy dni nie sp ał wcale.

W krótce też zaprow adziłem go do przezna­

czonego mu pokoju. U bożuchna to była izdebka, przecież rzucił się na łóżko z. rozkosznym uśmie­

chem, okrył nierozłącznym płaszczem i prawie na­

tychmiast usnął.

C hrapał przytem tak g ło śn o i donośnie, iż ja, — którego pokój przylegał do tego właśnie, na m oje nieszczęście, — nie potrzebow ałem się obawiać, że m ógłbym , zapom nieć o gościu pod na­

szym dachem !

G dym zeszedł nazajutrz rano na dół, prze­

konałem się, iż byli tacy, co mię w yprzedzili, bo nieznajom y siedział ju ż naprzeciw ko ojca przy stoliczku, stojącym przy kuchennem oknie, raz po raz pochylał się do niego i coś mówił. Pom iędzy nimi błyszczał rulon złota.

O becność m oją ojciec zauw ażył dopiero po chwili i podn iósł na mnie oczy, w których paliła się dziwna chciwość. N igdy przedtem nie w idzia­

łem w nich tego wyrazu.

Łakom ym ruchem zgarn ął leżące pieniądze i prędko w sunął do kieszeni.

— Tak więc, szanow ny panie — kończył za­

czętą rozmowę, — pokój należy do pana, rachunek zaś regulow any będzie z góry, trzeciego każde­

go miesiąca.

— O tóż i mój najpierw szy przyjaciel — prze­

rwał de L app w esoło, p o d ając mi rękę z uśm ie­

chem życzliwym wprawdzie, w którym się jednak przewijał odcień jakiejś w yższości, podo bn y temu z jakim traktuje się naprzykład psa, szczególniej­

szego ulubieńca.

— W ypocząłem ju ż znakom icie — ciągnął ze sw obodą i to tylko dzięki w spaniałej kolacyi

i jednym tchem przespanej nocy. G łó d bo odej­

m uje człowiekowi odrazu energię. No, a przytem zim no...

— Praw dę pan pow iada — wtrącił uprzej­

mie ojciec — na naszem spokojnem wybrzeżu, zazskoczyła mię kiedyś burza śniegowa, trwająca trzydzieści sześć godzin. Wiem ja, co to z n ac zy !

— Ja zaś widziałem śm ierć głodow ą trzech tysięcy ludzi — odezw ał się pan de Lapp, na­

grzew ając zziębnięte ręce przy ogniu. — Z dnia na dzień, w oczach prawie, chudli i stawali się podobniejsi raczej do m ałp, niż do stworzeń ludz­

kich. C zasem przyczołgiw ali się na brzeg pon­

tonów, — gdzieśm y ich oblegali, i wyli z wście­

kłości i męki.

— O w e dzikie krzyki z początku rozlegały się po całem mieście, po tygodniu dopiero ucichły tak bardzo, iż straże, rozstaw ione na brzegu, zaledwie m ogły dosłyszeć coraz słabsze jęki... O to jak głód wycieńcza...

— I p o m a rli?! — krzyknąłem ze zgrozą.

— W ytrzym yw ali strasznie długo.B y li to gre- nadyerzy austryaccy z korpusu Starow itz’a, olbrzy­

mi, dorodni mężczyźni, podobni w zrostem do pań­

skiego przyjaciela. Ale skoro się m iasto poddało, nie zostało więcej nad czterystu i każdy z nas m ógłb y trzech ich unieść na raz, istne szk ielety!

Litość brała patrzeć. A c h ! ! ! Czy zechcesz mię pan przedstaw ić pani i tej m łodej dam ie?

T o Edie z matką w chodziły do kuchni.

Pan de L a p p nie widział ich wczoraj, a te­

raz z trudnością mi przyszło zachow ać pow agę, gdyż, — zam iast im się ukłonić lekkiem pochy­

leniem głow y, jak jest we zw yczaju w Szkocyi,—

zgiął nagle grzbiet sw ój, niby pstrąg, chcący dać przyzw oitego susa, jedn ą n ogę w ysunął naprzód m istem em śliźnięciem i położył rękę na sercu z wielce pocieszną miną.

Poczciw a m atka staruszka szeroko otw orzyła oczy, sąd ząc zapewne, że z niej szydzi, Edie je­

dnakże była zachwycona.

I zaraz, z taką sw obodą, jakby to dla niej stanowiło codzienną zabawkę, ujęła z wdziękiem sukni i zgrabnie o d d ała ukłon, ukłon tak g łę b o ­ ki, iż przez chwilę zdaw ało mi się, że straci rów ­ now agę i jak niepyszna usiądzie n a środku kuchni.

Ale gdzieżtam , w yprostow ała się zwinnie i lekko, — niczem odskakująca, a m ocno przedtem przygięta sprężyn a!

Zasiedliśm y do stołu i z apetytem spożyw ali słone placuszki, zalane mlekiem i rozgotow anem mięsem.

Ten człow iek w zadziw iający sp o só b umiał mówić z ko bietam i!

G dybym ja, lub Jim H orscroft p ostąpił po­

dobnie, z pew nością ob d arzo n ob y n a s nazw ą g łu p ­ ców, a wszystkie dziew częta szkockie naśm iałyby się d o syta, — tym czasem ow o ułożenie tak przy­

staw ało do rodzaju tej dziwnej twarzy i dopeł­

niało wykwintu języka, że nietylko nic a nic nie raziło, ale zdaw ało się poprostu naturalnem i ko- niecznfm .

Skoro więc zw racał się do matki m ojej, albo Edie, — a o to nie kazał się prosić — nie czynił tego nigdy bez jakiegoś charakterystycznego pół- ukłonu, i przytem przem aw iał tonem, którego sa­

mo ju ż brzmienie nakazyw ało wierzyć, iż obie ro­

bią mu niezasłużony zaszczyt cierpliwem słucha­

niem słów je g o ; a kiedy odpow iadały, — twarz przystrajał w głębokie skupienie, nasuw ające myśl, że w yrazy ich były nieskończenie cenne i godne zapam iętania na zawsze.

A jednak, i pom im o w szystko, pom im o nawet ow ego uniżania się w obec kobiet, w głębi źrenic zachow yw ał ów błysk niezm ąconej dum y, jakby p ragn ął dać do zrozum ienia, że dla nich tylko staw ał się tak uprzedzający i uprzejm y, — w po­

trzebie zaś potrafi się okazać nieugięty.

Staruszk a matka topniała jak Wosk pod w pły­

wem tego m iłego obejścia.

W

niespełna pół godziny wtajem niczyła go w najw ażniejsze szczegóły n aszego dotychczasow e­

g o życia i opow iedziała o stryju swym, chirurgu z Carlisle i najcenniejszej znakom itości w rodzi­

nie.

Potem m ówiła o śmierci m ego brata, R ob’a, nieszczęściu, o którem nie słyszałem jej w spom i­

nającej dotąd żadnej żywej duszy, — co dziwniej­

sza — pan de L app okazał się m ocno w zruszony i prawie łzy miał w oczach — choć przed chwilą z zim ną krwią opow iadał o zamorzeniu głodem trzech tysięcy lu d z i!!

Edie była przeważnie milcząca i tylko od cza­

su do czasu rzucała szybkie, ukradkow e spojrzenia na naszego gościa, — on zaś patrzył na nią u- ważnie i jako ś badaw czo.

Po śniadaniu zaraz o d szed ł do sw ego pok o­

ju, a wtedy ojciec w yjął z kieszeni ośm błyszczą­

cych gwinei i tryum falnie położył na stole.

— C o pow iesz na to, Jean n ie? — zagadną!

z uśmiechem.

— C ó ż mam m ów ić! Sprzedałeś pewno dwa najpiękniejsze b aran y ? — odparła pytająco matka.

— G d zietam ! T o tylko m iesięczna zapłata za mieszkanie i żyw ność „p rzy jaciela" Jo ck ’a ! — o- znajm ił staruszek z dum ą. — C o cztery tygodnie będziem y otrzym yw ać tyleż!

M atka sm utno pokiwała głow ą.

— Dwa funty na tydzień to o wiele zad u żo—

wyrzekła dziwnie stanow czo. — Biedny „gen tle­

m an" i tak prawie cudem uratow ał się z rozbicia, a my chcemy jeszcze korzystać z je g o nieszczęścia i każemy płacić za trochę pożyw ienia niepraw do­

podobne s u m y !

— T a ! ta! ta! — krzyknął rozgniew any o j­

ciec. — Pow iadam ci, że m oże to uczynić bez żad­

nego dla siebie u szczerb ku ! Nie poczu je naw et!

Przecież ma pełen worek zło ta! A zresztą sam ofiarow ał to w ynagrodzenie.

— Zobaczysz, że t a k i e pieniądze nie przy­

niosą szczęścia — szepnęła z obaw ą kobieta.

— E t ! Pleciesz jak na m ęk ach ! W idzę, że na starość pierwszy lepszy przybłęda potrafi zawrócić ci głow ę!

— D obrzeby było, gd y b y mężowie nasi o d ­ znaczali się drobn ą choćby cząstką je g o uprzej­

mości — odcięła obrażon a staruszka.

[Pierwszy ch yba raz w życiu odw ażyła się o- strzej odpow iedzieć ojcu.

Sprzeczkę przerw ało w ejście do kuchni de L ap p ’a, który zapropon ow ał mi m ałą przechadzkę.

Przystałem na to chętnie i w yszliśm y na obla­

ną słońcem drogę. N ieznajom y chwilę postępow ał zam yślony, m ętnym wzrokiem ścigając białe chmurki, — potem coś zam igotało m u w ręku i ujrzałem maleńki krzyżyk z czerwonych kamy­

ków, tak piękny, iż piękniejszego nie widziałem w życiu.

— S ą to rubiny — pow iedział lekko w zruszo­

nym głosem — dostałem g o p od Tudelą, w Hi­

szpanii. Miałem dwa podobne, jeden ofiarowałem niegdyś pewnej m łodziutkiej Litwince. Ten pra­

gnąłbym dać panu, na pam iątkę dobrego serca, jakie pan w czoraj okazał. Każe pan sobie zrobić szpilkę do krawata, d o b rze?

Szczera p ro śb a zadźw ięczała w je g o głosie i nie pozostaw ało nic innego, jak przyjąć ów dar w spaniały, przew yższający sw ą w artością w szyst­

ko, co dotąd posiadałem w życiu. U ścisnąłem m ocno dłoń podaną.

— M uszę policzyć jagnięta, pasące się na tamtych łąkach — odezw ałem się po chwili. — M oże m iałby pan ochotę pójść ze mną, — rozej­

rzałby się pan cokolw iek w ok olicy?

Zaw ahał się trochę, potem przecząco ruszył głową.

— Powinienem wyprawić kilka listów i to jaknajprędzej — w yrzekł zwolna. — Zabierze mi to cały ranek, — zatem — do widzenia.

R ozstaliśm y się i przez kilka godzin m usia­

łem uganiać się po pochyłościach, ale z m yślą całkowicie pochłoniętą przez w czorajsze wypadki i tajem niczą osob istość nieznajom ego.

Skąd to rozkazujące wejrzenie, skąd w ynio­

sły i groźny w yraz siwych oczu, skąd te szlachetne maniery i wykwintne ułożenie?

A owe przygody, o których w spom inał z ta­

ką niedbałością, takim obojętnym tonem, w jakiem- że burzliwem istnieniu m ogły się zaw ierać? co za niezwykłem m usiało być życie!

I dla nas okazyw ał się taki serdecznie uprzej­

my, przem aw iał z taką w yszukaną grzecznością,—

tak widocznem było, że pragnie ująć każdem sło­

wem, — a jednak, jednak nie um iałem, nie m o­

głem pozb yć się nieufności, którą mię napełniał dziwny w yraz tych dum nych, orlich oczu.

Prawie, że uznawałem w duchu, jako Jim H orscroft miał słuszność, i chwilami wyrzucałem sobie w prow adzenie do dom u ojców człow ieka z nieznaną przeszłością.

Kiedym dnia tego pow rócił do dom u, za­

stałem m ego gościa tak osw o jo n ego z otoczeniem, jakby tu się urodził i tu, nie gdzieindziej, spędził całe życie.

Siedział w wielkim fotelu z drewnianemi p o ­

ręczami, który o d niepamiętnych czasów stoi przy kominku i trzym ał czarną kotkę na kolanach.

Ręce rozstaw ił szeroko, — otaczał je duży inotek wełny, którą matka z przejęciem zwijała w kłębuszek.

T uż przy nich ciemniała żałobna suknia Edie, siedzącej z pochyloną głow ą i zaczerwienionemi od płaczu oczym a.

— M iałaś jakie zm artw ienie? — spytałem ła­

godnie.

— U chow aj B o że ! — podchw ycił ze w spół­

czuciem nieznajom y. — Tylko m adem oiselle — ma tak czułe serce, jak wszystkie prawdziwe, pełne szlachetnych porywów, kobiety. N igdybym nie przypuścił, że do tego stopnia w zruszy ją m oja o p o ­ wieść, — nie byłbym zaczynał, gdybym m ógł prze­

czuć następstw a! O pow iadałem paniom o cierpie­

niach, na jakie narażały się w ojska, zm uszone prze­

byw ać góry O uadaram a w czasie uciążliwej zi­

my. Patrzałem na to własnem i oczym a! Potężny to g ro zą w ido k! W icher poryw ał nieraz pojedyn­

czych lu d z i i niósł nad przepaścią, niekiedy nie­

szczęśliwi roztrzaskiw ali się o twarde skały, często dosięgali tam tego brzegu otchłani, ale i wtedy zwykle kończyło się śmiercią, gd y ż ścieżki były ślizkie i gładkie, niby tafle lodu, nigdzie o co się zatrzym ać, czego ś chw ycić! Całe pułki szły zwar­

tymi szeregam i, jedni z drugim i krzyżowali rę­

ce, i w tedy jako tako stawiali opó r nawałnicy. Kie­

dyś jednak... pam iętam ... dłoń pew nego artylerzy- sty została w m ojej, ledwiem zdążył ująć...

Zgan-grenow ana była od trzech dni z pow odu stra­

szliw ego m rozu...

Słuchałem z rozwartemi szeroko ustam i.

— W ytrawni, zaprawni w bojach grenadyerzy, walczyli z owymi trudam i z jakąś głu ch ą zacię­

tością, a i tych wreszcie ogarniała rozpacz, stygł zapał, m arła chęć poświęceń. A skoro z bólu i u- męczenia zostawali w tyle, chwytało ich rozżarte chłopstwo, ćwiekami przybijało do wierzei stodół, zwykle głow ą do ziemi i rozpalało p od nieszczę­

snymi wolno podsycany ogień... G ro za brała pa­

trzeć na m arną zgu b ę tego, słynnego z bitności, żołnierza. Z a w ojskiem jęły wkrótce wlec się m a­

ry owych czynionych okrucieństw i taki lęk je zdej­

mował na sam o wspom nienie męk nieludzkich, że potem, skoro który żadnym ju ż wysiłkiem nie m ógł zm usić się do m arszu, zwalniał wprawdzie kroku z rezygnacyą, lecz po to tylko, by zmówić modlitwę i oprzytom nieć trochę na jakiem porzu- conem siodle, albo na w łasnym tornistrze. Potem zaraz zdejm ow ali pończochy i buty, opierali p od ­ bródek na wylocie karabina, trącali cyngiel wiel­

kim palcem lewej stopy, — p a f f ! — i było po wszystkiem. Nie potrzebow ali ju ż obaw iać się naj­

gorszej choćby w ojny. O c h ! krwawa bo robota szła w tych niegościnnych g ó r a c h !

— Czyje to były w o jsk a? — pytałem cie­

kawie.

— B a h ! Nie łatwa odpow iedź, m łody przy­

jacielu! Tyle już widziałem armii, przez tyłem

krajów się przewinął, że sam teraz nie m ogę się w owych w spom nieniach połapać. Jakie bo moje oczy ogląd ały w o jn y ! I w aszych Szkotów spoty­

kałem kilkakrotnie przy ro b o c ie ! T w arda piechota, ani słow a. Tylko, — sądząc po nich, — m yślałem dotąd, że u w as tu w szyscy noszą... jakże to się nazyw a... sp ó d n ice ?

— T o są „ k i l t s ’y " , używane wyłącznie w północnej, górzystej części Szkocyi — o b ja­

śniłem, uśm iechając się pom im owoli.

— Ach, więc w górach — pow tórzył zam y­

ślony. — Ale oto dostrzegam przed dom em ja ­ kiegoś człow ieka. M oże to ten, który miał podjąć się odstaw ienia mych listów na pocztę; jak mi to obiecał pański o jcie c?

— W łaśnie. Je st to chłopiec dzierżawcy Whi- tehead’a. C zy pan życzy sobie, żebym mu osobi­

ście doręczył te listy? — spytałem , widząc, że w yjm uje z bocznej kieszeni surduta kilka zaadre­

sow anych kopert.

— O d gad łeś, m łody przyjacielu — odparł z w esołym uśm iechem . — M yślę, że z rąk twoich nierównie większą będą miały w agę i zostaną do­

ręczone pewniej, — a pragnąłbym m ódz liczyć na to.

I o d d ał mi je pełnym zaufania ruchem.

Bezzw łocznie w yszedłem do sieni i tu wzrok m ój u p ad ł nagle na adres listu, który się znajdow ał na wierzchu.

W idniało na nim pięknem, wyraźnem pi­

smem :

„A s a M a j e s t e

l e R o i d e S u e d e S t o c k h o l m " .

Niewiele umiałem po francusku, zawsze jednak dosyć, żeby to zrozum ieć.

„ D o Je g o Królew skiej Mości, króla Szw edz­

kiego, w Sztokholm ie..."

Jakiż to zbłąkany orzeł spoczyw ał w ubogiej chacie moich o jcó w ?

W dokumencie Groźny cień (Stron 102-113)