• Nie Znaleziono Wyników

ROZDZIAŁ DRUGI

W dokumencie Groźny cień (Stron 30-47)

E d i e z B y e m o u t h .

N a kilka lat przedtem — przed pow yższym i w ypadkam i, — kiedy jeszcze byłem prawie dziec­

kiem, zjechała do nas jedyn a córka brata m ego ojca i bawiła około pięciu tygodni.

Willie C alder w m łodości jeszcze, osiedlił się w Eyem outh, w charakterze fabrykanta sieci i z krę­

cenia sznurów potrafił ciągnąć bez porównania lepsze korzyści, niż my z piasczyśtych, gdzienie­

gdzie tylko, pokrytych janow cem ,,land’ów “ wW est Inch’u.

To też, córeczka jego, Edie, zjawiła się u nas w ponsow ym staniczku, w kapeluszu, który ko­

sztow ał co najm niej pięć shilling’ów i w towa­

rzystwie kufra, kryjącego takie cuda, że na widok ich, nietylko mnie, ale i matce m ojej, paliły się oczy.

I dziwnie było patrzeć, jak sypała w około pie­

niądze, nie targując się, nie licząc, jakby bogaczka z bajki, — to dziecko, prawie siostra.

W oźnicy dała naprzykład w szystko, czego żą­

dał, i jeszcze nowiuteńki, dw upensow y pieniądz, do którego nie miał najm niejszego prawa.

Z im bierow ego piwa niewiele co więcej ro­

biła sobie, niż ze zwykłej w ody, do herbaty uży­

w ała stale cukru, chleba nie um iała inaczej jeść,

jak gru bo posm arow anego masłem, — zupełnie jakby była praw dziw ą Angielką.

Co do mnie, wtedy jeszcze nie zwracałem pra­

wie uwagi na dziewczynki i zupełnie nie m ogłem p o jąć w jakim celu zostały stw orzone.

U Birtwhistle’a, żaden z nas nie raczył o nich myśleć, a najm łodsi okazywali się n ajm ąd rzejszy­

mi, bo który tylko podrastał, zaraz — dziwnym zbiegiem okoliczności — okazyw ał się mniej sta­

nowczy w tych, zdaw ało się, nie podlegających najm niejszej w ątpliwości, kwestyach.

N ajm łodsi bowiem zgadzali się jednogłośnie, że : stworzenie nie um iejące się bić, trawiące czas na powtarzaniu nudnych plotek i które nawet nie potrafi rzucić zw ykłego kamienia, inaczej, jak wy­

m achując w powietrzu ręką tak niezgrabnie, jak­

by to chodziło o marny gałganek, — jest poprostu do niczego i nie zasłu gu je na jakie takie choćby w zględy.

Zresztą, — trzeba je widzieć, jak nadają sobie tony, m yślałby kto, że stanow ią ojca i matkę w jednej sw ej osobie, w trącają się do naszych gier, do naszych zabaw i od czasu do czasu cedzą ze śm ieszną w yższością: „Jim m y, goły palec w ygląda ci z trzew ika", a lb o : „Id ź do dom u, brudasie, i um yj się, zanim „zech cem y" się baw ić"... sło ­ wem, um ieją tylko dokuczać i w owej epoce, każdy z nas co tchu zm ykał na w idok cienkich nóżek i krótkiej sukienki.

Skoro więc kuzynka Edie pojaw iła się nagle

w W est Inch’ u nie zanadto byłem zachwycony per­

spektyw ą spędzenia, w spólnych z nią, wakacyi.

Miałem wtedy lat dwanaście.

Edie była o rok m łodszą.

Pamiętam jej szczupłą, w ysoką sylwetkę, duże, czarne oczy, śmiałe ułożenie i dziwne maniery.

N ajczęściej patrzyła gdzieś nieruchom o, przed siebie, z przym glonym trochę wzrokiem i rozchy- lonemi ustami, jakby dostrzegała coś osobliw ego, skoro jednak zbliżałem się na palcach i stawałem za nią, a potem zwracałem głow ę w tym sam ym kierunku, widziałem tylko albo rodzaj sadzawki do dojenia owiec, albjo ciemne stosy nawozu, lub wreszcie rozm aite części ojcow ego ubrania, su ­ szące się w słońcu.

A jeśli ujrzała kilka krzaków, albo kępę pa­

proci, czy coś innego, równie pospolitego, w pa­

dała w niezrozum iały, niemilknący zachwyt.

— Ach, jakież to pięk n e! Ach, jak tu prze­

ślicznie ! — szeptała leniwie, m rużąc oczy.

M yślałby kto, że podziwia obraz, albo jakiś słynny pom nik...

Nie lubiła gier w spólnych i rzadko bardzo u- daw ało mi się nam ów ić ją, żeby choć zabaw iła się w kotka i myszkę, a i to odbyw ało się bez naj­

m niejszego ożywienia, gd y ż doganiałem zwykle dziewczynkę w trzech skokach, ona zaś nie umiała przyłapać mię nigdy, choć robiła zamieszanie i podn osiła wrzawę za dziesięciu chłopców.

Zirytowany, zaczynałem jej dokuczać, mówi­

łem, że je st do niczego, że stryj m ógłb y zrobić coś

lepszego, niźli w ychow yw ać taką niedołęgę i inne podobne grzeczności, a w tedy Edie w ybuchała pła­

czem, oznajm iała, żem bąk nieznośny i głuptas, że odjedzie tego sam ego w ieczora i nie przebaczy mi nigdy.

Ale nie upłynęło i pięć minut, kiedy zapom i­

nała o najsroższych swoich groźbach.

Co zaś było najdziw niejsze, to, że daleko wię­

cej m iała do mnie przywiązania, niż ja do niej i dzień cały nie daw ała mi spokoju.

Szukała mnie, g d y odbiegłem , w yszperała w najdoskonalszej kryjówce, wykrzykiwała wtedy z radością: „A c h ! jesteś t u t a j? " ! ! " — i udaw ała zdziwioną.

Prędko jednak dostrzegłem w niej i dobre strony.

O d czasu do czasu wtykała mi przem ocą kil­

ka pensów , tak, że raz zdarzyło mi się posiadać jednocześnie cztery, co mi się najlepiej jednak podobało, to opow iadane przez nią bajki.

W iedziałem, że okrutnie boi się żab i ropuch.

N ie om ieszkałem więc codziennie chwytać je­

dnej i grozić, że w łożę za kołnierz struchlałej ofiary, chyba... że opow ie jaką ładną historyjkę.

Sumienie miałem spokojne, tłom acząc sobie, że tylko pom agam jej zacząć, bo skoro ju ż raz w padła w zapał, żadna siła nie m ogła utrzym ać potoku słów, płynących z koralow ych u ste k !

Potem zaś słuchałem niestw orzonych bredni z zapartym prawie oddechem , cały w pobożnem skupieniu.

W ięc w Eyem outh pojaw ił się kiedyś okrutny pirat, barbarzyńca.

Za pięć lat miał wrócić na okręcie, w yłado­

wanym po brzegi sam em złotem i pojąć ją, Edie, za żonę.

Kiedyindziej znów, opow iadała, iż do Ey- mouth zawitał błędny rycerz i ofiarował jej pier­

ścień, o który miał jakoby upom nieć się za bliz- kim pow rotem .

Edie, m ówiąc to, ukazywała mi obrączkę, do złudzenia p od o b n ą do tych, które podtrzym yw ały firanki m ego łóżka i zapewniała, że je st zrobiona ze szczerego złota.

W tern m iejscu ośm ielałem się g ło s zabrać i pytałem, co uczyni rycerz, jeśli się spotka z pira­

tem ?

Edie objaśniała bez wahania, że zmiecie mu zuchw ałą głow ę z karku za jednym zam ach em ! C o oni widzieli w tej chudej, czarniawej dziew­

czyn ce?

T o przew yższało ju ż zakres mej inteligencyi.

Potem zw ierzała się jeszcze, iż w czasie po­

dróży do W est Inch’u, pragn ął się jej przedsta­

wić pewien przebrany, niezmiernie bogaty, ksią­

żę...

T u ju ż nie umiałem pow ściągnąć zdum ienia i w yrażałem pewne wątpliwości, — po czem mia­

nowicie m ogła poznać księcia?...

— Po przebraniu —• odcinała bez nam ysłu.

Innego znów dnia opow iadała w tajemnicy, że ojciec jej układa niezwykle trudną zagadkę,

a kiedy będzie gotow a, ogłosi ją w dziennikach, kto zaś nadeśle rozwiązanie, otrzym a rękę córki i połow ę majątku.

W tedy wyrzekłem z dumą, że doskonale u- niiem zgadyw ać szarady, niechże więc przyśle mi tę, skoro tylko będzie ukończona.

Dziew czynka szepnęła, że zagadka pojaw i się w „ G a z e c i e z B e r w i e k " , a. potem koniecznie chciała się dowiedzieć, co z nią uczynię, skoro ją, Hdie, otrzym am z łaskawych rąk o jc a ?

O dparłem , że sprzedam ją przez licytacyę, więc oczywiście temu, kto ofiaruje najwięcej, pręd­

ko jednak pożałow ałem słów swoich, g d y ż tego wieczora Kdie nie chciała ju ż opow iadać mi bajek, w niektórycli razach okazywała się nieubła­

gana.

Jim H orscroft był nieobecny cały czas, któ­

ry F.die spędziła w dom u mych rodziców . Pow rócił .dopiero w kilka dni po jej wy- jeżdzie i pamiętam jak mię niezmiernie zdziwiło, że raczył zadaw ać pytania i okazyw ać jakiekol­

wiek zajęcie osob ą zw yczajnej, na dom iar nieznanej dziewczynki.

Więc pytał, czy ładna, a kiedym odrzekł, że nie uważałem, w ybuchnął głośnym śm iechem ,prze­

zwał mię skrytym i zapow iedział, iż wkrótce o- tworzą mi się oczy.

Potem jednak zajęliśm y się zupełnie czem in- nem i mała kuzynka na dobre wywietrzała mi z głowy, aż do dnia, w którym wzięła m oje

ży-'*’ v r i o ń . D o d . d o , ,T y g o d l l l u s l r . “ • *

cie w sw oje ręce i złam ała, jak ja m ógłbym zła­

mać teraz gęsie pióro.

Stało się to w roku 1813-ym.

O puściłem właśnie szkołę, — miałem ju ż lat ośm naście, co najm niej czterdzieści w łosków na górnej w ardze i nadzieję posiadania z czasem wię­

cej.

I z chwilą rozstania się z murami zakładu czcigodn ego pana Birtwhistle’a, dziwnie się zmie­

niłem.

Unikałem towarzyszy, żadnej z gier nie umia­

łem od d ać się z dawnym zapałem .

Za to wymykałem się na wybrzeże, albo w ciem nozielone zarośla janow ców i tam, wycią­

gnięty na piasku, pozwalałem słońcu pieścić moje ciało, albo wpatryw ałem się w dal, nieruchomo, naw pół bezwiednie rozchylając usta, zupełnie jak to czyniła dawniej m ała hdie.

D obre to były czasy ! W tedy radow ało mię w szystko, a kiedy m ogłem biedź prędzej, lub ska­

kać wyżej, niż m ój bliźni, uważałem życie za roz­

koszne i dostatecznie wypełnione.

A teraz, teraz, w szystko to w ydaw ało mi się dzieciństwem i m arnością.

Niezrozum iałe westchnienia poruszały m oją pierś młodzieńczą, w znosiłem oczy ku jasnym błę­

kitom niebios, to znów zatapiałem w szafirowo- szm aragdow ych głębiach, pieniącego się u stóp mych, m orza.

C oś, jakby ciężar nieznośny, tłoczyło mi myśli,

czułem, że brak mi czegoś, nie um iałem jednak u- przytom nić sobie, coby to właściwie być m ogło.

Stawałem się zły, zgorzkniały, — coraz gorszy i bardziej zniechęcony.

Niekiedy w ydaw ało mi się, że każdy nerw czuję, że wszystkie są we mnie chore, i tak naprę­

żone, iż którykolwiek lada chwila pęknie.

Matka często zatrzym yw ała na m ojej twarzy niespokojne, troską zasnute, oczy i pytała zcicha, czy mi co nie dolega, ojciec od czasu do czasu napom ykał o potrzebie bardziej w ytężonej pracy,

— o b o jgu odpow iadałem tak opryskliwie i cierpko, że nieraz potem doznaw ałem w głębi ducha cięż­

kich, najcięższych wyrzutów.

Bo m ożna mieć więcej, niż jedn ą żonę, więcej niźli jedno dziecko, i niejednego przyjaciela, ale jedną jedyną tylko matkę, jed yn ego o jc a !

Więc trzeba ich szanow ać i czcią otaczać, póki żyją, m odlić się do zmarłych.

Ale w róćmy się do rzeczy. Kiedyś oto, kiedy wracałem z pola, w iodąc do owczarni stado, zdaleka jeszcze dostrzegłem ojca, siedzącego przed do­

mem, z listem w ręku.

Był to w ypadek rzadki i niezwykłej wagi, gd y ż właściwie wcale nie odbieraliśm y listów, z w y­

jątkiem tego, który zjaw iał się regularnie w ozna­

czonym czasie, pisany przez plenipotenta i przy­

pom inający o uiszczeniu dzierżawy.

Przyśpieszyłem więc kroku i po chwili, zau­

ważyłem, że staruszek płacze, co napełniło mię,

pamiętam , przedew szystkiem , ogrom nem zdum ie­

niem, bo m yślałem dotąd, że to w yłączna wła­

ściw ość kobiet, — rzecz niepodobna dla m ężczy­

zny.

Zbliżyłem się jeszcze więcej i nie umiałem oderw ać wzroku od zmienionej i postarzałej na­

gle twarzy ojca. W poprzek lewego policzka biegła tak głęboka zm arszczka, że łzy nie m ogły jej wi­

docznie przebyć i toczyły się powoli brzegiem, aż do ucha, skąd dopiero ściekały na papier.

M atka siedziała przy nim i w milczeniu g ła­

dziła je g o rękę, jak czasem pieści się małe dziecko, chcąc je uspokoić.

Cicho stanąłem opodal.

— Jeannie — skarżył się boleśnie ojciec — Jeannie, kochana żono. Biedny Willie ju ż nie żyje.

W szystko stało się tak nagle. D latego nie pisali.

T o byl podobn o antraks, a potem uderzenie krwi do głow y... Tak pisze mi prawnik.

— W ięc skończyły się je g o troski — pocie­

szała łagodnym głosem matka.

O jciec otarł mokre od łez uszy, milczał chwi­

lę, a potem odezw ał się, o wiele ju ż spok o jn iej:

— O szczędności sw oje zapisał naturalnie cór­

ce, a jeśli, czego niech B ó g broni, nie zmieniła się od tego czasu, kiedyśm y ją ostatni raz widzieli,

— to nie na d łu go jej w ystarczy. Czy pamiętasz, jak utrzym ywała, że herbata u nas jest za słaba, m ówiła to przecież o herbacie, której funt pła­

ciłem po siedem shilling’ó w !

M atka pokiwała w zam yśleniu głow ą i mi­

i:iowoli spojrzała ku połnoin słoniny, zwisającym od pułapu wielkimi płatami.

— Ten pan nie pisze, ile będzie miała - ciągnął ojciec dalej — zawsze jednak jest tam te- go sporo, więcej m oże, niż potrzeba. I Edie za­

mieszka z nami, bo takiem było ostatnie życzenie nieszczęśliw ego m ego brata.

— W ięc musi płacić za swe utrzymanie przerwała stanow czo matka.

W pierwszej uczyniło mi się dziwnie przykro, że m ożna mówić o pieniądzach w takiej sm ut­

nej chwili, potem dopiero pom yślałem , że jednak matczysko m a racyę, bo W est Inch zaledwie wy­

starczał na najskrom niejsze potrzeby nas trojga, więc każdy większy wydatek, nie rachująe już osoby tak rozrzutnej jak Edie, m ógł przyczynić się do deficytu, a zatem w następstw ie — i sm ut­

nego w yrugow ania z dzierżawy.

— Naturalnie, że zapłaci— odpow iedział tym ­ czasem ojciec nie znoszącym wątpliwości, tonem .—

A przyjedzie dziś jeszcze. Jo ck ’u, m ój chłopcze—

dodał, zw racając się do mnie, — zaprzęgnij do bryczki. Trzeba, żebyś zaraz w yruszył do Ayton.

Zaczekasz tam na wieczorny dyliżans, zabierzesz Edie i przywieziesz ją tutaj, do W est Inch’u.

I kwadrans po piątej, siedziałem ju ż na ko­

źle, energicznie popędzając poczciw ą Souter John- nie, naszą klacz d ługow łosą i liczącą tylko — około piętnastu wiosen — i z dum ą o g ląd ając się na świeżo malowany w asąg bryczki, która słu­

żyła nam jedynie w wielkie uroczystości kościel­

ne i rodzinne.

D yliżans ukazał się właśnie, kiedy zajeżdżałem przed oberżę, i złożyłem w tedy dow ód iście zdu­

m iewającej inteligencyi, bo, zapom niaw szy o u- biegłych sześciu latach, z zapałem szukałem w tłu­

mie przyjezdnych małej, czarniawej dziewczynki, w krótkiej, kolan nawet nie sięgającej, sukience.

A kiedy tak błądziłem z wytężonym w zro­

kiem i podan ą naprzód szyją, ktoś dotknął nagle m ojego ramienia, przede mną stanęła w ysoka, ża­

łobnie, lecz nadzw yczaj elegancko ubrana, m ło­

da dam a i oznajm iła, że — jest m oją siostrą cio­

teczną, bdie Calder.

W iedziałem to podobno, gd yb y mi się jednak nie była przedstaw iła sam a, m o g łe m . dwadzieścia razy minąć ją i nie poznać._

Jeżeliby zaś Jim H orscroft zapytał mię wte­

dy powtórnie, czy jest ładna, z pewnością po raz drugi, nie um iałbym mu odpow iedzieć.

B yła brunetką, i o wiele ciemniejszą, niż zda­

rzają się zwykle dziewczęta, na naszym szkockim brzegu, a jednak poprzez te krucze w łosy przewijał się m iedziano-złoty odcień, podobny trochę do cudnej, ciepłej barwy, jaką dostrzegam y w głębi płatków żółto-czerwonej róży.

U sta miała ponsow e i świeże, w twarzy ma­

low ała się stanow czość i zarazem dziwna słodycz, pod cienką skórą krążyła krew młoda, gorąca, a duże, czarne oczy patrzyły łagodnie i jasno, od pierwszej jednak chwili dostrzegłem w ich prze­

paścistych głębiach błądzący wyraz jakiejś zło­

śliwej, figlarnej chytrości.

O dym stał tak przed nią i zachwyconym w zro­

kiem podziwiałem jej niezwykłą piękność, Edie obejm ow ała mię tym czasem w kapryśne władanie, jakbym ja także był jakąś cząstką św ieżego dzie­

dzictwa. P oprostu w yciągnęła rękę i zerwała mię jak kwiat, którym zapragnęła się przystroić.

W ysm ukłą postać okryw ała żałobna, pow łó­

czysta suknia, która mię w praw iła w niekłamany podziw starannością wykończenia i oryginalnością formy, twarz przedtem osłaniał długi, krepowy welon, teraz w tył odrzucony i opływ ający ją czar­

ną, lśniącą falą.

— O c h ! Jack ’u... — szepnęła nagle, przecią­

głym i obcym angielskiej mowie, akcentem, któ­

rego podo bn o nabyła na pensyi, — usuw ając się i broniąc w ypieszczonem i rączkami — nie, nie, Jack ’u... zastarzyśm y ju ż chyba na to ?...

G d y ż ja, z niezręcznością praw dziw ego wiej­

skiego niezgrabiasza, zbliżałem do jej twarzy sw oje ogorzałe policzki i chciałem ją pocałow ać jak uczyniłem wtedy, kiedyśm y się po raz ostatni widzieli...

N a krótką chwilę zapanow ała m iędzy nami kłopotliwa cisza.

— B ądź tak dobry i daj konduktorow i shil- ling’a — odezw ała się niespodziewanie Edie, pod­

nosząc ku mnie oczy z niemą prośbą — on tak troskliwie opiekow ał się mną całą drogę...

Spłonąłem , jak wiśnia, a potem zbladłem , ni­

by ściana, i coś ostrego ukłuło mię w serce. W kie­

szeni miałem jeden tylko srebrny, czteropensow y pieniążek.

N igdym nie odczuł braku m am ony tak dotkli­

wie i boleśnie, jak w owej nieszczęsnej chwili.

Kolana się pode mną zgięły...

bdie ob jęła mię szybkiem spojrzeniem , po­

tem twarz jej rozjaśnił dobry uśmiech i w mil­

czeniu w sunęła mi do ręki zgrabną portmonetkę ze srebrnym zameczkiem.

Załatwiłem polecenie i chciałem oddać jej pie­

niądze, ale spotkał mię wzrok serdeczny i prawie b ła g a ln y :

— Będziesz moim intendentem, Jack 'u - pro­

siła w esoło. —- Czy to jest nasz ,.p o w ó z?" Och, jaki zabaw ny ! G dzież u siąd ę ?!

— N a tym worku — objaśniłem trochę nie­

pewnym głosem .

— A jak się na niego d ostan ę?

— O przyj nogę na kole, pom ogę ei z chęcią,

— postanow iłem ju ż śmielej.

Jednym susem wskoczyłem do bryczki i ują­

łem małe, rękawiczką obciągnięte dłonie w swoje, szorstkie ręce.

łidie zręcznie w spięła się do w ózka i przez jedn o krótkie m gnienie oddech jej był na m ojej twarzy, oddech dziwnie gorący i słodki, a potem zaraz uczyniło mi się w sercu jasno, i owe nieokre­

ślone smutki, owe ciężkie i dręczące myśli, pierzch­

ły gdzieś bezpow rotnie i bez śladu.

I zdało mu się, że ta jedn a chwila,

żabie-rała mię sobie niejako na w łasność, że ju ż nie będę nigdy tym co dawniej, bo oto czyniła mię jakby członkiem, dojrzałem ogniwem, w śród całej rzeszy innych mężczyzn, moich tow arzyszy, przy­

jaciół i braci.

W szystko nie zajęło nawet tyle czasu, ile na­

sza poczciwca Johunie zużyłaby na machnięcie sw o­

im obfitym ogonem , a jednak... stało się i żadna siła nie cofnęłaby ju ż tej przem iany.

Niewidzialne ręce zdarły mi oto zasłonę.

I ujrzałem się na progu życia szerszego, peł­

niejszego, słodszego, z głow ą pełną rojeń i szczę­

snych snów o przyszłości.

Tu chm ara myśli spadła na mnie, niby wio­

senna ulewa, ale zarazem zm ieszałem się okrutnie i nie wiedząc prawie, co robię, zacząłem gorliwie popraw iać i układać w ygodniejsze dla Edie, sie­

dzenie.

O na tymczasem goniła w zam yśleniu spie­

sznie oddalającą się sylwetkę pocztow ego dyliżan­

se, który z hałasem zawracał w stronę Berwick.

N agle uniosła się trochę i z całej siły jęła po­

ruszać białą, misternie haftowaną, chustką.

— Z d jął kapelusz... — szepnęła cicho i może nawpół bezwiednie — zdaję mi się, że to był chyba oficer. W yglądał ,,dysty ngow an ie". Czy go zauw ażyłeś? — pytała, pochylając się ku m nie—

patrz, ten „gen tlem an " na im peryalu, w bran żo­

wym paltocie i bardzo, bardzo przystojny.

Potrząsnąłem przecząco głow ą i cała m oja

radość gdzieś odrazu znikła, znowu uczułem g o ­ rycz w ustach i zniechęcenie w duszy.

Przez d łu gą chwilę było cicho.

---C o tam ! Nie zobaczym y się ju ż nigdy — ozw ała się Edie z w esołym uśmiechem. — Ot, w jeżdżam y ju ż m iędzy zielone pagórki, i ta droga brunatna, kręta, — w szystko zostało mi w pam ię­

ci. Jak tutaj nic się nie zm ien iło! Ty nawet, Jack ’u, prawie ten sam jesteś, co i dawniej. Tyl­

ko... śmiem żywić nadzieję... że postępow anie two­

je ze m ną ulegnie jakiej takiej zm ianie?... Myślę, że nie zechcesz ustanaw iać całego królestwa żab za moim nieszczęsnym kołnierzem ?...

D reszcz zimny przebiegł m oje ciało na sam o wspom nienie tych dziecinnych figlów .

— U czynim y w szystko, co będzie leżało w naszej mocy, byłeś się czuła szczęśliw ą w W est

lnch’u — odparłem drżącym głosem i z uw agą p rzy gląd ając się sznurkom biczyska.

— W ielka to z w aszej strony dobroć, że zga­

dzacie się przyjąć do siebie biedną, opuszczoną przez wszystkich dziewczynę — rzekła Tdie ci­

cho.

— T y jesteś dobra, żeś chciała przyjechać — przerwałem w zruszony. Obawiam się tylko, że wy­

da ci się u nas trochę sm utno i nudno, a prze- dewszystkiem monotonnie.

— W iedziałam o tern, Jack ’u, — uspakajała mię łagodnie. — Znam przecież to ciche życie.

— W iedziałam o tern, Jack ’u, — uspakajała mię łagodnie. — Znam przecież to ciche życie.

W dokumencie Groźny cień (Stron 30-47)