• Nie Znaleziono Wyników

ROZDZIAŁ CZWARTY

W dokumencie Groźny cień (Stron 65-85)

Z w y c i ę s t w o I i m ’ a.

Minęło sześć tygodni, które stały się rodzą-, jem snu niepraw dopodobnego, a czar ich, poprzez lata i zmiany, dziś jeszcze mną ow łada, kiedy w spom nę...

Znudziłbym w as opow iadaniem tego, co działo się i zachodziło m iędzy nami.

A przecież były to dni ważkie i wywierające na nasze, m oje szczególniej, losy, w pływ stanow- czy, ogrom n y i niezatarty.

Zachcianki jej i kaprysy, hum or ciągle zmien­

ny, w esoły, jak dzień jasny, to znów ponury, niby łąka, nad którą przeciągają chm ury, — gniewy, zjaw iające się bez w idocznej przyczyny, szorst­

kie w yrzuty i żale, — w szystko przepełniało mię kolejno — radością, lub smutkiem.

O na to było m oje życie, bez n iej---św iat zdaw ał mi się niczem.

Ale w n ajgłębszych skrytkach duszy i na dnie wszystkich tych uczuć, czaił się jakiś nieokreślo­

ny niepokój, trw oga p od o b n a tej, jakiej doznaje człowiek, w yciągający ręce, by uchwycić tęczę, trwoga, w ypływ ająca z poczucia, że jednak ta praw dziw a Edie, jakkolwiek nieraz składająca g ło ­ wę na mych piersiach, w rzeczyw istości pozosta­

wała tak daleką i niedościgłą, jak dawniej.

Nie łatwo ją było zrozumieć.

Przynajm niej zaś objaw iała się taką wieśnia­

kowi o m ało przenikliwym um yśle i duszy tak prostej, jak m oja.

Bo, jeśli zaczynałem z nią mówić o najpo- żądańszych mych projektach, jeśli napom ykałem , że m ógłbym już. traktować o wypuszczenie mi w dzierżaw ę Corriemuir, co do sum y koniecznej na opłacenie raty, przyrzuciłoby czystego zysku około stu liwrów i pozw oliło folwark w W est Inch’u

ozdobić salonem i cały dom odnow ić jeszcze na dzień ślubu, śliczna twarz Edie zasępiała się od- razu, spuszczała oczy i m arszczyła czoło, —■ co tak w yglądało zupełnie, jakby brakło jej cierpli­

wości na słuchanie nawet o tej, zbliżającej się przecież, przyszłości.

Ale skoro pozw alałem jej snuć własne myśli, zwierzenia jej płynęły głęboko w yżłobionym szla­

kiem, tylko były inne zupełnie, niż m oje... W ięc usiłow ała odgadnąć, czem m ogę zostać kiedyś, to znów stawała się p od o b n ą do dawnej dziew czyn­

ki i m arzyła o jakim ś, przypadkow o znalezionym dokumencie, któryby odkryw ał istotne praw a m o­

je do całej okolicznej ziemi i kreował ostatnim potomkiem w ygasłego, szlacheckiego rodu, albo widziała m ię— bez w stępow ania jednak do służby wojskowej, g d y ż o tern napraw dę nie chciała na­

wet słyszeć— nadzw yczajnym , świetnym w ojow ni­

kiem, którego imię byłoby na ustach w szystkich,—

i wtedy byw ała wesoła, niby dzień m ajow y, a w czarnych, jak węgiel, oczach, paliły się cieplejsze błyski.

Starałem się ją zadow olnić i z całą pow agą przyjm ow ałem udział w w ysnuw ąniu coraz nie­

praw dopodobniejszych bredni, zawsze jednak wkońcu wymknęło mi się jakieś nieszczęśliwe słów ­ ko, które stw ierdzało niezbicie, że jestem popro- stu tylko Jack ’iem C alder’em z W est Inch’u, — a w ów czas grym as osiadał na jej ustach, i czu­

łem jasno, że, pom im o w szystko, jestem dla niej—

prawie niczem.

G roćny cień. Dod. do „T y g o d . lllu str “ 5

I tak żyliśm y z dnia na dzień, ona — w o- błokach, ja, niestety, na ziemi, i gd yb y zerwanie nie zaszło w ten sp osób , byłoby jednak nastąpiło prędzej, czy później, ale nieochybnie i z pewnością.

B yło to po Bożem N arodzeniu, ale tegoro­

czna zim a m ijała niezwykle łagodnie.

T ak właśnie było zimno, ile trzeba, by m ódz bez obaw y przechadzać się po zm arzłych torfowi­

skach.

Śliczny, p o g o d n y ranek rozpostarł się nad zie­

mią i zachw ycona Edie w ybiegła przed śniadaniem na króciutki spacer. W róciła z policzkami zaru­

mienionymi z ożywienia.

■— Czy syn doktora, twój przyjaciel, Jack ’u, w rócił? — spytała mię na wstępie.

— Nie "wiem. Słyszałem tylko, że g o się sp o ­ dziewają.

— Ach, wdęc to pewnie jego spotkałam na zboczu.

— Spotk ałaś Jim 'a H o rsc ro ffa ?

— To on był z pewnością. Chłopak, jak dąb wysmukły, barczysty — prawdziwy bohater z b aj­

ki — >włosy ma ciemne, kręcone, nos prosty, zg rab ­ ny i ładne, szare oczy — trzepała jednym tchem Edie. — C o za posągow e ra m io n a ! A jaki wzrost w span iały! Ty, Jack ’u, nie sięgasz mu chyba na­

wet do kraw ata? — zwróciła się do mnie, lekko pogardliw ym tonem.

— D ostaję m u prawie do u c h a ! — przerwa­

łem oburzony. — Czy tylko m ówisz o Jim ’ie ? —

poprawiłem się natychmiast, — C zy palił bron- zową, drewnianą fajeczkę?

— A ja k ż e ! B ył przytem w gustow nem , sza­

lem ubraniu, i gło s ma silny, dźwięczny.

— Więc rozm aw iałaś z nim naw et? — p od ­ chwyciłem nieufnie.

Zaczerwieniła się trochę, jakby pow iedziała więcej, niż pragnęła.

— Szłam ku łączce, gdzie podo bn o jest już niebardzo bezpiecznie, — on mię ostrzegł---tło- maczyła się, lekko zm ieszana.

— Teraz poznaję Jim ’a — oznajm iłem za­

chwycony. — Poczciwy jest z kościami, — bie­

daczysko powinienby oddaw na zdob yć upragn io­

ny dyplom . Cóż, kiedy ma wspanialej rozwinię­

te bicepsy, niż fałdy i zw oje m ózgow e. Ale otóż i on we własnej o s o b ie !

D ojrzałem go przez okno w kuchni i rzu­

ciłem się na spotkanie, tryumfalnie dzierżąc świe­

żo napoczęty pączek.

Przyśpieszył kroku i po chwili ściskał mię m ocno za rękę, rozprom ieniony i szczęśliwy.

— Jakże się cieszę, Jo c k u , że cię w idzę! — rzekł serdecznie. — Nie ma to, jak starzy przy­

jaciele, praw d a?

N agle urwał i patrzył gdzieś poza mnie, g łę­

boko zdum iony.

Odwróciłem się prędko.

N a progu stała F.die ze zwykłym, trochę szy ­ derczym, trochę jakby proszącym , uśmiechem.

Jakże czułem się dum ny, patrząc w tej chwili

na nią i pow tarzając w duchu, że to jest właśnie m oja przyszła żona.

— Kuzynka nasza, Jim ’ie — objaśniłem drżą­

cym głosem — Edie Calder.

— C zęsto przechadza się pan przed śniada­

niem ? — zagadnęła g o wesoło, figlarnie prze­

chylając główkę.

— Prawie zawsze — odparł, chłonąc w zro­

kiem w dzięczną postać.

I ja również, a zwykle tamtędy — odpow ie­

działa pośpiesznie. — Jack ’u — dodała, zw racając się do mnie z urazą — niezbyt gościnnie przyjm u­

jesz sw ego przyjaciela! D a lej! Jeśli nie uczynisz mu należytych honorów, ja chyba będę m usiała cię zastąpić i ratow ać poczciwe imię praojców !

I zaśm iała się, rada z dowcipu.

W róciliśm y więc do pokoju i po chwili Jim siedział przed talerzem sm acznego rosołu.

Ale jak o ś zamilkł i zauw ażyłem kilkakrotnie, jak w zam yśleniu niósł pustą łyżkę do ust i z za­

jęciem przy gląd ał się Edie.

O n a zaś siedziała cicho i od czasu do czasu pod n o siła na niego pytające oczy.

Z daw ało mj się, że bawi ją wyraz nieśmiało­

ści, która m alow ała się dzisiaj w twarzy m ego przy­

jaciela, i że czyniła, co m ogła, żeby g o rozruszać.

Z a to m usiałem jej być tylko w dzięczny.

— Jack w spom inał mi kiedyś, że pan ma za­

miar pracow ać w zawodzie lekarskim ? — ode­

zw ała się nagle w śród ogó ln ego milczenia. — W yobrażam sobie, jakie to m usi być trudne i co

czasu pochłania sam o choćby przysw ojenie tylu koniecznych n a u k ?!

— Tak. Rzecz rozciąga się na dtugie lata — odpow iedział z m ocniejszym rum ieńcem. — Je ­ dnak zawsze ju ż bliżej końca.

— T o mi się p o d o b a ! C o za stanow czość!

Stawia pan sobie cel w życiu i dąży do niego wy­

trwale. Nie zrażają pana stosy przeszkód.

— D opraw dy, nie wiem czem m ógłbym się pochwalić — bronił się Jim widocznie zm ieszany.

— Niejeden, który zaczął razem ze mną, chlubi się ju ż tabliczką błyszczącą na drzwiach sw ojego mieszkania. Ja zaś ciągle jeszcze m uszę być stu ­ dentem !

— Zanadto pan jest skrom ny, panie H orscroft

— przekonyw ała dalej Edie. — Mówią, że tacy ludzie są najwięcej warci. C o to za radość, kiedy pan stanie u c e lu ! Siadam i pana kroczy zdrowie, cierpiącym pow raca pan moc i daw ną siłę. Czy może być cel piękniejszy, niż dobro ludzkości?

Ja wiem, że pan tak myśli.

Uczciwa natura Jim ’a nie wiedziała jak pora­

dzić sobie z tym potokiem pochlebnych w yrazów .

— O baw iam się, że nie działam jedynie z po­

budek szlachetnych —■ zaczął wreszcie. — Pragnę przedewszystkiem zarabiać na życie, w tym zaś w ypadku m ógłbym niejako rachow ać na klijentelę ojca, o ile oczywiście zostałbym dobrym lekarzem.

A nawet i w tedy jedn ą ręką będę niby daw ać uzdrowienie, d ru g ą — w yciągać po należną mi zapłatę.

— Jakiż pan szlachetny i p r a w y ! — zaw ołała E d ie z g o r ą c y m pło m ieniem w czarnych oczach.

I tak w kółko. Przyznaw ała mu wszelkie cno­

ty i tak kierowała rozm ow ą, żeby m ógł w niej przyjm ow ać najgłów niejszy udział, błyskała hu­

morem, dow cipem , słowem, starała się zwrócić w yłączną na siebie uw agę, w sposób, którym znał tak dobrze...

N a razie nie podbiła g o m oże zupełnie, wi­

działem jednak, że olśniony jest blaskiem tej, na­

praw dę niezwykłej, urody, zachwycony uprzej- mem i uprzedzającem obejściem , oczarowany nie­

przepartym wdziękiem.

D reszcz dum y i szalonej radości przebiegał mię na myśl, że, — pom im o wszystko, — to czarujące stworzenie należy przecież do mnie, przy- tem, pochlebiało mi jeszcze niezmiernie — wy­

sokie mniemanie, jakie pow ziąć m usiał o jej wy­

kształceniu.

— Praw da, jaka ona piękna? — spytałem go, kiedyśm y wyszli na ganek, — nie m ając ju ż siły pow strzym ać tych słów, co od godziny prawie paliły mi wargi.

Jim zw olna zapali! fajeczkę.

— C zy piękn a? — pow tórzył gorąco. — Nie zdarzyło mi się napotkać p o d o b n e j!

— M am y się pobrać — rzuciłem niby od niechcenia.

Fajk a upadla mu nagle na ziemię, przez chwi­

lę w pijały się we mnie jego rozszerzone oczy...

Potem podn iósł ją cicho i oddalił się bez po­

żegnania. M yślałem, że jeszcze wróci, myliłem się jednak mocno.

I jakby wkuty w ziemię, d łu go przeprow a­

dzałem go wzrokiem, — szedł powoli, z pochy­

loną na piersi głow ą, potykał się niekiedy, jakby nie patrzył, gdzie idzie, — potem zrobiło mi się dziwnie sm utno.

G dy bym m ógł g o zapom nieć choć na jedną chw ilę! Ale Edie przysunęła się, gdym wrócił do jadalni i zasypała mię tysiącem pytań. Pragnęła wiedzieć, jak mu upłynęła m łodość, czy je st bar­

dzo silny, czy zna dużo k obiet? N ie umiałem na­

wet zaspokoić wszystkich, a potem cały w ieczór się dąsała...

Później pow rócił ojciec i znowu mówił o Jim ’ie, a mnie czyniło się coraz boleśniej, coraz więcej gorzko.

Nie m ogłem poprostu słuchać. Jim pobiegł od nas do m iasteczka i p ił od południa w na­

jeździć.

Potem zaś, m ocno ju ż nietrzeźwy, zeszedł ku w zgórzom W esthouse’u, pob ił się z jakim ś cy g a­

nem i poturbow ał go tak nieszczęśliwie, że bie­

dak podobno miał nie przeżyć nocy.

O jciec sam spotkał Jim ’a na wielkim gościń ­ cu, posępnego jak gradow a chm ura i gotujące- cego się znieważyć pierw szego lepszego przechod­

nia.

— M ój B o ż e ! — kończył staruszek, ze sm ut­

kiem trzęsąc siwą głow ą — oo za czasy i jak to zmienia się w około w szy stk o ! Ładnych będzie

m iał ten nieszczęśnik pacyentów, jeśli zawód swój rozpoczyn a od łam ania ludziom k o śc i!

Edie, słuchajjąc tego, raz po raz w ybuchała takim serdecznym , zaraźliwym śmiechem, że wkoń- cu zacząłem śm iać się również i pragnąłem zb ag a­

telizować w szystko, choć w gruncie rzeczy wia­

dom ości owe przejęły mię i zmartwiły do głębi.

W dwa dni m oże później, w ypadło mi udać się do Corriem uir. Szedłem na przełaj, przez pa­

stw iska dla owiec i nagle ujrzałem Jim ’a, zbliża­

jąceg o się w m oją stron ę wielkimi krokami.

W yglądał jakb y inny zupełnie mężczyzna, ani trochę niepodobny do tego, który był u nas tak niedawno, w esoły, starannie ubrany i pełen dowci­

pów i żartów.

Nie m iał kołnierzyka, ani też krawata, kami­

zelka zw isała mu niedbale, niezapięta, w łosy były potargane, tw arz zmieniona, chwiejny krok i cała postać zdradzały noc przepędzoną na piciu.

W ręku trzym ał jesionow ą laskę i z jakąś bez­

m yślną zaciętością ścinał napotkane po obu stro­

nach ścieżyny, janow ce, a połam ane łodygi gęsto znaczyły ślad przejścia.

— Jak się m a sz ? — szepnąłem serdecznie, z przyciskiem.

Ale rzucił mi tylko jedn o z tych spojrzeń, które widyw ałem czasem w je g o oczach w szko­

le, W chwilach, kiedy ogarniała g o tak zwana, pa- sya, albo kiedy coś zawinił i nie chciał tego uznać, usiłując zuchw alstwem i pew nego rodzaju czelno­

ścią pokryć uczuw any w duchu brak słuszności.

Nie odpow iedział ani słowa. Zwiesił głow ę na piersi i minął mię śpiesznym , jakby gorączkow ym krokiem, jeszcze zapalczyw iej w ym achując laską i po dawnem u łamiąc gałązki i martwe, zeschłe kwiaty.

B ó g widzi, żem nie chow ał do niego urazy.

Tylko było mi ogrom nie, — bardzo przykro.

I rzecz dziwna, nie uczuw ałcm najm niejszej zazdrości, choć nie byłem przecież ślepy i rozu­

miałem doskonale, co znaczy to w szystko.

Biedaczysko zakochał się poprostu w Edie i nie umiał znieść myśli, że jednak ona będzie należała do mnie.

C óż mu pozostaw ało in n ego ?

Kto wie, czy na je g o m iejscu nie postępow ał­

bym w łaśnie tak sam o.

Kiedyś, kiedyś, w ydałoby mi się m oże nie- praw dopodobnem , żeby jedn a dziew czyna m ogła do tego stopnia zawrócić głow ę rozsądnem u bądź co bądź mężczyźnie, teraz jednak uznaw ałem to za bardzo proste, i nawet z wyrozumieniem zapatry­

wałem się na wiele innych rzeczy...

M inęły znown dw a tygodnie i przez cały ten okres nie w idziałem ani razu sw ego daw nego przy­

jaciela. Aż przyszedł wreszcie czwartek, ów czw ar­

tek, który za jednym zamachem zmienił bieg całego m ego dotychczasow ego życia.

T ego ranka jakoś zbudziłem się w cześniej, niż zwykle, i z uczuciem owej dziw nej rozkoszy, ja ­ kiej doznaje się w chwili otw orzenia oczu ze snu

krzepiącego. A przytem pełno wzbierało we mnie radosnych, krew rozpalających, myśli.

Edie była w czoraj taka cudna, taka milutka, jak nigdy.

I usypiając, jeszcze szeptałem jej imię z u- śmiechem, jeszczem pow tarzał sobie, że napraw dę schwyciłem tę daleką tęczę i piersi rozpierała mi nadludzka prawie radość, iż — wpraw dzie bez w ybuchów i zbytnich uniesień, których ciągle od niej pragnąłem tak bardzo — zaczynała jednak przyw iązyw ać się do mnie, do ow ego prostego Ja ck ’a C ald er’a z W est lnch’u ! Budziło się w niej serce?

Św iadom ość tego zapadła mi głęboko w du­

szę i była właśnie przyczyną owej niezwykłej rzeź- kości. P o dw ó jn y poranek w stawał dla mnie.

Potem przyszło mi do głowy, że gdybym się pośpieszył, m ożebym zdążył w yjść z nią razem na przechadzkę, Edie m iała bowiem zw yczaj odbyw ać długi spacer bardzo rano, — zaraz po wschodzie słońca.

Alem się w ybrał za późno.

Bo, kiedy znalazłem się przy drzwiach jej pokoju, zbadałem , że były tylko przymknięte, sy­

pialnia zaś pusta.

— C óż robić, — westchnąłem m ocno zły na siebie, — w yjdę choć na jej spotkanie, może w ró­

cimy razem.

Ze w zgórzy, ciągnących się w stronę Corrie- muir, doskonale widać całą okolicę, ponieważ są

najwyższe, więc porw ałem prędko kij sękaty i bez nam ysłu puściłem się w tym kierunku.

Dzień by ł pogodn y, ale m roźny, i ciche po­

wietrze mącił tylko m iarow y łoskot bałwanów, roz­

bijających się o ostre brzegi, co nawet, pamiętam, m ocno mię zdziwiło, bo o d kilku ju ż dni nie było wiatrów w naszej okolicy.

Z pośpiechem w spinałem się po strom ej, zy­

gzakow ato wijącej się, ścieżce i pełną piersią wchłaniałem ożywcze, czyste, poranne powietrze, gw iżdżąc przytem w esoło, aż wkońcu, zdyszany trochę, dotarłem do szczytu, gęsto porośniętego przez karłowate krzaki i janow ce.

Teraz szybkiem spojrzeniem ogarnąłem prze­

ciwległe zbocze i po chwili dojrzałem w dole Edie, a przy niej... sylwetkę H o rscro ffa.

Byli nawet w zględnie niedaleko, tak jednak zatopieni w rozmowie, iż nie dostrzegło mię żadne.

Edie szła bardzo powoli, z lekko pochyloną głową, po ślicznej twarzy błąkał się dziwny, jej właściwy, wyraz, ten sam, który znałem tak do­

brze.

Kiedy niekiedy odw racała głow ę od towarzy­

sza i rzucała jakieś krótkie słówko.

Jim postępow ał tuż przy niej i nie odryw ał oczu od zgrabnej postaci. W idziałem nawet ciemne wypieki na śniadych policzkach, z szybkich ru­

chów ust i gorączkow ych gestów dom yślałem się treści rozm ow y, jakichś słów palących...

N agle przybliżył się więcej jeszcze, o coś py­

tał, o coś nalegał natarczywie. Edie z pieszczotą

położyła mu dłoń na ramieniu. Minęła chwila, jak wiek d łu ga dla mnie, potem Jim porw ał tę rękę, pociągn ął ją całą ku sobie, uniósł w górę i zaczął całow ać raz po raz, gorąco namiętnie...

Nie byłem w stanie w ydobyć gło su z gardła, ani też uczynić najm niejszego ruchu. Stałem tak, prawie zastygły, czując, że coraz więcej blednę, z sercem ciężkiem, jak ołów, z oczym a wżerają- cemi się w okrutny widok.

O bejm ow ała g o teraz za szyję i przyjm ow ała pocałunki z takim sam ym uśmiechem, jak moje.

Postaw ił ją wreszcie na ziemi.

M usiało to być pożegnanie, bo potem nie uszli razem może i stu kroków, co ju ż nie zdziwiło mię wcale, — tutaj m ogli być dostrzeżeni z najwyż­

szych okien W est Inch’u.

Edie skinęła głow ą i oddalała się zwolna, on stał ciągle w tern sam em m iejscu i ścigał jej syl­

wetkę zachwyconym wzrokiem.

Z m ogłem się, aż póki nie zniknęła za zakrę­

tem drogi. Potem jąłem spuszczać się ze w zgórza, bez tchu, szalonym jakim ś pędem , z chaosem pie­

kących myśli, nie patrząc prawie przed siebie i o- przytom niałem dopiero, kiedym ujrzał przed sobą p ob lad łą lekko tw arz Jim ’a.

U siłow ał się uśm iechnąć, szare oczy spotkały m oje z lękliwym, niepewnym wyrazem .

—■ T o ty, Jo ck ’u ! — szepnął zcicha. — N a nogach już, tak ra n o ?

— W idziałem w as! — w yrw ało się nawpół bezwiednie z moich ust ściśniętych.

W gardle czułem suchość tak nieznośną, że tylko rozpaczliw ym wysiłkiem zdobyłem się na owe słowa.

— D o p raw d y ? — spytał z nagłą zaciętością.

U rw ał i twarz jego przyoblekła nieugięty w y­

raz.

— W ięc dobrze się stało — wyrzekł twardo.

D ziś jeszcze miałem być w W est Inch’u i otwar­

cie rozm ówić się z tobą. U przedziłeś tylko m oje chęci.

— Piękny p rzy jaciel! — rzuciłem z pogardą.

— Jo ck ’u ! — syknął boleśnie. — Jo ck ’u, po­

mówmy rozsądnie. Sam w yjaśnię ci w szystko. Patrz mi w oczy, zobacz, że nie kłamię. Spotkałem Edie...

chciałem powiedzieć m iss C alder... zrana, pierw­

szego dnia pobytu w Berwick. W tedy zdarzyły się okoliczności, które nakazały mi przypuszczać, że jest wolna, i w tern przekonaniu, — przysię­

gam ci, że mówię praw dę, — całą du szą rzuciłem się w ślady tego cu dn ego stw orzenia. Potem ...

potem oznajm iłeś mi, że jest tw oją narzeczoną i to był dla mnie ch yba najcięższy cios w życiu.

W iadom ość owa wprawiła mię poprostu w obłęd.

O dtąd dnie i noce spędzałem na burdach i bezu­

stannej prawie pijatyce, i tylko szczęśliwym jakim ś trafem nie zn ajduję się w tej chwili w więzieniu.

Aż spotkałem; ją po raz drugi, — przypadkiem , — na zbawienie duszy, klnę ci się, że to był tylko przypadek, — i w tedy sam a ze m ną zaczęła roz­

mowę. Powiedziałem jej zaraz o tobie, ale wy- buichnęła tylko śmiechem . Stosunek w asz, nazwała

najnaturalniejszem przywiązaniem, zachodzącem zwykle m iędzy ciotecznem rodzeństwem , słowa twoje o sobie, ochrzciła mianem dzieciństwa i głupstw a. Rozum iesz więc chyba, Jo ck ’u — cią­

gn ął serdeczniej, jakb y ze W spółczuciem — że nie jestem tak bardzo winny, i że nie zasługuję na tw'oją pogardę, tern więcej, iż Edie, przyrzekła mi solennie, postępow aniem sw ojem z tobą, przekonać cię, żeś się mylił, rozcząc sobie do niej, zupełnie zresztą bezzasadne, prawo. Z pewnością więc mu­

siałeś zauważyć, że w ciągu ostatnich dwóch ty­

godn i unika cię rozm yślnie i nawet prawie nie rozm awia...

Z m ojej krtani w ybiegł śmiech zduszony, g orz­

ki...

— O tak! — potw ierdziłem dziko. — Bo

— O tak! — potw ierdziłem dziko. — Bo

W dokumencie Groźny cień (Stron 65-85)