C i e ń n a w o d a c h .
Piękna F.die nie potrzebow ała wiele czasu na zagarnięcie pod swe czarodziejskie berło w szyst
kich mieszkańców W est Inch’u, nie w yłączając na
wet ojca. Królow ała, niby dum na władczyni w śród wpatrzonych w każde skinienie, poddanych.
Sypała przytem pieniędzmi, za w szystko pła
ciła, jak żądano, żadne z nas jednak nie wiedziało, czy i kiedy ukaże się dno tych niewyczerpanych niby skarbów.
Skoro matka jej oznajm iła, że cztery shil- ling’i tygodniow o w zupełności pokryją wszystkie jej osoby tyczące, wydatki, — hdie dobrow olnie podniosła tę sum ę do w ysokości siedmiu shil- ling’ów i sześciu pens’ów.
Pokój od południa, najsłoneczniejszy i które
go okno całe tonęło w zieleni pnących roślin i bla
doróżow ych pow ojów , w spaniałom yślnie i jed n o
głośnie został przeznaczony dla niej, a po kilku dniach, kiedy przyozdobiła g o m nóstw em śli
cznych, w Berwick zakupionych, drobiazgów , przy
brał zupełnie inny, elegancki i „k u n sztow n y'1 wy- gląd.
D o miasteczka je źd ziła regularnie dwa razy na tydzień, ponieważ zaś nasza poczciwa John- nie i starożytna bryczka nie przypadły jej jakoś
do gustu, więc w ynajm ow ała w tym celu piękny g ig A n gu s’a W hitehead’a, który zamieszkiwał duży folw ark po drugiej stronie zbocza, więcej w głąb od brzegu.
I nie zdarzyło się chyba nigdy, by pow ró
ciła bez jakiejś drobnostki, którą ofiarowywała potem z radosnym uśm iechem . To przywiozła zgrab n ą fajeczkę dla ojca, to ciepły pled szotlandz- ki dla matki, książkę dla mnie, albo piękną obrożę dla R o b ’a, n aszego owczarka.
Nie wiem, czy kiedykolwiek pod słońcem żyła rozrzutniejsza od Edie kobieta.
C o jednak nam daw ała najlepszego, to sw oją obecność, — radość, w esołość i światło.
D la mnie zmieniła świat cały.
Słońce świeciło teraz jaśniej, w zgórza okryły się piękniejszą zielonością, od m orza szedł ożyw czy, słony powiew, powietrze stało się przezro
czyste i jakby bardziej błękitne...
N asze dotychczasow e życie straciło sw oją po
spolitość, odkąd dzieliliśm y je z tą delikatną istotą, zgrzybiały, szary, posępny dom ojcowski przyo
blekł jakiś świąteczny, uroczysty w ygląd, słowem, pojaśniało w szystko od dnia, w którym jej stopy dotknęły naszego ubogiego progu.
Nietylko piękna twarz Edie czyniła te cudy, nie uroda, choć należała do najpow abniejszych, ani kibić i jędrne, m łode kształty, chociaż nie zna
łem dziewczyny, która m ogłaby się pod tym w zględem z nią porównać.
Ale przedew szystkiem jej sp o só b bycia,
figlar-ne i trochę przekorne ułożenie, dziwna um iejęt
ność prow adzenia „przym ilnej" rozm ow y, prze-dewszystkiem sw oboda i dum ne ruchy i wdzięk nieprzeparty, z jakim odrzu cała suknię, lub po
chylała ciemną głow ę, wdzięk nieokreślony w' ka- żdem słowie, każdym czynie i w 1 ażdetn sp o j
rzeniu...
I czuliśm y się, niby proch, pod jej stopam i.
A przeciągły, w ym owny i trochę proszący wyraz czarnych oczu i serdeczne, cieple słowa dźwigały pokornych i wiodły w zawrotny wir wy
żyn.
N iepodobna było jednak dosięgnąć tych szczytów.
D la mnie pozostaw ała zawsze istotą niedo
ścigłą, nieskończenie daleką, i królewsko dum ną.
N igdy nie umiałem pozb yć się tego uczucia, nigdy, pom im o przykrości, jaką mi to spraw iało i najkunsztow niejszych rozum ow ań.
Cokolwiek przem yślałem , nie m ogłem jednak uznać, że ta sam a krew płynęła i w jej żyłach, że była właściwie m oją cioteczną siostrą i wieśniaczką, tak jak ja wieśniakiem.
Im więcej też ją kochałem, tern większą mię napełniała nieśmiałością, i obawą, ona zaś s p o strzegła to o wiele wcześniej, niż dom yśliła się pierw szego...
Kiedy byłem zdaleka, doznaw ałem dziw nego podniecenia i krew szybciej obiegała m oje m łode ciało, skoro zaś znaleźliśm y się razom, milkłem i drżałem tylko z trwogi, żeby jej nie obrazić ja
kiem nieopatrznem słówkiem, nie naprzykrzyć się sobą, nie rozdrażnić.
G d y bym wtedy znał głębiej naturę niewieścią, nie dręczyłbym się tak m oże napróżno, a z pew
nością um iałbym lepiej w ykorzystać chwile.
— O grom nie zmieniłeś się, Jack'u, zupełnie niepodobny jesteś do daw nego — oznajm iła mi kiedyś bdie, przeciągle patrząc z pod rzęs czar
nych i prześlicznych.
— C o innego mówiłaś, skorośm y się przywi
tali — zauw ażyłem zmienionym, któremu jednak usiłowałem nadać ohpjętność, głosem .
— M ówiłam, bo miałam na myśli poprostu twój w ygląd, a teraz uderza mię twoje dziwne za
chowanie. W tedy byteś ze mną despotyczny i szorstki i w szystko robiteś po sw ojem u. Taki praw
dziwy, mały m ężczyzna. Pam iętam jeszcze te, wiecznie potargane, w łosy i oczy, pełne złośliwo
ści i coraz to pom ysłow szych figlów ! D ziś jesteś m elancholijny i jakby trochę senny, z ust two
ich płyną słów ka m iodow e...
— K ażdy się z czasem wyrabia — przerwa
łem, cały drżący.
— T ak... ale... wolałam ciebie takim, jakim wtedy byłeś — szepnęła bardzo cicho.
O garnęłem ją szybkiem spojrzeniem . M yśla
łem zawsze, iż dotąd jeszcze nie przebaczyła mi daw nego traktowania.
Bo, żeby tego rodzaju „sp o só b bycia" m ógł przypadać do smaku komu innemu, niż osobn i
kowi zbiegłem u z dom u waryatów (bo tak przed
stawiały mi się dzisiaj dawne m oje figle), to już stanow czo przechodziło zakres mej inteligencyi.
I nagle stanął mi w oczach czas, w którym zastaw szy ją, naprzykład, na progu, z książką na kolanach, um ieszczałem na końcu giętkiego, le
szczynow ego pręcika drobne kuleczki gliny i p o ty w nią ciskałem, póki nie w ybuchnęła płaczem .
Albo, schw ytaw szy w potoku Corriem uir, n aj
większego, jakiegom m ógł upolować, w ęgorza, ścigałem ją z tym w ęgorzem w ręku, z taką zacie
kłością, że, naw pół martwa ze strachu, w padała do kuchni, biegła do kolan mej matki i kryła się pod jej zbawczym fartuchem , ojciec zaś wym ierzał mi potężne uderzenie warząchwią, albo czeni miał pod ręką, zwykle w ucho, które — razem z wę
gorzem — odrzucało mię gdzieś, aż pod kredens...
W ięc tego żałow ała?...
A zatem będzie m usiała się obejść, bo prę
dzej uschłaby mi ręka, nim popełniłbym znowu, którąś z dawnych okropności.
W tedy także po raz pierwszy uchwyciłem wą
tek i dostrzegłem charakterystyczny rys dziwnej, niezrównoważonej, natury kobiecej, i przyszła mi do głow y myśl genialna, że m ężczyzna nie p o winien zapuszczać się w żadne, karkołom ne na temat ów, dociekania, a tylko mieć się na baczno
ści i usiłować uczyć się, uczyć się, uczyć...
I przez chwilę znaleźliśm y się wreszcie na je
dnym poziomie, mianowicie, skoro ośw iadczyła, że zawsze robi to tylko, co jej się p o d o b a i jak się jej podoba. Potem dodała z figlarnym uśmiechem,
G roźny cień. P o d . do ,T y god . I i l u s t r ‘ 4
że jednak nie byłoby to nieprzyjem nie mieć mię tak na sw oje usługi, jak naprzykład R ob jest po
słuszny na g ło s rozsądku, objaw iający mu się przez usta pew nego m łodzieńca...
T u każdy pom yśli, że jednak byłem kapitalnie głupi, pozw alając w odzić się pięknej dziewczynie na pasku.
1 m oże w tern znalazłoby się ziarnko prawdy, należy przecież pamiętać, iż wtedy nie znalem żadnych prawie kobiet, z tą zaś spotykałem się pod jednym dachem.
N a głębsze usprawiedliwienie swoje, dodam jeszcze, że Edie — jako rodzaj — rzeczywiście była niezwykłą rzadkością, przytem, m ogę z czy- stem sumieniem zapewnić, iż miała „m ocną g ło w ę" i ujarzm iała po m istrzowsku.
N aprzykład m ajor Elliott.
Człow iek ten pochow ał trzy żony i uczestni
czył w dw unastu walnych bitwach.
Tym czasem Edie m ogłaby owinąć go koło sw ojego paluszka, — niby m okrą szmatkę, — Edie, siedm nastoletnia dziewczyna, która zaledwie opuściła pensyę.
Jak o ś wkrótce po jej przyjeździe, spotkałem starego, w ychodzącego z n aszego folwarku. Szedł powoli i kulał, jak zwykle, jednak policzki dziwnie miał rozrum ienione i nowy m igotliwy błysk w o- czach. W yglądał o dziesięć lat m łodziej.
R az po raz podkręcał siwe wąsy, aż nastawił je w końcu niby szydła, prawie na linii oczu,
a zdrow ą n ogą stukał z taką butą, jakby conaj- mniej staw ał do gry w „fo o t b ali".
C o ona mu pow iedziała?
Jeden B ó g tylko wiedział, przecież niedobre przeczucie ścisnęło mi serce i w głow ie jęło szu mieć, jak po starem winie.
— Koniecznie chciałem się z tobą zobaczyć, mój chłopcze — odezw ał się m ajor rzeźko — ale ju ż późno i będę m usiał wracać. Nie żałuję jednak trudu, g d y ż miałem sp o so b n o ść poznać l a b e 11 e c o u s i n e , najbardziej zachwycające, n ajpow ab
niejsze stworzenie, jakie kiedykolwiek widziałem mój kochany!
Styl miał ceremonialny i trochę .szorstki, a przytem zwyczaj wtrącania kiedy niekiedy wyra
zów francuskich, które pozbierał w wyprawach swoich po szerokim świecie.
Z aczął z zapałem opow iadać coś o Edie, ja zaś słuchałem jak na rozżarzonych węglach, g d y nagle dostrzegłem w yglądający mu z kieszeni róg gazety.
U czyniło mi się nieco lżej na sercu, wiedzia
łem ju ż pow ód wizyty, staruszek chciał, jak zwy
kle, podzielić się w iadom ościam i z wojny.
W W est Inch’u trudno było o dzienniki.
— C o słychać now ego, m ajo rze ? — spytałem zaraz, rad, że m ogę zmienić drażliwy dla mnie temat.
W yciągnął gazetę z kieszeni i w strząsnął nią tryumfalnie.
— Sprzym ierzeni wygrali wielką bitwę, m ój
kochany — oznajm ił z radosną dum ą. — Myślę, że N ap niedługo ju ż w ytrzym a! Saksończycy go wyrzucili, pod Lipskiem doznał niepow odzenia, co się zow ie! C e s t p a r f a i t , drogi chłopcze. W el
lington tym czasem przebył Pireneje, a pułki Gra- ham ’a dotrą w krótkim czasie do B ayonne’y.
W yrzuciłem z uniesieniem kapelusz w powie
trze.
— W ięc w ojna nareszcie się sk o ń cz y ?! — za
wołałem głośno.
— Wielki czas na to — o dparł m ajor z nie
zwykłą pow agą. — M orza krwi w ytoczono. I my
ślę, że m oże niewarto w spom inać ci o tern, co tłukło mi się po głow ie ostatnimi czasy ?
— C o tak iego ? — podchwyciłem niespokoj
nie.
— Przychodziło mi na myśl, że nic tu wła
ściwie nie robisz — zaczął zwolna — ponieważ zaś m oje kolano nabiera potrosze dawnej sprę
żystości, zapragnąłem w stąpić znowu w służbę czynną. I zapytyw ałem się w duchu, czy nie po
ciągnęłaby cię perspektyw a obozow ego życia pod rozkazam i starego m ajo ra?
Krew nabiegła mi do piersi gorącym strum ie
niem.
— O c h ! Jakżebym chciał tego 1 — wyrwało mi się z głębi duszy.
— Liczę, że upłynie jeszcze około sześciu miesięcy, zanim będę dostatecznie zdrów na po
myślne odbycie oględzin komisyi lekarskiej, z dru
giej znów strony praw dopodobnem jest, że Boney
do tego czasu zostanie ju ż srom otnie pokonany, gd y b y jednak...
— Ale matka — przerwałem zmartwiony. — Pewno nie zechce mię p u ścić?
— Nie będziem y się p y ta li! — oznajm ił sta
ruszek szorstko.
Kiwnął mi głow ą i oddalił się, kulejąc m ocno.
Ja zaś zaszyłem się w krzaki i ukryw szy twarz w rękach, jąłem rozm yślać o tern, co mi pow iedział m ajor, o słowach, które uka
zywały mi nowe, jeszcze inne światy. Sylw etka Klliotfa tymczasem m alała i m ajaczyła daleko, prawie na zakręcie drogi, niby duża, brunatna plama, wiatr rozwiewał mu z w ściekłością poły płaszcza i uderzał o pled rzucony przez ra
mię, on zaś powoli, i z widocznym wysiłkiem piął się po stromem zboczu skalistego w zgórza:
I przez chwilę ten schorow any, stary, a prze
cież rwący się do czynu, człowiek, w ydał mi się jakąś tytaniczną, olbrzym ią postacią, a m oje wła
sne życie na folw arku lichem i nędznem i nic wartem.
Spokojniem poprostu czekał, aż zastąpię o j
ca, na tych sam ych siwych piaskach, na tern sa
mem zboczu i przy tym sam ym , leniwie płynącym strumyku, i zawsze będę pasł owce, zawsze wzrok, mój zatrzym yw ać się będzie na tym pochylonym trochę zapadniętym dom u ojców i praojców .
A lbo na ciemnobłękitnych fałdach wiecznie szum iącego m orza.
Ot, życie dla m łodego, zdrow ego m ężczyzny!
A m ajor, pochylony wiekiem, z dolegającą bezustannie i otwierającą się niekiedy, raną, ten um iał roić śmiałe plany i pragnął przyłożyć się do spraw ogólnych, — ja tylko, w pełni sił fizy
cznych, — dobrow olnie zatracałem się w śród gnu- śnych w z g ó rz y !
T w arz m oją oblały płomienie palącego wstydu i jednym susem zerwałem się z ziemi, pełen g o towości do odjazdu , z mocnem postanowieniem w yzyskania sił wszystkich dla ojczyzny.
Przez dw a dni nie umiałem m yśleć o czem in-nem.
T rzeciego zaszło coś, co um ocniło mię jeszcze w tych planach, a potem starło w proch wszyst- stkie, na podobieństw o wiatru, rozw iew ającego naj
tęższe nawet kłęby dym u.
Edie i ja z nierozłącznym R o b ’em w ybraliśm y się właśnie na codzienną popołudniow ą przechadz
kę...
W krótce znaleźliśm y się na najwyższym cyplu pochyłości, zstępującej zwolna na otwarty i płaski brzeg morski.
Jesień ju ż się kończyła.
Jak okiem sięgnąć, wzrok napotykał tylko trawy, przywiędłe, przykurzone i nawpół brunat
ne, słońce świeciło jednak jeszcze jasn o i kładło na nas sw oje gorące promienie.
O d południa szedł wiatr palący, a urywane, krótkie jeg o oddechy m arszczyły nieskończone o b szary morza, przew alającego się nam pod sto
pami.
Prędko nazbierałem chrustu i urządziłem dla Edie królewskie siedzenie. Rzuciła się na ów stos brunatnych gałązek zwykłym swoim, niedbałym trochę, ruchem, i z twarzą pełną uśmiechów, bo namiętnie lubiła ciepło, słońce i światło.
Ja zaś przysiadłem u jej stóp, w trawie. Po chwili Rob przyczołgał się także i złożył kudłatą głow ę na moich kolanach.
N ad nami było tylko niebo i wielka, niezmą
cona cisza, a jednak i tutaj ów cień złowieszczy nie dał nam spokoju, 'bo nagle nad w odam i zwi
sła groźna mara t a m t e g o człowieka, tego, któ
ry imię swe w ypisał krwawemi zgłoskam i na kar
tach Europy, i na lądach całego prawie świata.
W oddali, na m orzu pojaw ił się jakiś statek.
Zdaje się, że był to stary okręt handlow y o zwykłym, spokojnym w yglądzie, p raw d o p od o b nie dążący do Leith.
D ostrzegaliśm y wyraźnie pokład, duże, czwo
roboczne reje, — wszystkie żagle były rozwinięte.
M inęła krótka chwila i z przeciwnej strony, od północo-w schodu ukazały się nagle dwie wielkie krypy, robiące wrażenie pospolitych, kupieckich statków, każda z ogrom nym m asztem i dużym , czworokątnym żaglem ciemnej, brunatnej barwy.
Z przyjem nością patrzyliśm y na owe trzy o- kręty, sunące w yciągniętym sznurem , i żwawo pru
jące fale, w śród których przejście ich znaczyła srebrno-biała sm uga.
Wtem z jedn ego z owych kupieckich statków
buchnął krwisty płomień, a zaraz potem kłąb czar
nego dym u.
Z drugiego również w ypełzł wężyk ognia.
Okręt handlow y odpow iedział przeciągłem trzeszczeniem, niby żałosnym jękiem.
I w m gnieniu oka piekło przesłoniło jasne nie
bo, i na cichych niedawno wodach, rozpasała się nienaw iść: okrucieństw o i wszelkie, krwi spragnio
ne namiętności.
Zerwaliśm y się, zanim dobiegł nas jeszcze pierwszy grzm ot w ystrzałów i Edie, cała drżąca, oparła się o m oje ramię.
— Oni się biją, Jack ’u ! — krzyknęła z prze
strachem. — Kto są ci lu d zie? Kto to ? !
Bicie m ego serca w tórow ało hukom armat, i dysząc ciężko, prędkim, urywanym głosem , ją
łem szeptać:
— Są to dwaj korsarze francuscy, dwa spraw ne dw um asztow ce, — c h a s s e - m a r e e — na
zyw ają je tam, na południu. A ten, to któryś z na
szych okrętów handlow ych,— i— jak prawda żeśmy śmiertelni, — tak ulegnie tym zbójom z pewno
ścią. M ajor opow iadał mi kiedyś, że statki ich zao
patrzone są zawsze w doskonałą artyleryę i tęgo ob sadzon e w ludzi. A c h ! czem uż nasi nie cofają się za wały, broniące ujścia T w eed?y ? L .
Bo napadnięty okręt nie m yślał zwijać żagli.
Przeciwnie, kołysał się dum nie na falach, po
tem coś ciem nego poruszyło się u szczytu masztu i po chwili zwisła nasza narodow a flaga i jęła trze
potać się w słońcu.
A potem znowu huknęły arm aty i usiłow ały zgłuszyć kanonadę z wielkich dział, którycli pa
szcze czerniały na statkach korsarskich.
W chwilę później trzy okręty starły się tak hlizko, że zdała tworzyły jakby jedną, ciemną, pokłębioną masę.
Statek handlowy mknął ciągle niby jeleń, ści
gany przez dwa wilki, czepiające mu się bioder.
A nad wszystkimi kłębił się dym czarny i prze
słaniał zwartyim, złow rogim tum anem . Kiedy nie
kiedy tylko ukazywały się w śród niego m aszty, ża
gle, reje, albo błyskały języki płomieni i pięły się wyżej i w yżej...
Aż uczynił się tak piekielny hałas, taki huk nieprzerwany dział i armat, splątany z jakiem ś ogłuszającem wyciem, okrzykam i radości i bezu
stannym prawie jękiem, że echo tych św istów i zgrzytów, dźw ięczało mi potem w uszach przez długie tygodnie.
G odzinę przeszło trwała bitwa, godzinę ju ż dym y i błyski biegały po m orzu, a my patrzyliśm y ze ściśniętem sercem na chw iejącą się ciągle ban
derę, co chwila przym ykając oczy i bojąc się je potem otworzyć. — z obawy, czy dostrzeżem y ją jeszcze u szczytu. Ale kołysała się bez przerwy.
A potem od ciemnej, skłębionej plam y odciął się statek o dużych, czworokątnych rejach, dum niejszy jeszcze i bardziej niew zruszony, niż przed bitwą, okopcony, c z a rn y — i puścił się w dalszą drogę.
Kiedy zaś dym y rozw iały się cokolwiek,
uj-rżeliśm y jed n ego z korsarzy, z pochylonym na
przód dziobem , niby zanurzająca się w wodę ka
czka ze złamanem skrzydłem , — szybko pogrą
żającego się w morze, drugi co tchu na własny pokład przesadzał załogę, i 'temu widać groziło niebezpieczeństw o wciągnięcia w wir, który two
rzył się ju ż koło przebitego statku.
W ciągu tej krótkiej godziny przeżyłem pół wieku i całą duszą brałem udział w bitwie.
W iatr porw ał mi gdzieś czapkę, ale nawet te
g o nie zauważyłem .
Z przepełnionem sercem zwróciłem się teraz do łidie, i nagle mi się zdało, żeśm y ci sami, co przed sześciu laty.
Patrzyła nieruchom o przed siebie, usta miała rozchylone, jak dawniej, jak wtedy, drobne ręce zaplotła tak m ocno, że skóra na w ypukłościach złociła się, jakb y w yrzeźbiona ze słoniowej kości.
— C o za k ap itan ! — szepnęła, błądząc w zro
kiem po zielonych zaroślach i żółtych janowcach,
— co za odw aga, jaki dzielny człow iek! Której z kobiet nie napełniłoby dum ą posiadanie takiego m ałżon k a?
— Świetnie sobie poradził, n iep raw d aż!? — pytałem z dziecinną radością.
tidie ob jęła mię nagłem spojrzeniem . W o- czach jej czytałem, iż zapom niała, że tu jestem.
— D ałabym rok życia, gdybym m ogła spot
kać takiego człowieka — ciągnęła, nie zw racając uwagi na m ój niezręczny wykrzyknik. — Ot, co znaczy m ieszkać na wsi. W iduje się tylko ludzi,
którzy nie potrafią nic lepszego, jak grzebać się w ziemi, albo pasać owce.
Nie wiem, czy chciała mię dotknąć umyślnie,
— nigdy jej nie trzeba było o to prosić, — jednak bez w zględu na intencyę, — słow a jej zraniły mię tak boleśnie, jakby kto gorącem żelazem prze
mknął po odkrytym nerwie.
— D obrze mówisz, PTiie — podchwyciłem , usiłując mowie swej nadać niew zruszony spokój.
— To, coś wyrzekła przed chwilą, um acnia mię tylko w powziętem dawniej ju ż postanow ieniu.
T ego wieczora jeszcze zaciągnę się do pułku, sto
jącego w Berwick.
— D opraw dy, Jack ’u ? Zostaniesz żołnierzem !
— spytała prędko, z uśmiechem.
— Tak, jeśli rzeczywiście wierzysz, że każdy, pędzący życie na wlsi, jest nic nie wart.
— Jak tobie ładnie będzie, w czerw o
nym m un durze! — wykrzyknęła, głu sząc ostat
nie m oje słowa. — 1 zupełnie inaczej w yglądasz, kiedy się rozgniew asz. Chciałabym zawsze w two
ich oczach dostrzegać te b ły sk i! Teraz jesteś przy
najmniej m ężczyzną! Tylko... wiem doskonale, że...
o tem w ojsku, to żarty.
— Zobaczysz, czy żartuję.
I nie patrząc ju ż na nią, pędem puściłem się po pochyłości, pędem przebyłem drogę i w pa
dłem, jak wicher, do kuchni. M atka i ojciec sie
dzieli, jak zwykle, każde po przeciwnej stronie wielkiego komina.
— Matko, m am o ! — wołałem od proga. — Jad ę dziś jeszcze, zostaję żołnierzem.
G d y b y m im powiedział, że będę złodziejem, nie wiem, czy m ogliby okazać się więcej zm iażdże
ni, bo w owych odległych czasach, nieufni i w zglę
ni, bo w owych odległych czasach, nieufni i w zglę