• Nie Znaleziono Wyników

ROZDZIAŁ TRZECI

W dokumencie Groźny cień (Stron 47-65)

C i e ń n a w o d a c h .

Piękna F.die nie potrzebow ała wiele czasu na zagarnięcie pod swe czarodziejskie berło w szyst­

kich mieszkańców W est Inch’u, nie w yłączając na­

wet ojca. Królow ała, niby dum na władczyni w śród wpatrzonych w każde skinienie, poddanych.

Sypała przytem pieniędzmi, za w szystko pła­

ciła, jak żądano, żadne z nas jednak nie wiedziało, czy i kiedy ukaże się dno tych niewyczerpanych niby skarbów.

Skoro matka jej oznajm iła, że cztery shil- ling’i tygodniow o w zupełności pokryją wszystkie jej osoby tyczące, wydatki, — hdie dobrow olnie podniosła tę sum ę do w ysokości siedmiu shil- ling’ów i sześciu pens’ów.

Pokój od południa, najsłoneczniejszy i które­

go okno całe tonęło w zieleni pnących roślin i bla­

doróżow ych pow ojów , w spaniałom yślnie i jed n o­

głośnie został przeznaczony dla niej, a po kilku dniach, kiedy przyozdobiła g o m nóstw em śli­

cznych, w Berwick zakupionych, drobiazgów , przy­

brał zupełnie inny, elegancki i „k u n sztow n y'1 wy- gląd.

D o miasteczka je źd ziła regularnie dwa razy na tydzień, ponieważ zaś nasza poczciwa John- nie i starożytna bryczka nie przypadły jej jakoś

do gustu, więc w ynajm ow ała w tym celu piękny g ig A n gu s’a W hitehead’a, który zamieszkiwał duży folw ark po drugiej stronie zbocza, więcej w głąb od brzegu.

I nie zdarzyło się chyba nigdy, by pow ró­

ciła bez jakiejś drobnostki, którą ofiarowywała potem z radosnym uśm iechem . To przywiozła zgrab n ą fajeczkę dla ojca, to ciepły pled szotlandz- ki dla matki, książkę dla mnie, albo piękną obrożę dla R o b ’a, n aszego owczarka.

Nie wiem, czy kiedykolwiek pod słońcem żyła rozrzutniejsza od Edie kobieta.

C o jednak nam daw ała najlepszego, to sw oją obecność, — radość, w esołość i światło.

D la mnie zmieniła świat cały.

Słońce świeciło teraz jaśniej, w zgórza okryły się piękniejszą zielonością, od m orza szedł ożyw ­ czy, słony powiew, powietrze stało się przezro­

czyste i jakby bardziej błękitne...

N asze dotychczasow e życie straciło sw oją po­

spolitość, odkąd dzieliliśm y je z tą delikatną istotą, zgrzybiały, szary, posępny dom ojcowski przyo­

blekł jakiś świąteczny, uroczysty w ygląd, słowem, pojaśniało w szystko od dnia, w którym jej stopy dotknęły naszego ubogiego progu.

Nietylko piękna twarz Edie czyniła te cudy, nie uroda, choć należała do najpow abniejszych, ani kibić i jędrne, m łode kształty, chociaż nie zna­

łem dziewczyny, która m ogłaby się pod tym w zględem z nią porównać.

Ale przedew szystkiem jej sp o só b bycia,

figlar-ne i trochę przekorne ułożenie, dziwna um iejęt­

ność prow adzenia „przym ilnej" rozm ow y, prze-dewszystkiem sw oboda i dum ne ruchy i wdzięk nieprzeparty, z jakim odrzu cała suknię, lub po­

chylała ciemną głow ę, wdzięk nieokreślony w' ka- żdem słowie, każdym czynie i w 1 ażdetn sp o j­

rzeniu...

I czuliśm y się, niby proch, pod jej stopam i.

A przeciągły, w ym owny i trochę proszący wyraz czarnych oczu i serdeczne, cieple słowa dźwigały pokornych i wiodły w zawrotny wir wy­

żyn.

N iepodobna było jednak dosięgnąć tych szczytów.

D la mnie pozostaw ała zawsze istotą niedo­

ścigłą, nieskończenie daleką, i królewsko dum ną.

N igdy nie umiałem pozb yć się tego uczucia, nigdy, pom im o przykrości, jaką mi to spraw iało i najkunsztow niejszych rozum ow ań.

Cokolwiek przem yślałem , nie m ogłem jednak uznać, że ta sam a krew płynęła i w jej żyłach, że była właściwie m oją cioteczną siostrą i wieśniaczką, tak jak ja wieśniakiem.

Im więcej też ją kochałem, tern większą mię napełniała nieśmiałością, i obawą, ona zaś s p o ­ strzegła to o wiele wcześniej, niż dom yśliła się pierw szego...

Kiedy byłem zdaleka, doznaw ałem dziw nego podniecenia i krew szybciej obiegała m oje m łode ciało, skoro zaś znaleźliśm y się razom, milkłem i drżałem tylko z trwogi, żeby jej nie obrazić ja ­

kiem nieopatrznem słówkiem, nie naprzykrzyć się sobą, nie rozdrażnić.

G d y bym wtedy znał głębiej naturę niewieścią, nie dręczyłbym się tak m oże napróżno, a z pew­

nością um iałbym lepiej w ykorzystać chwile.

— O grom nie zmieniłeś się, Jack'u, zupełnie niepodobny jesteś do daw nego — oznajm iła mi kiedyś bdie, przeciągle patrząc z pod rzęs czar­

nych i prześlicznych.

— C o innego mówiłaś, skorośm y się przywi­

tali — zauw ażyłem zmienionym, któremu jednak usiłowałem nadać ohpjętność, głosem .

— M ówiłam, bo miałam na myśli poprostu twój w ygląd, a teraz uderza mię twoje dziwne za­

chowanie. W tedy byteś ze mną despotyczny i szorstki i w szystko robiteś po sw ojem u. Taki praw­

dziwy, mały m ężczyzna. Pam iętam jeszcze te, wiecznie potargane, w łosy i oczy, pełne złośliwo­

ści i coraz to pom ysłow szych figlów ! D ziś jesteś m elancholijny i jakby trochę senny, z ust two­

ich płyną słów ka m iodow e...

— K ażdy się z czasem wyrabia — przerwa­

łem, cały drżący.

— T ak... ale... wolałam ciebie takim, jakim wtedy byłeś — szepnęła bardzo cicho.

O garnęłem ją szybkiem spojrzeniem . M yśla­

łem zawsze, iż dotąd jeszcze nie przebaczyła mi daw nego traktowania.

Bo, żeby tego rodzaju „sp o só b bycia" m ógł przypadać do smaku komu innemu, niż osobn i­

kowi zbiegłem u z dom u waryatów (bo tak przed­

stawiały mi się dzisiaj dawne m oje figle), to już stanow czo przechodziło zakres mej inteligencyi.

I nagle stanął mi w oczach czas, w którym zastaw szy ją, naprzykład, na progu, z książką na kolanach, um ieszczałem na końcu giętkiego, le­

szczynow ego pręcika drobne kuleczki gliny i p o ­ ty w nią ciskałem, póki nie w ybuchnęła płaczem .

Albo, schw ytaw szy w potoku Corriem uir, n aj­

większego, jakiegom m ógł upolować, w ęgorza, ścigałem ją z tym w ęgorzem w ręku, z taką zacie­

kłością, że, naw pół martwa ze strachu, w padała do kuchni, biegła do kolan mej matki i kryła się pod jej zbawczym fartuchem , ojciec zaś wym ierzał mi potężne uderzenie warząchwią, albo czeni miał pod ręką, zwykle w ucho, które — razem z wę­

gorzem — odrzucało mię gdzieś, aż pod kredens...

W ięc tego żałow ała?...

A zatem będzie m usiała się obejść, bo prę­

dzej uschłaby mi ręka, nim popełniłbym znowu, którąś z dawnych okropności.

W tedy także po raz pierwszy uchwyciłem wą­

tek i dostrzegłem charakterystyczny rys dziwnej, niezrównoważonej, natury kobiecej, i przyszła mi do głow y myśl genialna, że m ężczyzna nie p o ­ winien zapuszczać się w żadne, karkołom ne na temat ów, dociekania, a tylko mieć się na baczno­

ści i usiłować uczyć się, uczyć się, uczyć...

I przez chwilę znaleźliśm y się wreszcie na je­

dnym poziomie, mianowicie, skoro ośw iadczyła, że zawsze robi to tylko, co jej się p o d o b a i jak się jej podoba. Potem dodała z figlarnym uśmiechem,

G roźny cień. P o d . do ,T y god . I i l u s t r ‘ 4

że jednak nie byłoby to nieprzyjem nie mieć mię tak na sw oje usługi, jak naprzykład R ob jest po­

słuszny na g ło s rozsądku, objaw iający mu się przez usta pew nego m łodzieńca...

T u każdy pom yśli, że jednak byłem kapitalnie głupi, pozw alając w odzić się pięknej dziewczynie na pasku.

1 m oże w tern znalazłoby się ziarnko prawdy, należy przecież pamiętać, iż wtedy nie znalem żadnych prawie kobiet, z tą zaś spotykałem się pod jednym dachem.

N a głębsze usprawiedliwienie swoje, dodam jeszcze, że Edie — jako rodzaj — rzeczywiście była niezwykłą rzadkością, przytem, m ogę z czy- stem sumieniem zapewnić, iż miała „m ocną g ło ­ w ę" i ujarzm iała po m istrzowsku.

N aprzykład m ajor Elliott.

Człow iek ten pochow ał trzy żony i uczestni­

czył w dw unastu walnych bitwach.

Tym czasem Edie m ogłaby owinąć go koło sw ojego paluszka, — niby m okrą szmatkę, — Edie, siedm nastoletnia dziewczyna, która zaledwie opuściła pensyę.

Jak o ś wkrótce po jej przyjeździe, spotkałem starego, w ychodzącego z n aszego folwarku. Szedł powoli i kulał, jak zwykle, jednak policzki dziwnie miał rozrum ienione i nowy m igotliwy błysk w o- czach. W yglądał o dziesięć lat m łodziej.

R az po raz podkręcał siwe wąsy, aż nastawił je w końcu niby szydła, prawie na linii oczu,

a zdrow ą n ogą stukał z taką butą, jakby conaj- mniej staw ał do gry w „fo o t b ali".

C o ona mu pow iedziała?

Jeden B ó g tylko wiedział, przecież niedobre przeczucie ścisnęło mi serce i w głow ie jęło szu ­ mieć, jak po starem winie.

— Koniecznie chciałem się z tobą zobaczyć, mój chłopcze — odezw ał się m ajor rzeźko — ale ju ż późno i będę m usiał wracać. Nie żałuję jednak trudu, g d y ż miałem sp o so b n o ść poznać l a b e 11 e c o u s i n e , najbardziej zachwycające, n ajpow ab­

niejsze stworzenie, jakie kiedykolwiek widziałem mój kochany!

Styl miał ceremonialny i trochę .szorstki, a przytem zwyczaj wtrącania kiedy niekiedy wyra­

zów francuskich, które pozbierał w wyprawach swoich po szerokim świecie.

Z aczął z zapałem opow iadać coś o Edie, ja zaś słuchałem jak na rozżarzonych węglach, g d y nagle dostrzegłem w yglądający mu z kieszeni róg gazety.

U czyniło mi się nieco lżej na sercu, wiedzia­

łem ju ż pow ód wizyty, staruszek chciał, jak zwy­

kle, podzielić się w iadom ościam i z wojny.

W W est Inch’u trudno było o dzienniki.

— C o słychać now ego, m ajo rze ? — spytałem zaraz, rad, że m ogę zmienić drażliwy dla mnie temat.

W yciągnął gazetę z kieszeni i w strząsnął nią tryumfalnie.

— Sprzym ierzeni wygrali wielką bitwę, m ój

kochany — oznajm ił z radosną dum ą. — Myślę, że N ap niedługo ju ż w ytrzym a! Saksończycy go wyrzucili, pod Lipskiem doznał niepow odzenia, co się zow ie! C e s t p a r f a i t , drogi chłopcze. W el­

lington tym czasem przebył Pireneje, a pułki Gra- ham ’a dotrą w krótkim czasie do B ayonne’y.

W yrzuciłem z uniesieniem kapelusz w powie­

trze.

— W ięc w ojna nareszcie się sk o ń cz y ?! — za­

wołałem głośno.

— Wielki czas na to — o dparł m ajor z nie­

zwykłą pow agą. — M orza krwi w ytoczono. I my­

ślę, że m oże niewarto w spom inać ci o tern, co tłukło mi się po głow ie ostatnimi czasy ?

— C o tak iego ? — podchwyciłem niespokoj­

nie.

— Przychodziło mi na myśl, że nic tu wła­

ściwie nie robisz — zaczął zwolna — ponieważ zaś m oje kolano nabiera potrosze dawnej sprę­

żystości, zapragnąłem w stąpić znowu w służbę czynną. I zapytyw ałem się w duchu, czy nie po­

ciągnęłaby cię perspektyw a obozow ego życia pod rozkazam i starego m ajo ra?

Krew nabiegła mi do piersi gorącym strum ie­

niem.

— O c h ! Jakżebym chciał tego 1 — wyrwało mi się z głębi duszy.

— Liczę, że upłynie jeszcze około sześciu miesięcy, zanim będę dostatecznie zdrów na po­

myślne odbycie oględzin komisyi lekarskiej, z dru­

giej znów strony praw dopodobnem jest, że Boney

do tego czasu zostanie ju ż srom otnie pokonany, gd y b y jednak...

— Ale matka — przerwałem zmartwiony. — Pewno nie zechce mię p u ścić?

— Nie będziem y się p y ta li! — oznajm ił sta­

ruszek szorstko.

Kiwnął mi głow ą i oddalił się, kulejąc m ocno.

Ja zaś zaszyłem się w krzaki i ukryw szy twarz w rękach, jąłem rozm yślać o tern, co mi pow iedział m ajor, o słowach, które uka­

zywały mi nowe, jeszcze inne światy. Sylw etka Klliotfa tymczasem m alała i m ajaczyła daleko, prawie na zakręcie drogi, niby duża, brunatna plama, wiatr rozwiewał mu z w ściekłością poły płaszcza i uderzał o pled rzucony przez ra­

mię, on zaś powoli, i z widocznym wysiłkiem piął się po stromem zboczu skalistego w zgórza:

I przez chwilę ten schorow any, stary, a prze­

cież rwący się do czynu, człowiek, w ydał mi się jakąś tytaniczną, olbrzym ią postacią, a m oje wła­

sne życie na folw arku lichem i nędznem i nic wartem.

Spokojniem poprostu czekał, aż zastąpię o j­

ca, na tych sam ych siwych piaskach, na tern sa­

mem zboczu i przy tym sam ym , leniwie płynącym strumyku, i zawsze będę pasł owce, zawsze wzrok, mój zatrzym yw ać się będzie na tym pochylonym trochę zapadniętym dom u ojców i praojców .

A lbo na ciemnobłękitnych fałdach wiecznie szum iącego m orza.

Ot, życie dla m łodego, zdrow ego m ężczyzny!

A m ajor, pochylony wiekiem, z dolegającą bezustannie i otwierającą się niekiedy, raną, ten um iał roić śmiałe plany i pragnął przyłożyć się do spraw ogólnych, — ja tylko, w pełni sił fizy­

cznych, — dobrow olnie zatracałem się w śród gnu- śnych w z g ó rz y !

T w arz m oją oblały płomienie palącego wstydu i jednym susem zerwałem się z ziemi, pełen g o ­ towości do odjazdu , z mocnem postanowieniem w yzyskania sił wszystkich dla ojczyzny.

Przez dw a dni nie umiałem m yśleć o czem in-nem.

T rzeciego zaszło coś, co um ocniło mię jeszcze w tych planach, a potem starło w proch wszyst- stkie, na podobieństw o wiatru, rozw iew ającego naj­

tęższe nawet kłęby dym u.

Edie i ja z nierozłącznym R o b ’em w ybraliśm y się właśnie na codzienną popołudniow ą przechadz­

kę...

W krótce znaleźliśm y się na najwyższym cyplu pochyłości, zstępującej zwolna na otwarty i płaski brzeg morski.

Jesień ju ż się kończyła.

Jak okiem sięgnąć, wzrok napotykał tylko trawy, przywiędłe, przykurzone i nawpół brunat­

ne, słońce świeciło jednak jeszcze jasn o i kładło na nas sw oje gorące promienie.

O d południa szedł wiatr palący, a urywane, krótkie jeg o oddechy m arszczyły nieskończone o b ­ szary morza, przew alającego się nam pod sto­

pami.

Prędko nazbierałem chrustu i urządziłem dla Edie królewskie siedzenie. Rzuciła się na ów stos brunatnych gałązek zwykłym swoim, niedbałym trochę, ruchem, i z twarzą pełną uśmiechów, bo namiętnie lubiła ciepło, słońce i światło.

Ja zaś przysiadłem u jej stóp, w trawie. Po chwili Rob przyczołgał się także i złożył kudłatą głow ę na moich kolanach.

N ad nami było tylko niebo i wielka, niezmą­

cona cisza, a jednak i tutaj ów cień złowieszczy nie dał nam spokoju, 'bo nagle nad w odam i zwi­

sła groźna mara t a m t e g o człowieka, tego, któ­

ry imię swe w ypisał krwawemi zgłoskam i na kar­

tach Europy, i na lądach całego prawie świata.

W oddali, na m orzu pojaw ił się jakiś statek.

Zdaje się, że był to stary okręt handlow y o zwykłym, spokojnym w yglądzie, p raw d o p od o b ­ nie dążący do Leith.

D ostrzegaliśm y wyraźnie pokład, duże, czwo­

roboczne reje, — wszystkie żagle były rozwinięte.

M inęła krótka chwila i z przeciwnej strony, od północo-w schodu ukazały się nagle dwie wielkie krypy, robiące wrażenie pospolitych, kupieckich statków, każda z ogrom nym m asztem i dużym , czworokątnym żaglem ciemnej, brunatnej barwy.

Z przyjem nością patrzyliśm y na owe trzy o- kręty, sunące w yciągniętym sznurem , i żwawo pru­

jące fale, w śród których przejście ich znaczyła srebrno-biała sm uga.

Wtem z jedn ego z owych kupieckich statków

buchnął krwisty płomień, a zaraz potem kłąb czar­

nego dym u.

Z drugiego również w ypełzł wężyk ognia.

Okręt handlow y odpow iedział przeciągłem trzeszczeniem, niby żałosnym jękiem.

I w m gnieniu oka piekło przesłoniło jasne nie­

bo, i na cichych niedawno wodach, rozpasała się nienaw iść: okrucieństw o i wszelkie, krwi spragnio­

ne namiętności.

Zerwaliśm y się, zanim dobiegł nas jeszcze pierwszy grzm ot w ystrzałów i Edie, cała drżąca, oparła się o m oje ramię.

— Oni się biją, Jack ’u ! — krzyknęła z prze­

strachem. — Kto są ci lu d zie? Kto to ? !

Bicie m ego serca w tórow ało hukom armat, i dysząc ciężko, prędkim, urywanym głosem , ją­

łem szeptać:

— Są to dwaj korsarze francuscy, dwa spraw ­ ne dw um asztow ce, — c h a s s e - m a r e e — na­

zyw ają je tam, na południu. A ten, to któryś z na­

szych okrętów handlow ych,— i— jak prawda żeśmy śmiertelni, — tak ulegnie tym zbójom z pewno­

ścią. M ajor opow iadał mi kiedyś, że statki ich zao­

patrzone są zawsze w doskonałą artyleryę i tęgo ob sadzon e w ludzi. A c h ! czem uż nasi nie cofają się za wały, broniące ujścia T w eed?y ? L .

Bo napadnięty okręt nie m yślał zwijać żagli.

Przeciwnie, kołysał się dum nie na falach, po­

tem coś ciem nego poruszyło się u szczytu masztu i po chwili zwisła nasza narodow a flaga i jęła trze­

potać się w słońcu.

A potem znowu huknęły arm aty i usiłow ały zgłuszyć kanonadę z wielkich dział, którycli pa­

szcze czerniały na statkach korsarskich.

W chwilę później trzy okręty starły się tak hlizko, że zdała tworzyły jakby jedną, ciemną, pokłębioną masę.

Statek handlowy mknął ciągle niby jeleń, ści­

gany przez dwa wilki, czepiające mu się bioder.

A nad wszystkimi kłębił się dym czarny i prze­

słaniał zwartyim, złow rogim tum anem . Kiedy nie­

kiedy tylko ukazywały się w śród niego m aszty, ża­

gle, reje, albo błyskały języki płomieni i pięły się wyżej i w yżej...

Aż uczynił się tak piekielny hałas, taki huk nieprzerwany dział i armat, splątany z jakiem ś ogłuszającem wyciem, okrzykam i radości i bezu­

stannym prawie jękiem, że echo tych św istów i zgrzytów, dźw ięczało mi potem w uszach przez długie tygodnie.

G odzinę przeszło trwała bitwa, godzinę ju ż dym y i błyski biegały po m orzu, a my patrzyliśm y ze ściśniętem sercem na chw iejącą się ciągle ban­

derę, co chwila przym ykając oczy i bojąc się je potem otworzyć. — z obawy, czy dostrzeżem y ją jeszcze u szczytu. Ale kołysała się bez przerwy.

A potem od ciemnej, skłębionej plam y odciął się statek o dużych, czworokątnych rejach, dum ­ niejszy jeszcze i bardziej niew zruszony, niż przed bitwą, okopcony, c z a rn y — i puścił się w dalszą drogę.

Kiedy zaś dym y rozw iały się cokolwiek,

uj-rżeliśm y jed n ego z korsarzy, z pochylonym na­

przód dziobem , niby zanurzająca się w wodę ka­

czka ze złamanem skrzydłem , — szybko pogrą­

żającego się w morze, drugi co tchu na własny pokład przesadzał załogę, i 'temu widać groziło niebezpieczeństw o wciągnięcia w wir, który two­

rzył się ju ż koło przebitego statku.

W ciągu tej krótkiej godziny przeżyłem pół wieku i całą duszą brałem udział w bitwie.

W iatr porw ał mi gdzieś czapkę, ale nawet te­

g o nie zauważyłem .

Z przepełnionem sercem zwróciłem się teraz do łidie, i nagle mi się zdało, żeśm y ci sami, co przed sześciu laty.

Patrzyła nieruchom o przed siebie, usta miała rozchylone, jak dawniej, jak wtedy, drobne ręce zaplotła tak m ocno, że skóra na w ypukłościach złociła się, jakb y w yrzeźbiona ze słoniowej kości.

— C o za k ap itan ! — szepnęła, błądząc w zro­

kiem po zielonych zaroślach i żółtych janowcach,

— co za odw aga, jaki dzielny człow iek! Której z kobiet nie napełniłoby dum ą posiadanie takiego m ałżon k a?

— Świetnie sobie poradził, n iep raw d aż!? — pytałem z dziecinną radością.

tidie ob jęła mię nagłem spojrzeniem . W o- czach jej czytałem, iż zapom niała, że tu jestem.

— D ałabym rok życia, gdybym m ogła spot­

kać takiego człowieka — ciągnęła, nie zw racając uwagi na m ój niezręczny wykrzyknik. — Ot, co znaczy m ieszkać na wsi. W iduje się tylko ludzi,

którzy nie potrafią nic lepszego, jak grzebać się w ziemi, albo pasać owce.

Nie wiem, czy chciała mię dotknąć umyślnie,

— nigdy jej nie trzeba było o to prosić, — jednak bez w zględu na intencyę, — słow a jej zraniły mię tak boleśnie, jakby kto gorącem żelazem prze­

mknął po odkrytym nerwie.

— D obrze mówisz, PTiie — podchwyciłem , usiłując mowie swej nadać niew zruszony spokój.

— To, coś wyrzekła przed chwilą, um acnia mię tylko w powziętem dawniej ju ż postanow ieniu.

T ego wieczora jeszcze zaciągnę się do pułku, sto­

jącego w Berwick.

— D opraw dy, Jack ’u ? Zostaniesz żołnierzem !

— spytała prędko, z uśmiechem.

— Tak, jeśli rzeczywiście wierzysz, że każdy, pędzący życie na wlsi, jest nic nie wart.

— Jak tobie ładnie będzie, w czerw o­

nym m un durze! — wykrzyknęła, głu sząc ostat­

nie m oje słowa. — 1 zupełnie inaczej w yglądasz, kiedy się rozgniew asz. Chciałabym zawsze w two­

ich oczach dostrzegać te b ły sk i! Teraz jesteś przy­

najmniej m ężczyzną! Tylko... wiem doskonale, że...

o tem w ojsku, to żarty.

— Zobaczysz, czy żartuję.

I nie patrząc ju ż na nią, pędem puściłem się po pochyłości, pędem przebyłem drogę i w pa­

dłem, jak wicher, do kuchni. M atka i ojciec sie­

dzieli, jak zwykle, każde po przeciwnej stronie wielkiego komina.

— Matko, m am o ! — wołałem od proga. — Jad ę dziś jeszcze, zostaję żołnierzem.

G d y b y m im powiedział, że będę złodziejem, nie wiem, czy m ogliby okazać się więcej zm iażdże­

ni, bo w owych odległych czasach, nieufni i w zglę­

ni, bo w owych odległych czasach, nieufni i w zglę­

W dokumencie Groźny cień (Stron 47-65)