C i e ń w r a c a .
N azajutrz rano podniosłem się z głow ą, cią
żącą jak ołów, gd y ż pewien byłem , że Jim zja
wi się tu wkrótce i dzień ów stanie się dniem wiel
kich smutków.
C o jednak przyniesie to pogodnie zapow ia
dające się słońce, jakie zm iany zajd ą w doli każ
dego z o so b n a ? T o było więcej, niż śm iałem o d gadyw ać w najposępniejszych i najgłębszych chwi
lach bólu.
Pozw ólcie mi, że opow iadać będę tak, jak się stawało.
W ięc przedew szystkiem , — zerwałem się przed w schodem słońca dlatego, iż rozpoczynał się
okres przybyw ania jagn iąt i obaj z ojcem mieliśmy z tern m nóstw o pracy.
Byto jeszcze szaro.
W yszedłem n a korytarz i nagle zimny powiew m usnął mię po tw arzy: drzwi od sieni były na roz- cież otwarte. Płynęło przez nie różow aw o-popielate światło jutrzni, w głębi, w ogrodzie ciemniała u- chylona furtka.
O bjąłem dom szybkiem spojrzeniem .
Drzw i od pokoju Edie i sypialni cudzoziem ca rów nież nie były zamknięte.
I wtedy, niby mgnieniem błyskawicy, zro
zum iałem w szystko, zrozum iałem , co znaczyły o- we w czorajsze podarki. T o było pożegnanie.
Zniknęli oboje.
On i — ona. Uchyliłem drzwi jej dziewczę
cego pokoiku i przystanąłem na progu. Jak mogła, jak m o g ła ! W tej chwili miałem dla niej w sercu tylko gorycz.
D la obcego, dla cudzoziem ca opuściła nas wszystkich bez jed n ego cieplejszego słówka, bez serdeczniejszego choćby uściśnienia rę k i!
I on także!
Trw ożyłem się na myśl sam ą, co zajdzie, gdy stanie oko w oko z Jim ’em . Teraz, zdaw ało mi się, że chciał niejako uniknąć ow ego spotkania i rzecz, pom im o w szystko, m iała pozory podłości.
Czułem się upokorzony, w piersiach wił się ból piekący, w duszy w zbierał gniew głuchy, tern tęższy może, że bezsilny.
Z apragnąłem nagle orzeźwić się chłodnem po
wietrzem i słow a nie m ówiąc ojcu o smutnem odkryciu w ybiegłem ku owczarniom , ruchem uspakajać rozpaloną głowę.
D osięgłem wkrótce Corriem uir i tam, ze w zgó- rzy, niespodzianie ujrzałem raz jeszcze wiotką po
stać Edie. Stała na w ybrzeżu, przy niej rysow ała się nienawistna sylwetka de L ap p ’a. W szystka krew spłynęła mi do serca...
Z grabny „cu tter" kołysał się spokojnie na szafirow o-szm aragdow ych falach, wtem od jedn e
g o z boków oderw ała się ciemna plam a dużej, ża
glow ej łodzi i wartko płynęła do brzegu.
Nie m ogłem wykonać żadnego ruchu, zniar- twiałemi oczym a w pijałem się tylko w j e j postać.
W ręku trzym ała szal czerwony i poruszała nim rytmicznie, zwolna. Zapewne m usiał to być umówiony sygnał.
Potem wsiedli oboje do łodzi i jęła zawracać w kierunku okrętu.
D otarli wreszcie, spuszczon o drabinkę, po
dróżni weszli na pokład...
Później kotwica podniosła się z posępnym chrzęstem, statek zakołysał się m ocniej i zaczął oddalać się na pełne morze.
N a pokładzie m igotała ciągle czerwona plam a szala Edie, de L app stał przy naszej drogiej dziew
czynie i trzym ał jej ręce...
T eraz i oni mię dostrzegli, — sylw etka m oja ostro m usiała się odcinać na jasnem tle nieba.
O b oje przyjaźnie potrząsnęli ręką, potem Edie kilkakrotnie wionęła chusteczką, ale przestali wkrót
ce, g d y ż nie otrzym ali ode mnie żadnej odpo
wiedzi.
Skrzyżow ałem ręce i stałem tak, w yprostow a
ny dumnie, palącym wzrokiem ścigając statek, który poryw ał mi podstępem w szystko, co kocha
łem, z zapam iętaniem pow tarzając sobie, że już jej niema, że jej nigdy więcej nie zobaczę, że nawet oto „cu tter" staje się tylko białą, kwadra
tową plam ą, a teraz ginie w m głach porannych.
Śniadanie było ju ż na stole, kiedy wróciłem d o dom u, — siedliśm y do niego jak dawniej, — we troje, — tylko bez żadnego apetytu, i z chm a
rą odm iennych uczuć w duszy.
Rodzice ju ż przedtem dom yślili się w szyst
kiego, — ojciec starał się okazać spokój, a nawet chłodną obojętność, matka tylko nie m ogła zna
leźć dla Edie dość twardych wyrazów.
W praw dzie nigdy nie było głębszego między niemi przywiązania, a choćby nawet szczerej ży
czliwości, w ostatnich zaś czasach stosunek ozię
biał się prawie z dniem każdym.
— List tylko zostaw ił — przypom niał sobie niespodzianie ojciec, ręką w skazując stoliczek i na nim papier, złożony w kilkoro. — Znalazłem go w j e g o pokoju. M oże nam przeczy tasz?
Poczciwi moi rodzice, jakkolwiek płynnie czy
tali duże, wyraźne druki, nigdy jakoś nie m ogli uporać się z gładszem odcyfrow ywaniem „pisa
n e g o " i teraz więc nawet nie otworzyli koperty.
A dres Wypełniony był tem sam em pięknem, czytelnem pism em i brzm iał jak n astępu je:
„ D o b r y m l u d z i o m z W e s t I n c h ’u''.
List zaś przechow uję dziś jeszcze i to, co w tej chwili przepisuję z pożółkłych, zaplam ionych kar
tek:
— „P rzy jac ie le !
Nie spodziew ałem się opu ścić w as tak niespo
dzianie i nagle, rzecz zależała jednak od innej, niż moja, woli.
O bow iązek i honor pow ołu ją mię w szeregi dawnych towarzyszy.
Słow a m oje zrozum iecie lepiej, zanim niewiele jeszcze dni upłynie.
Zabieram z sobą Edie, poniew aż się zgodziła zostać m oją żoną, — kto wie, czy w przyszłych, spokojniejszych czasach, nie ujrzycie nas kiedy w W est Inch’u.
Tym czasem przyjm ijcie choć zapewnienie m o
jej życzliwości i zechciejcie wierzyć, że nigdy nie zapom nę tych cichych miesięcy, jakie przebyłem pod w aszym gościnnym dachem , — wtedy — gdy pozostaw ał mi zaledwie tydzień życia, gdyby m w padł w m oc Sprzym ierzonych. M oże zaświta dzień, w którym i to także się wyjaśni.
Szczerze wam życzliwy
B o n a w e n t u r a d e L i s s a c , Pułkownik W oltyżerów G w ardyi i adyutant Je g o Cesarskiej Mości, C esarza N ap o le o n a".
G ło s m ój stał się chrapliwy i syczący, g d y
wym awiałem nienawistne, pod nazwiskiem cudzo
ziemca, um ieszczone słowa.
W iedziałem w praw dzie i dom yśliłem się daw
no, że ten, któremu u nas przyrzekłem schronie
nie, m usiał być jednym z owych nieustraszonych o których tyle słyszeliśm y w szyscy i którzy krwią w łasną torowali sobie drogę do wszystkich stolic Europy, z wyjątkiem jednej tylko, — naszej. Lon
dyn ostał się przed ich zaborczem objęciem . Ale nie odgadłb ym nigdy, przenigdy, iż człowiek, prze
byw ający pod naszym dachem jest adyutantem ow ego tytanicznego cesarza, — pułkownikiem jego G w ardyi.
— W ięc nie nazywa się de Lapp, tylko de Lissac — rzekłem twardo. — A pułkownik, czy inny dygnitarz, niech się cieszy, że będzie daleko, zanim Jim przyjedzie z E dym b urga... Stało się—
szepnąłem zdław ionym głosem , rzuciw szy mim o
wolne spojrzenie w okno i dostrzegłszy znajom ą, barczystą sylwetkę, — ot i oczekiwany. Ju ż otwo
rzył furtkę.
Zerwałem się gorączkow o i wybiegłem na spotkanie.
W du szy zm agały się tysiące uczuć i dałbym wiele, żeby m ódz cofnąć tę chwilę, m ódz zawrócić g o do E dym b urga.
Jim szedł zdyszany, wielkimi krokami i zdała ju ż potrząsał zwitkiem papieru, który trzymał w ręku.
Przez m ózg mi przem knęło, że to zapewne list o d Edie i że wie zatem wszystko.
Kiedy się jednak zbliżył, stw ierdziłem , że pa
pier był duży, żółtawy, i sztywny, i szeleściał za każdem dotknięciem, a oczy Jim ’a błyszczały ra
dością, jak dwa jasne światła.
— Wiwat, Jo ck ’u ! — zakrzyknął, skręciwszy w aleję, w iodącą ju ż przed p róg mieszkania.
G dzie jest E d ie ? ! G dzie E d ie ?
— Czy zaszło co now ego, przyjacielu ? — przerwałem, nie w iedząc jak zacząć.
— G dzie E d ie ? — pow tórzył niecierpliwie.
— Co to za papier ? — pytałem z bijącem ser
cem.
— D y p lo m ! D yplom , Jo ck ’u ! M ogę leczyć odkąd zech cę! D oskonale p o s z ło ! Ale przede- wszystkiem chcę go pokazać Edie.
— C o m ógłb yś uczynić najlepszego, to ju ż nie m yśleć o niej — zacząłem drżącym głosem .
Tw arz mu się nagle zmieniła, pobladł, i chy
ba nie zdarzyło mi się więcej widzieć człowieka, na którym by większe wrażenie wywarły — tylko ludzkie słowa.
— C o ?... C o chcesz przez to pow iedzieć? — w yszeptał po chwili z wysiłkiem.
Z rąk w ym knął mu się drogocenny papier i wiatr natychm iast uniósł g o przez ogrodzenie, zakręcił po piaszczystej drodze i rzucił o krzak ciernistego janow ca, gdzie uwiązł i jął się szam o
tać, — H orscroft nie ob ejrzał się nawet.
O czym a wżerał się w m oje, jakb y chciał mię przewiercić, aż do dna, z pod pow iek sypały się straszne, nieprzytom ne jakieś błyski.
— O na niegodna ciebie — wyrzekłem wre
szcie, sp u szczając wzrok ku ziemi, g d y ż nie m o
głem znieść ju ż tego dzikiego spojrzenia.
Palce je g o wpiły się w m oje ramię.
— C o ś ty u czy n ił? — ozw ał się chrapliwie.—
C o to za okrutne żarty ? O dzie jest E d ie?
— O djech ała z Francuzem , który mieszkał u nas — rzuciłem jednym tchem, z rozpaczą.
O d rana m yślałem , jak mu to powiedzieć, w jakie słow a przyoblec tę straszną w iadom ość, żeby choć trochę złagodzić cios nieunikniony, — zawsze jednak byłem w tych rzeczach niezręczny i teraz więc nie umiałem wywiązać się lepiej.
Ję k głuchy, mim owolny, w ybiegł z jego w arg zbielałych, zwiesił głow ę na piersi, potem znów sp o jrzał na mnie.
N ie zapom nę tego w zro k u ! O czy jeg o były na mnie, a przecież czułem, że mię nie widzi, —
takie obłędne, bólem oszalałe oczy.
M inęło kilka minut, potem zacisnął palce kur
czowym, m echanicznym ruchem , potem mu na skronie w ystąpiły sine żyły...
N agle zaczerpnął tchu, uczynił ruch, jakby przełykał coś z trudnością, i jął mówić dziwnym, chrapliwym, przyduszonym g ło se m :
— Kiedy... to... zaszło ?...
— D ziś przed sam ym świtem — o b ja z d e m cicho.
— C zy... był ślu b ?
— Tak.
O parł się o słu py ganku, jakby miał za chwilę upaść. Ani kropli krwi nie było w je g o twarzy.
•— Nic nie zostaw iła dla m nie? — pytał dalej, głucho.
— Powiedziała, że jej przebaczysz.
— Niechże B ó g potępi m oją duszę, jeśli to kiedykolwiek uczynię — rzekł ponuro. — D okąd wyjechali ?
— O ile dom yślać się m ożemy, — do Francyi.
— T e n ... nazywa się de L a p p ?
— Nie. Prawdziwe nazwisko je g o b rz m i: Lis- sac — jest pułkownikiem w gw ardyi cesarza N a
poleona - - odparłem niespokojnie.
— A ch ! tak! W ięc praw dopodobnie zamie
szka w Paryżu. W P a r y ż u — pow tórzył ze strasznym uśmiechem.
— Spokoju, Jim ’ie! — krzyknąłem, widząc, że jeszcze więcej blednie. — O jcze, ojcze, brandy przynieś, p rę d z e j!
Kolana się pod nim gięły, ale znów nabrał silnym oddechem powietrza i przychodził do sie
bie, kiedy staruszek n adbiegał z dużą butlą wódki.
— Zabierzcie to — szepnął Jim n iedosłyszal
nym głosem .
■— Jeden łyk, panie H orscroft — prosił z tro
skliwością ojciec — jeden łyk tylko, a w rócą daw
ne siły.
Jim porw ał flaszkę i cisnął daleko, na drogę.
— Zapewne, doskonały trunek dla tych, co pragną zapom nieć! — rzucił twardo. — Ale ja m u s z ę pamiętać.
— Boże W szechm ocny, przebacz m u te grze
szne słow a — pow iedział m ój ojciec z mocą.
— A również i to, że o mały w łos nie roz
bił głow y oficerowi piechoty Je g o Królewskiej M o
ści — d ob iegł nas gniewny g ło s starego m ajora i pan Eljiott ukazał się za ogrodzeniem . — Z o- chotą byłbym w ypił lampkę wina po rannej prze
chadzce — ciągnął w zburzony dalej— ale dostać butelką po u ch u ! Po tylu latach wiernej słu żb y ?!
C ó ż to się tutaj stało, że stoicie, jakb y grabarze na... q u e d i a b l e . . . na p o g rzeb ie ?!
Przystąpiłem szybko do rozgniew anego sta
ruszka i półgłosem pow iadom iłem g o o naszych sm utkach. Jim nawet nie ru szył się z miejsca, ple
cami pod p arł mocniej słu py ganku i trwał w mart- wem zapam iętaniu, z brwią ściągniętą i twarzą zie
mistą, jak popiół.
M ajor niezmiernie lubił Jim ’a, z uwielbieniem odzyw ał się zawsze o dobroci i piękności Edie, teraz więc, skoro dow iedział się wszystkiego, — oburzenie nie miało prawie granic.
— Nie zaw iodło mię zatem przeczucie — o- zw ał się wreszcie. — O d czasu tego zajścia w sy
gnałow ej wieży, ciągle jako ś obawiałem się po
dobnych rzeczy i nie miałem ju ż chwilki spoko
ju . Ju ż po tym postępku odrazu poznałbym Fran
cuza ! Ci nie m ogą przejść obojętnie koło przy
stojnej kobiety. Ten przynajm niej poślubił i to je st zawsze pociecha. C óż robić. N a świecie ciągle kołaczą się smutki. W y sw oje będziecie zmuszeni od ło ży ć na stronę — m ówił dalej, a g ło s jego
stał się nagle pow ażny i dziwnie w zruszony. —■
Bo nad całą E u ropą znowu rozgorzała rew olucya i praw dopodobnie na karki nasze spadnie nowych dwadzieścia lat w ojny !
— C o pan m ów i? — przerwałem zdum iony.
— N apoleon umknął z E lb y !— w ybuchnął z u- niesieniem stary żołnierz. — Oczywiście zbiegły się do niego wszystkie dawne wojska, a król Ludwik m usiał ratow ać się śpieszną ucieczką.
W iadom ości te przyw ieziono do Berwick dziś rano.
— Wielki B o że ! — krzyknął ojciec z praw dziwą rozpaczą. — W ięc te krwawe dzieje roz
poczną się z n o w u ?! W ieczna w o jn a ?!
— Tak, panie — ozn ajm ił m ajor uroczyście.—
Myśleliśmy, że Cień ów znikł z nad naszych głów na zawsze, a oto ukazał się znow u. W ellington o- trzym ał ju ż rozkaz opuszczenia W iednia i udania się do N iderlandów . P rzypuszczają, że cesarz tam przedewszystkiem skieruje swe siły. Zły wiatr po
wiał nad naszą ziemią, wiatr, który nie wróży nic dobrego. Ja zaś otrzym ałem przed chwilą za
wiadomienie, iż odkom enderow ano mię do 71-go pułku w randze starszego m ajora.
Ostatnie słow a wymówił z w idoczną dumą, ja zaś uścisnąłem serdecznie dłoń poczciw ego żoł
nierza, bom wiedział, jak go kosztow ała dotych
czasow a rola inwalidy, ciężaru społeczeństw a.
—■ W jaknajkrótszym więc czasie m uszę o d jechać do pułku, a tam, po tamtej stronie m orza,
Groźny cień. Dod. do „T y g o d . Illu str “ . 11
będziem y za miesiąc, kto wie, może w Paryżu za drugi...
— N a m iłość Boską, m ajorze, zabierz mię pan z s o b ą ! — jęknął nagle H orscroft. — Z ochotą poniosę karabin, jeśli pan mię poprow adzi na spotkanie tego... potępieńca!
— Mój chłopcze — rzeki m ajor ze w spół
czuciem — będę dum ny, jeśli zechcesz iść pod m oje rozkazy. N aturalnie że de I.issac nie odstąpi od N ap o le o n a!
— Pan w ie je g o n azw isko? — podchwyciłem z naiwnem zdumieniem.
— T o jeden z najlepszych oficerów wojsk francuskich — objaśnił lilliott ze szczerem uzna
niem. — Człowiek, znający się na tych rzeczach, rozum ie co znaczy tego rod zaju pochwała. P o
dobno chciano go w swoim czasie m ianow ać m ar
szałkiem, w olał jednak zostać przy boku cesa
rza. M iałem sp o so b n o ść widzieć go na dwa dni przed zajściam i w Korunii, kiedy w ysłano mię w roli parlam entarza, z poleceniem om ówienia spraw y naszych rannych. Był w ów czas w towa
rzystwie S o u lt’a. T utaj poznałem g o natychmiast.
— I ja poznam g o natychm iast — powtórzył H orscroft twardo, z błędnem spojrzeniem i nieu-, giętą zaciętością w głosie.
Ja tym czasem oczym a duszy ujrzałem nagle sw oje przyszłe, niedalekie życie, sam otne, m ono
tonne i bezpożyteczne, zakopane w tych milczą
cych piaskach, nawet bez tow arzystw a starego w ojaka, nawet bez przyjaźni Jim ’a. A oni będą
szli szparko na spotkanie w roga, będą się nara
żać na każdą w ściekłość nawałnicy.
I powziąłem postanow ienie szybsze niż olśnie
wający zygzak błyskawicy.
•— Jad ę z wami, m ajorze — oznajm iłem sta
nowczo.
— Jo ck ’ u ! dobiegł mię bolesny szept ojca.
Alem nie słyszał tego, a Jim objął mię na
gle mocnym, braterskim uściskiem.
Z oczu m ajora sypały się iskry, z tryum fem wyrzucił laskę w powietrze.
— Mam dwóch rek ru tów ! — zawołał rad o
śnie. — N a schwał chłopy, takich trzebaby nam w ięcej! A więc, przyjaciele, chwili niema do stra
cenia. Przygotujcie się do drogi, bo ruszym y wie
czornym dyliżansem .
Ot, co przyniósł jeden dzień tylko, jeden dzień nie dłuższy wcale od innych, a ileż to lat nieraz upłynie bez żadnej w życiu człowieka zm ia
ny, bez zajść gw ałtow niejszych, bez w strząśnięć, bez bólów. A ten króciutki okres czasu tyle zażegł sm utków !
D w adzieścia cztery godziny podobne do in
nych, a je d n ak :
De Lissac odpłynął i zabrał nam Edie. N ap o leon osw obodzony z Elby. W ybuch europejskiej wojny. Jim 'H orscroft utracił w szystko, co m ogło wiązać g o z życiem, szczęście, narzeczoną, ja — widok choćby kochanej dziewczyny, a teraz obaj gorączkow o gotow aliśm y się do odjazdu , obaj szliśm y bić się z Francuzam i...
Dzień cały minął, niby sen jakiś niejasny i cięż
ki, aż do chwili, w której z węzełkiem na plecach kierowałem się ku Ayton, by zdążyć na dyliżans i na zakręcie drogi raz jeszcze rzuciłem sp o jrze nie za siebie, na szary dom moich rodziców i dwie ciem niejące na progu sylwetki.
M atka kryła twarz w fałdy sw ego shetlandz- kiego szala, ojciec poruszał wielkim, pasterskim kijem, i trząsł raz po raz ręką, jakby chciał do
dać mi odw agi w przededniu nieznanej, może po
sępnej, przyszłości.