• Nie Znaleziono Wyników

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

W dokumencie Groźny cień (Stron 153-166)

C i e ń w r a c a .

N azajutrz rano podniosłem się z głow ą, cią­

żącą jak ołów, gd y ż pewien byłem , że Jim zja­

wi się tu wkrótce i dzień ów stanie się dniem wiel­

kich smutków.

C o jednak przyniesie to pogodnie zapow ia­

dające się słońce, jakie zm iany zajd ą w doli każ­

dego z o so b n a ? T o było więcej, niż śm iałem o d ­ gadyw ać w najposępniejszych i najgłębszych chwi­

lach bólu.

Pozw ólcie mi, że opow iadać będę tak, jak się stawało.

W ięc przedew szystkiem , — zerwałem się przed w schodem słońca dlatego, iż rozpoczynał się

okres przybyw ania jagn iąt i obaj z ojcem mieliśmy z tern m nóstw o pracy.

Byto jeszcze szaro.

W yszedłem n a korytarz i nagle zimny powiew m usnął mię po tw arzy: drzwi od sieni były na roz- cież otwarte. Płynęło przez nie różow aw o-popielate światło jutrzni, w głębi, w ogrodzie ciemniała u- chylona furtka.

O bjąłem dom szybkiem spojrzeniem .

Drzw i od pokoju Edie i sypialni cudzoziem ca rów nież nie były zamknięte.

I wtedy, niby mgnieniem błyskawicy, zro­

zum iałem w szystko, zrozum iałem , co znaczyły o- we w czorajsze podarki. T o było pożegnanie.

Zniknęli oboje.

On i — ona. Uchyliłem drzwi jej dziewczę­

cego pokoiku i przystanąłem na progu. Jak mogła, jak m o g ła ! W tej chwili miałem dla niej w sercu tylko gorycz.

D la obcego, dla cudzoziem ca opuściła nas wszystkich bez jed n ego cieplejszego słówka, bez serdeczniejszego choćby uściśnienia rę k i!

I on także!

Trw ożyłem się na myśl sam ą, co zajdzie, gdy stanie oko w oko z Jim ’em . Teraz, zdaw ało mi się, że chciał niejako uniknąć ow ego spotkania i rzecz, pom im o w szystko, m iała pozory podłości.

Czułem się upokorzony, w piersiach wił się ból piekący, w duszy w zbierał gniew głuchy, tern tęższy może, że bezsilny.

Z apragnąłem nagle orzeźwić się chłodnem po­

wietrzem i słow a nie m ówiąc ojcu o smutnem odkryciu w ybiegłem ku owczarniom , ruchem uspakajać rozpaloną głowę.

D osięgłem wkrótce Corriem uir i tam, ze w zgó- rzy, niespodzianie ujrzałem raz jeszcze wiotką po­

stać Edie. Stała na w ybrzeżu, przy niej rysow ała się nienawistna sylwetka de L ap p ’a. W szystka krew spłynęła mi do serca...

Z grabny „cu tter" kołysał się spokojnie na szafirow o-szm aragdow ych falach, wtem od jedn e­

g o z boków oderw ała się ciemna plam a dużej, ża­

glow ej łodzi i wartko płynęła do brzegu.

Nie m ogłem wykonać żadnego ruchu, zniar- twiałemi oczym a w pijałem się tylko w j e j postać.

W ręku trzym ała szal czerwony i poruszała nim rytmicznie, zwolna. Zapewne m usiał to być umówiony sygnał.

Potem wsiedli oboje do łodzi i jęła zawracać w kierunku okrętu.

D otarli wreszcie, spuszczon o drabinkę, po­

dróżni weszli na pokład...

Później kotwica podniosła się z posępnym chrzęstem, statek zakołysał się m ocniej i zaczął oddalać się na pełne morze.

N a pokładzie m igotała ciągle czerwona plam a szala Edie, de L app stał przy naszej drogiej dziew­

czynie i trzym ał jej ręce...

T eraz i oni mię dostrzegli, — sylw etka m oja ostro m usiała się odcinać na jasnem tle nieba.

O b oje przyjaźnie potrząsnęli ręką, potem Edie kilkakrotnie wionęła chusteczką, ale przestali wkrót­

ce, g d y ż nie otrzym ali ode mnie żadnej odpo­

wiedzi.

Skrzyżow ałem ręce i stałem tak, w yprostow a­

ny dumnie, palącym wzrokiem ścigając statek, który poryw ał mi podstępem w szystko, co kocha­

łem, z zapam iętaniem pow tarzając sobie, że już jej niema, że jej nigdy więcej nie zobaczę, że nawet oto „cu tter" staje się tylko białą, kwadra­

tową plam ą, a teraz ginie w m głach porannych.

Śniadanie było ju ż na stole, kiedy wróciłem d o dom u, — siedliśm y do niego jak dawniej, — we troje, — tylko bez żadnego apetytu, i z chm a­

rą odm iennych uczuć w duszy.

Rodzice ju ż przedtem dom yślili się w szyst­

kiego, — ojciec starał się okazać spokój, a nawet chłodną obojętność, matka tylko nie m ogła zna­

leźć dla Edie dość twardych wyrazów.

W praw dzie nigdy nie było głębszego między niemi przywiązania, a choćby nawet szczerej ży­

czliwości, w ostatnich zaś czasach stosunek ozię­

biał się prawie z dniem każdym.

— List tylko zostaw ił — przypom niał sobie niespodzianie ojciec, ręką w skazując stoliczek i na nim papier, złożony w kilkoro. — Znalazłem go w j e g o pokoju. M oże nam przeczy tasz?

Poczciwi moi rodzice, jakkolwiek płynnie czy­

tali duże, wyraźne druki, nigdy jakoś nie m ogli uporać się z gładszem odcyfrow ywaniem „pisa­

n e g o " i teraz więc nawet nie otworzyli koperty.

A dres Wypełniony był tem sam em pięknem, czytelnem pism em i brzm iał jak n astępu je:

„ D o b r y m l u d z i o m z W e s t I n c h ’u''.

List zaś przechow uję dziś jeszcze i to, co w tej chwili przepisuję z pożółkłych, zaplam ionych kar­

tek:

— „P rzy jac ie le !

Nie spodziew ałem się opu ścić w as tak niespo­

dzianie i nagle, rzecz zależała jednak od innej, niż moja, woli.

O bow iązek i honor pow ołu ją mię w szeregi dawnych towarzyszy.

Słow a m oje zrozum iecie lepiej, zanim niewiele jeszcze dni upłynie.

Zabieram z sobą Edie, poniew aż się zgodziła zostać m oją żoną, — kto wie, czy w przyszłych, spokojniejszych czasach, nie ujrzycie nas kiedy w W est Inch’u.

Tym czasem przyjm ijcie choć zapewnienie m o­

jej życzliwości i zechciejcie wierzyć, że nigdy nie zapom nę tych cichych miesięcy, jakie przebyłem pod w aszym gościnnym dachem , — wtedy — gdy pozostaw ał mi zaledwie tydzień życia, gdyby m w padł w m oc Sprzym ierzonych. M oże zaświta dzień, w którym i to także się wyjaśni.

Szczerze wam życzliwy

B o n a w e n t u r a d e L i s s a c , Pułkownik W oltyżerów G w ardyi i adyutant Je g o Cesarskiej Mości, C esarza N ap o le o n a".

G ło s m ój stał się chrapliwy i syczący, g d y

wym awiałem nienawistne, pod nazwiskiem cudzo­

ziemca, um ieszczone słowa.

W iedziałem w praw dzie i dom yśliłem się daw­

no, że ten, któremu u nas przyrzekłem schronie­

nie, m usiał być jednym z owych nieustraszonych o których tyle słyszeliśm y w szyscy i którzy krwią w łasną torowali sobie drogę do wszystkich stolic Europy, z wyjątkiem jednej tylko, — naszej. Lon­

dyn ostał się przed ich zaborczem objęciem . Ale nie odgadłb ym nigdy, przenigdy, iż człowiek, prze­

byw ający pod naszym dachem jest adyutantem ow ego tytanicznego cesarza, — pułkownikiem jego G w ardyi.

— W ięc nie nazywa się de Lapp, tylko de Lissac — rzekłem twardo. — A pułkownik, czy inny dygnitarz, niech się cieszy, że będzie daleko, zanim Jim przyjedzie z E dym b urga... Stało się—

szepnąłem zdław ionym głosem , rzuciw szy mim o­

wolne spojrzenie w okno i dostrzegłszy znajom ą, barczystą sylwetkę, — ot i oczekiwany. Ju ż otwo­

rzył furtkę.

Zerwałem się gorączkow o i wybiegłem na spotkanie.

W du szy zm agały się tysiące uczuć i dałbym wiele, żeby m ódz cofnąć tę chwilę, m ódz zawrócić g o do E dym b urga.

Jim szedł zdyszany, wielkimi krokami i zdała ju ż potrząsał zwitkiem papieru, który trzymał w ręku.

Przez m ózg mi przem knęło, że to zapewne list o d Edie i że wie zatem wszystko.

Kiedy się jednak zbliżył, stw ierdziłem , że pa­

pier był duży, żółtawy, i sztywny, i szeleściał za każdem dotknięciem, a oczy Jim ’a błyszczały ra­

dością, jak dwa jasne światła.

— Wiwat, Jo ck ’u ! — zakrzyknął, skręciwszy w aleję, w iodącą ju ż przed p róg mieszkania.

G dzie jest E d ie ? ! G dzie E d ie ?

— Czy zaszło co now ego, przyjacielu ? — przerwałem, nie w iedząc jak zacząć.

— G dzie E d ie ? — pow tórzył niecierpliwie.

— Co to za papier ? — pytałem z bijącem ser­

cem.

— D y p lo m ! D yplom , Jo ck ’u ! M ogę leczyć odkąd zech cę! D oskonale p o s z ło ! Ale przede- wszystkiem chcę go pokazać Edie.

— C o m ógłb yś uczynić najlepszego, to ju ż nie m yśleć o niej — zacząłem drżącym głosem .

Tw arz mu się nagle zmieniła, pobladł, i chy­

ba nie zdarzyło mi się więcej widzieć człowieka, na którym by większe wrażenie wywarły — tylko ludzkie słowa.

— C o ?... C o chcesz przez to pow iedzieć? — w yszeptał po chwili z wysiłkiem.

Z rąk w ym knął mu się drogocenny papier i wiatr natychm iast uniósł g o przez ogrodzenie, zakręcił po piaszczystej drodze i rzucił o krzak ciernistego janow ca, gdzie uwiązł i jął się szam o­

tać, — H orscroft nie ob ejrzał się nawet.

O czym a wżerał się w m oje, jakb y chciał mię przewiercić, aż do dna, z pod pow iek sypały się straszne, nieprzytom ne jakieś błyski.

— O na niegodna ciebie — wyrzekłem wre­

szcie, sp u szczając wzrok ku ziemi, g d y ż nie m o­

głem znieść ju ż tego dzikiego spojrzenia.

Palce je g o wpiły się w m oje ramię.

— C o ś ty u czy n ił? — ozw ał się chrapliwie.—

C o to za okrutne żarty ? O dzie jest E d ie?

— O djech ała z Francuzem , który mieszkał u nas — rzuciłem jednym tchem, z rozpaczą.

O d rana m yślałem , jak mu to powiedzieć, w jakie słow a przyoblec tę straszną w iadom ość, żeby choć trochę złagodzić cios nieunikniony, — zawsze jednak byłem w tych rzeczach niezręczny i teraz więc nie umiałem wywiązać się lepiej.

Ję k głuchy, mim owolny, w ybiegł z jego w arg zbielałych, zwiesił głow ę na piersi, potem znów sp o jrzał na mnie.

N ie zapom nę tego w zro k u ! O czy jeg o były na mnie, a przecież czułem, że mię nie widzi, —

takie obłędne, bólem oszalałe oczy.

M inęło kilka minut, potem zacisnął palce kur­

czowym, m echanicznym ruchem , potem mu na skronie w ystąpiły sine żyły...

N agle zaczerpnął tchu, uczynił ruch, jakby przełykał coś z trudnością, i jął mówić dziwnym, chrapliwym, przyduszonym g ło se m :

— Kiedy... to... zaszło ?...

— D ziś przed sam ym świtem — o b ja z d e m cicho.

— C zy... był ślu b ?

— Tak.

O parł się o słu py ganku, jakby miał za chwilę upaść. Ani kropli krwi nie było w je g o twarzy.

•— Nic nie zostaw iła dla m nie? — pytał dalej, głucho.

— Powiedziała, że jej przebaczysz.

— Niechże B ó g potępi m oją duszę, jeśli to kiedykolwiek uczynię — rzekł ponuro. — D okąd wyjechali ?

— O ile dom yślać się m ożemy, — do Francyi.

— T e n ... nazywa się de L a p p ?

— Nie. Prawdziwe nazwisko je g o b rz m i: Lis- sac — jest pułkownikiem w gw ardyi cesarza N a­

poleona - - odparłem niespokojnie.

— A ch ! tak! W ięc praw dopodobnie zamie­

szka w Paryżu. W P a r y ż u — pow tórzył ze strasznym uśmiechem.

— Spokoju, Jim ’ie! — krzyknąłem, widząc, że jeszcze więcej blednie. — O jcze, ojcze, brandy przynieś, p rę d z e j!

Kolana się pod nim gięły, ale znów nabrał silnym oddechem powietrza i przychodził do sie­

bie, kiedy staruszek n adbiegał z dużą butlą wódki.

— Zabierzcie to — szepnął Jim n iedosłyszal­

nym głosem .

■— Jeden łyk, panie H orscroft — prosił z tro­

skliwością ojciec — jeden łyk tylko, a w rócą daw­

ne siły.

Jim porw ał flaszkę i cisnął daleko, na drogę.

— Zapewne, doskonały trunek dla tych, co pragną zapom nieć! — rzucił twardo. — Ale ja m u s z ę pamiętać.

— Boże W szechm ocny, przebacz m u te grze­

szne słow a — pow iedział m ój ojciec z mocą.

— A również i to, że o mały w łos nie roz­

bił głow y oficerowi piechoty Je g o Królewskiej M o­

ści — d ob iegł nas gniewny g ło s starego m ajora i pan Eljiott ukazał się za ogrodzeniem . — Z o- chotą byłbym w ypił lampkę wina po rannej prze­

chadzce — ciągnął w zburzony dalej— ale dostać butelką po u ch u ! Po tylu latach wiernej słu żb y ?!

C ó ż to się tutaj stało, że stoicie, jakb y grabarze na... q u e d i a b l e . . . na p o g rzeb ie ?!

Przystąpiłem szybko do rozgniew anego sta­

ruszka i półgłosem pow iadom iłem g o o naszych sm utkach. Jim nawet nie ru szył się z miejsca, ple­

cami pod p arł mocniej słu py ganku i trwał w mart- wem zapam iętaniu, z brwią ściągniętą i twarzą zie­

mistą, jak popiół.

M ajor niezmiernie lubił Jim ’a, z uwielbieniem odzyw ał się zawsze o dobroci i piękności Edie, teraz więc, skoro dow iedział się wszystkiego, — oburzenie nie miało prawie granic.

— Nie zaw iodło mię zatem przeczucie — o- zw ał się wreszcie. — O d czasu tego zajścia w sy­

gnałow ej wieży, ciągle jako ś obawiałem się po­

dobnych rzeczy i nie miałem ju ż chwilki spoko­

ju . Ju ż po tym postępku odrazu poznałbym Fran­

cuza ! Ci nie m ogą przejść obojętnie koło przy­

stojnej kobiety. Ten przynajm niej poślubił i to je st zawsze pociecha. C óż robić. N a świecie ciągle kołaczą się smutki. W y sw oje będziecie zmuszeni od ło ży ć na stronę — m ówił dalej, a g ło s jego

stał się nagle pow ażny i dziwnie w zruszony. —■

Bo nad całą E u ropą znowu rozgorzała rew olucya i praw dopodobnie na karki nasze spadnie nowych dwadzieścia lat w ojny !

— C o pan m ów i? — przerwałem zdum iony.

— N apoleon umknął z E lb y !— w ybuchnął z u- niesieniem stary żołnierz. — Oczywiście zbiegły się do niego wszystkie dawne wojska, a król Ludwik m usiał ratow ać się śpieszną ucieczką.

W iadom ości te przyw ieziono do Berwick dziś rano.

— Wielki B o że ! — krzyknął ojciec z praw ­ dziwą rozpaczą. — W ięc te krwawe dzieje roz­

poczną się z n o w u ?! W ieczna w o jn a ?!

— Tak, panie — ozn ajm ił m ajor uroczyście.—

Myśleliśmy, że Cień ów znikł z nad naszych głów na zawsze, a oto ukazał się znow u. W ellington o- trzym ał ju ż rozkaz opuszczenia W iednia i udania się do N iderlandów . P rzypuszczają, że cesarz tam przedewszystkiem skieruje swe siły. Zły wiatr po­

wiał nad naszą ziemią, wiatr, który nie wróży nic dobrego. Ja zaś otrzym ałem przed chwilą za­

wiadomienie, iż odkom enderow ano mię do 71-go pułku w randze starszego m ajora.

Ostatnie słow a wymówił z w idoczną dumą, ja zaś uścisnąłem serdecznie dłoń poczciw ego żoł­

nierza, bom wiedział, jak go kosztow ała dotych­

czasow a rola inwalidy, ciężaru społeczeństw a.

—■ W jaknajkrótszym więc czasie m uszę o d ­ jechać do pułku, a tam, po tamtej stronie m orza,

Groźny cień. Dod. do „T y g o d . Illu str “ . 11

będziem y za miesiąc, kto wie, może w Paryżu za drugi...

— N a m iłość Boską, m ajorze, zabierz mię pan z s o b ą ! — jęknął nagle H orscroft. — Z ochotą poniosę karabin, jeśli pan mię poprow adzi na spotkanie tego... potępieńca!

— Mój chłopcze — rzeki m ajor ze w spół­

czuciem — będę dum ny, jeśli zechcesz iść pod m oje rozkazy. N aturalnie że de I.issac nie odstąpi od N ap o le o n a!

— Pan w ie je g o n azw isko? — podchwyciłem z naiwnem zdumieniem.

— T o jeden z najlepszych oficerów wojsk francuskich — objaśnił lilliott ze szczerem uzna­

niem. — Człowiek, znający się na tych rzeczach, rozum ie co znaczy tego rod zaju pochwała. P o­

dobno chciano go w swoim czasie m ianow ać m ar­

szałkiem, w olał jednak zostać przy boku cesa­

rza. M iałem sp o so b n o ść widzieć go na dwa dni przed zajściam i w Korunii, kiedy w ysłano mię w roli parlam entarza, z poleceniem om ówienia spraw y naszych rannych. Był w ów czas w towa­

rzystwie S o u lt’a. T utaj poznałem g o natychmiast.

— I ja poznam g o natychm iast — powtórzył H orscroft twardo, z błędnem spojrzeniem i nieu-, giętą zaciętością w głosie.

Ja tym czasem oczym a duszy ujrzałem nagle sw oje przyszłe, niedalekie życie, sam otne, m ono­

tonne i bezpożyteczne, zakopane w tych milczą­

cych piaskach, nawet bez tow arzystw a starego w ojaka, nawet bez przyjaźni Jim ’a. A oni będą

szli szparko na spotkanie w roga, będą się nara­

żać na każdą w ściekłość nawałnicy.

I powziąłem postanow ienie szybsze niż olśnie­

wający zygzak błyskawicy.

•— Jad ę z wami, m ajorze — oznajm iłem sta­

nowczo.

— Jo ck ’ u ! dobiegł mię bolesny szept ojca.

Alem nie słyszał tego, a Jim objął mię na­

gle mocnym, braterskim uściskiem.

Z oczu m ajora sypały się iskry, z tryum fem wyrzucił laskę w powietrze.

— Mam dwóch rek ru tów ! — zawołał rad o­

śnie. — N a schwał chłopy, takich trzebaby nam w ięcej! A więc, przyjaciele, chwili niema do stra­

cenia. Przygotujcie się do drogi, bo ruszym y wie­

czornym dyliżansem .

Ot, co przyniósł jeden dzień tylko, jeden dzień nie dłuższy wcale od innych, a ileż to lat nieraz upłynie bez żadnej w życiu człowieka zm ia­

ny, bez zajść gw ałtow niejszych, bez w strząśnięć, bez bólów. A ten króciutki okres czasu tyle zażegł sm utków !

D w adzieścia cztery godziny podobne do in­

nych, a je d n ak :

De Lissac odpłynął i zabrał nam Edie. N ap o ­ leon osw obodzony z Elby. W ybuch europejskiej wojny. Jim 'H orscroft utracił w szystko, co m ogło wiązać g o z życiem, szczęście, narzeczoną, ja — widok choćby kochanej dziewczyny, a teraz obaj gorączkow o gotow aliśm y się do odjazdu , obaj szliśm y bić się z Francuzam i...

Dzień cały minął, niby sen jakiś niejasny i cięż­

ki, aż do chwili, w której z węzełkiem na plecach kierowałem się ku Ayton, by zdążyć na dyliżans i na zakręcie drogi raz jeszcze rzuciłem sp o jrze ­ nie za siebie, na szary dom moich rodziców i dwie ciem niejące na progu sylwetki.

M atka kryła twarz w fałdy sw ego shetlandz- kiego szala, ojciec poruszał wielkim, pasterskim kijem, i trząsł raz po raz ręką, jakby chciał do­

dać mi odw agi w przededniu nieznanej, może po­

sępnej, przyszłości.

W dokumencie Groźny cień (Stron 153-166)