• Nie Znaleziono Wyników

Groźny cień

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Groźny cień"

Copied!
244
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)
(3)

GROŹNY CIEŃ

(4)

CDruk P io tra L a sk a u e ra I S-ki W arszaw a, Nowy - Ś w iat 41

(5)

A R T U R C O N A N D O Y L E

GROŹNY CIEŃ

PRZEŁOŻYŁA Z . N .

B e z p ła tn y dodatek do T ygo dn ika lllu stro w anego

GU D £] W A R S Z A W A — 1 9 0 9 HvlCXv N A K Ł A D G E B E T H N E R A I W O I . F E A

(6)

ęiM5Sl

(7)

ROZDZIAŁ PIERWSZY.

Noc sygnałów.

Otom jest, który piszę, ja Jo ck C a ld e rz W e st Inch’u, w wieku lat pięćdziesięciu i w połow ie dzie­

więtnastego stulecia jeszcze w pełni w ładz w szyst­

kich, zdrów na ciele i na duszy.

Żona zaledwie raz na tydzień dopatrzeć może na skroni jakiś tam jeden siw iejący w łosek i wy­

rywa mi je dosyć gniewnie, choć nie rozum iem , co właściwie jej na tern zależy?

Nie mam poprostu czasu m yśleć o takich drobnostkach, teraz szczególniej, g d y więcej niż kiedykolwiek czuję, że jestem ju ż człowiekiem z bezpow rotnie minionej epoki, i że życie m oje płynęło jednakże w okresie, w którym sp o só b m yślenia i działania różnił się tak od dzisiejszych, jakby ci ludzie pochodzili nie z przed ćwierć wieku, a z jakiejś innej, dalekiej planety.

Kiedy, naprzykład, przechadzam się w śród pól i zieleniejących łanów, a spojrzę tam ,— w stro­

(8)

nę Berwick, — dostrzegam liczne, splątane sznur­

ki biaław ego dym u, który mów^i mi o tym dziw­

nym, nowym potw orze, żywiącym się węglem, i który w cielsku sw ojem ukrywa do tysiąca ludzi, i snuje się bez końca w zdłuż granic.

W dni bardzo pogodn e dojrzeć m ogę bez tru­

du nawet czerwone błyski miedzianych kominów, skoro ów potw ór kieruje się ku Corriem uir. A gdy obejm ę wzrokiem sine, kłębiące się morza, d o ­ strzegam go znowu, czasem dwa, częściej jeszcze kilkanaście żelaznych potw orów i od cielsk dzi­

wacznych nie umiem ju ż oderw ać oczu... Przej­

ście ich w w odzie znaczy biała sm uga, w powietrzu czarny ślad posępny, pod wiatr idą z większą łat­

wością, niż łosoś, płynący w górę Tw eed’y.

I w yobrażam sobie, że na podobny widok m ój ojciec oniem iałby chyba z zdumienia, a wię­

cej może jeszcze z gniewu, bo starowina miał w duszy tak głęboko zakorzeniony lęk obrażenia czemkolwiek W szechm ocnego Stw órcy, że ani sły­

szeć nie chciał o „niew oleniu" natury i naginaniu jej do celów ludzkich, a wszelkie inowacye grani­

czyły w um yśle jeg o nieledwie z bluźnierstwem.

B ó g stw orzył zwierzę pociągow e, konia.

A zuchwały śmiertelnik z pod Birm ingham ’u wymyślił, zuchw alszą jeszcze od siebie, maszynę.

I dlatego m ój poczciw y ojciec upierał się przy wyłącznem używaniu siodła i odwiecznych ostróg, uświęconych tradycyam i przodków .

Ale niem niejby się z pewnością zdziwił, gdyby mu było danem o gląd ać spokó j i chęć czynienią

(9)

dobrego, jakie królują teraz w sercach ludzi, gd yb y m ógł czytać dzienniki i słyszeć to, co m ó­

wią w szyscy, — że ju ż nie trzeba w ojny, — prócz, rozumie się, konieczności poskram iania negrów i tym podobnych niemiłych B ogu, czarnych stw o­

rzeń.

B o przecież, — kiedy umierał, — biliśm y się i biliśmy się bez przerwy, — jeśli pom inie­

my krótki, zaledwie dwuletni rozejm — prawie ju ż ćwierć wieku.

Zastanów cie się nad tern, wy, którzy pro­

wadzicie teraz spokojne i bez żadnych wstrząśnień gwałtowniejszych, życie.

T oż dzieci, zrodzone pod czas w ojny, stawały się dojrzałym i ludźmi, którzy z kolei mieli sw o­

je dzieci, a krwawy odblask bitew i stłum iony huk strzałów, ciągle jeszcze napełniał Anglię trwożnym, śm iercionośnym szm erem .

Ci, którzy poszli w służbę ojczyźnie w kwiecie wieku, w pełni sił m łodzieńczych, doczekali się pochylonych pleców i siwizny, członki ich stra­

ciły jędrn ość i tężyznę, a w rogie floty i armie je­

szcze walczyły, jeszcze się potykały i jeszcze ście­

rały bez końca.

I chyba nic dziw nego, iż wreszcie zaczęto u- ważać wojnę, za stan zupełnie norm alny, i że w okresach pozornego, lub chw ilow ego pokoju, doznaw ano uczucia jakiegoś szczególn iejszego braku, czegoś, czego niedostaw ało.

A całe ow o nieskończone ćwierćwiecze w ypeł­

niły w ojny z Duńczykam i, z Holendram i, z Hi­

(10)

szpanią, a potem biliśmy się z Turkiem , z Ame­

rykanam i, a potem jeszcze z zastępam i z Monte- video.

Pam iętam , jak m ówiono, że w tym pow szech­

nym zamęcie, żadna rasa, żaden naród nie byt w zbyt blizkim, albo w zbyt dalekim stopniu po­

krewieństwa, by uniknąć wplątania w ów wir ol­

brzymi, a złow ieszczy.

Jedn ak przedew szystkiem i najwięcej biliśmy się z Francuzam i, a w ódz, który im przewodził, był człowiekiem, co natchnął nas wprawdzie niedo- znaw aną nigdy przedtem trwogą, nieokreślo­

nym lękiem, ale także i szczerym , głębokim po­

dziwem.

My, żołnierze, chlubiliśm y się niby tworzeniem w yszydzających g o piosenek, w pułkach krążyły ośm ieszające g o rysunki, zabawne anegdotki, i ka­

żdy z nas przezyw ał go najchętniej szarlatanem, ale nie m ógłbym zaprzeczyć, że przerażenie, ja­

kie w zbu dzał ten, u pośledzon ego wzrostu, czło­

wiek, przesnuw ało niby m głą czarną, niby złow ro­

gim cieniem całą bez w yjątku Europę, ani— że był kiedyś czas, w którym błysk płomienia, buchają­

cego nagle nocą na w ybrzeżu, wszystkie kobiety nasze rzucał na kolana i kładł karabiny w ręce wszystkich m ężczyzn, zdolnych w ładać bronią.

Zw ał się niezwyciężonym i zwyciężał zaw sze : oto straszny talizman, który tow arzyszył tej dum ­ nej postaci.

Sławę, pow odzenie, szczęście,— wszystko niósł

(11)

z sobą, w szystko stanow iło z nim nierozerwalną jakby całość.

A w owych czasach wiedzieliśmy, że legł oto przyczajony na północnym brzegu, a z nim sto pięćdziesiąt tysięcy w ypróbow anych weteranów, co więcej, tow arzyszyły im i statki potrzebne do prze­

bycia, zbyt niestety, w ązkiego kanału.

Stara to historya.

K ażdy wie, w jaki sp o só b nasz m ały jednooki i bezręki unicestwił i zniszczył ich flotę.

W Europie zostaw ała przecież ziemia, w któ­

rej wolno było m yśleć i w olno było mówić.

Zresztą, przy ujściu T w eed’y, na wielkiej w y­

niosłości, mieliśmy przygotow any sygnał na wy­

padek jakiegoś alarm u.

B ył to rodzaj drewnianego rusztowania, usia­

nego gęsto beczułkam i ze sm ołą i mazią.

D oskonale pamiętam , jakem co wieczór w y­

patrywał oczy i drżałem, czy nie ujrzę krwawego odblasku.

Miałem w praw dzie w tedy dopiero lat osiem,ale i „w tym w ieku" m ożna wziąć coś gorąco do serca, mnie zaś zdaw ało się, że losy ojczyzny zależą w ten sp o só b poniekąd ode mnie i bystrości m o­

ich oczu.

Aż pew nego wieczora, kiedy, jak zwykle, pa­

trzyłem w ciemności, jak w tęczę, dostrzegłem nagle coś niby blade światełko, m igocące tuż oko­

ło sygnałow ego pagórka, a potem czerw ony ję ­ zyczek płomienia, który jął śpiesznie lizać sm ol­

ne drzewo.

(12)

Jak dziś, przypom inam sobie, że przetarłem kilkakrotnie, prawie do bólu, powieki i pokrwa­

wiłem ręce o kamienne ram y okna, by przekonać się niezawodniej, iż nie śnię.

Tym czasem płom ień rósł iście z zawrotną szybkością, po chwili szkarłatny blask upadł na w odę i d rgał niby złoty w ąż ruchomy, ja zaś w padłem jak nieprzytom ny do kuchni.

Tu urywanem głosem oznajm iłem ojcu, że Francuzi musieli przepłynąć nasz kanał, bo sy­

gn ał przy ujściu T w eed’y pali się wielkim pło­

mieniem.

R ozm aw iał wtedy z panem M itchell’em, stu­

dentem prawa z Edym burga.

Chwilami zdaje mi się, że widzę g o jeszcze, w ytrząsającego popiół z ulubionej fajki, i że sły­

szę, jak pyta, patrząc na mnie przez wierzch du­

żych okularów w rogow ej oprawie.

— Czy pewien tego jesteś, Jo ck ’u ?

— T ak pewien, jak zdrów i żywy — odpar­

łem zadyszanym głosem , cały przejęty ważnością w łasnej osoby i chwili.

O jciec pochw ycił Biblię, leżącą na stole, roz­

łożył ją na kolanach, jakby miał zam iar przeczytać nam jakiś wyjątek, otw orzył prędko, zamknął je­

szcze prędzej i w ybiegł pośpiesznie na dwór.

Student praw a i ja podążyliśm y za nim bez nam ysłu. O jciec otw orzył małą, okratowaną furt­

kę, tęgo um ocow aną w m urze i w ychodzącą na głów ny gościniec.

I nagle oślepił nas sygnał, teraz ju ż jeden

(13)

wielki, gorejący słup płomieni, niby krwawa po­

chodnia na czarnem tle nieba, a za tym, gdzieś na północ, może koło Ayton, d rgał drugi, mniej­

szy i nie tak złow rogi.

Za chwilę matka w yniosła dwa pledy, gd y ż noc była niezwykle zimna, i zostaliśm y tak aż do rana, zrzadka tylko zam ieniając po kilka słów, trwożnym, przyciszonym szeptem.

D ro ga tym czasem zaroiła się ludźmi, i wkrót­

ce czerniło się ich więcej, niż tych, co przez cały dzień poprzedni m ogii iść tędy i jechać. I cią­

gle prawie dostrzegałem jakąś tw arz znajom ą, byli to przeważnie okoliczni nasi dzierżawcy, którzy przedtem jeszcze zaciągnęli się w ochotnicze puł­

ki w Berwick, a teraz pędzili, co koń w yskoczy, by stawić się do apelu, bo sy gn ał przecież ozna­

czał wołanie ojczyzny.

Niektórzy nie skąpili w idać przed odjazdem strzem iennego, bo jechali butnie, z okrutną fan- tazyą.

Nie zapom nę nigdy jednego, który przem knął tuż koło nas, na wielkim białym koniu, zapam ię­

tale wyw ijając ogrom n ą zardziewiałą szablą, lśnią­

cą w świetle księżyca, niby zielono-niebieska, krwa- wemi plam ami, poznaczona sm uga.

A w szyscy wołali, m ijając, że sygn ał z N orth Berwick Law cały gorzeje i że alarm rozpoczął się praw dopodobnie od strony edym burskiego Zamku.

Potem śm ignęła nieliczna garstka jeźdźców w przeciwnym kierunku, byli to kuryerzy, wysłani

(14)

do stolicy Szkocyi, w śród nich dojrzałem spoko j­

ną twarz syna pew nego szlachcica, za nim je­

chał m aster Playton, podszery f i jeszcze kilku innych w podobn ej godności.

Pom iędzy tymi ,,innym i" w yróżniał się przy­

stojny, tęgi m ężczyzna, siedzący na pięknym, de- reszow atym rum aku. P rzejeżdżał tuż koło muru i zatrzym ał się przed naszą furtką, pytając o do­

kładną drogę.

— Jestem najm ocniej przekonany, że to fał­

szyw y alarm — odezw ał się nagle pełnym przeko­

nania tonem. — Spokojnie m ogłem zostać w do­

mu, ale kiedym ju ż ruszył, nie widzę nic lepsze­

go, jak spożycie śniadania przy pułku.

S p iął ostrogam i konia i wkrótce zniknął wśród zielonych, falujących w zgórzy.

— Znam tego człowieka — szepnął student, ruchem głow y w skazując oddalającego się jeźdźca,

— to pewien prawnik z Edym burga, układa w spa­

niałe wiersze. N azyw a się Wattie Scott.

W praw dzie żaden z nas nie słyszał wtedy jeszcze o takim poecie, niewiele jednak dni minęło kiedy imię jeg o stało się rozgłośn e w całej Szkocyi.

I nieraz potem w spom inaliśm y pięknego jeźdź­

ca, który pytał nas o d rogę podczas tej straszli­

wej nocy.

N ad rankiem przecież ochłonęliśm y trochę na duchu.

Było pochm urno, łąki i pola przesnuła m gla szara i gęsta, czyniło się dojm ujące zimno.

M atka wróciła do dom u, chcąc zagrzać nam

(15)

trochę hebraty, a prawie jednocześnie nadjechała bryczka, w ioząca doktora H o rsc ro ffa z Ayton i jego syna, Jim ’a.

Doktór nasunął aż na uszy wysoki kołnierz swego bronzow ego płaszcza, twarz miał gniewną i m ocno nasępioną i opow iedział na wstępie, że Jim, ujrzaw szy sygnały, jeden z pierwszych popę­

dził do Berwick, zabierając ze so b ą nowiuteńką dubeltów kę ojca.

Biedny pan H orscroft całą noc strawił na szu­

kaniu syna i teraz prow adził go w charakterze, buntującego się co chwila, więźnia, — błyszcząca lufa fuzyi w ychylała się ponętnie z pod siedzenia bryczki...

Mina Jim ’a, piętnastoletniego w yrostka, dla którego miałem zdawna wielkie uwielbienie, gniew ­ niejsza jeszcze była, niźli surow a twarz ojca, brwi ściągnięte, pogardliw ie w ydęta dolna w arga i ręce, niedbale wetknięte w kieszenie, zdaw ały się tro­

chę wyzywać, trochę urągać w ładzy rodzicielskiej...

— A w szystko kłamstwo — d odał na zakoń­

czenie zirytow any eskulap. — Tamtym ani się śniło lądować, ci głupi Szkoci napróżno tylko za­

legli B ogu ducha winne, d r o g i!

Jim nie m ógł ju ż tego najw idoczniej słuchać i w ydał jakiś g ło s nieludzki, za co oberw ał od ojca przyzw oitego szturchańca.

Uderzenie miało przynajm niej ten skutek, że chłopak zwiesił głow ę z pokorą na piersi i siedział już spokojnie, nieczuły i obojętny na w szystko.

M ój ojciec kiwnął tym czasem w zam yśleniu rę­

(16)

ką, trochę jakby z żalem, gd y ż lubił niezmiernie Jim ’a, a potem wróciliśmy do dom u, żartując z m ałego w odza, głównie jednak m rugając zawzię­

cie oczami, które kleiły się same, teraz, kiedyśmy ju ż wiedzieli, że nie ma niebezpieczeństwa.

A przecież każdy z nas uczuwał coś, niby dreszcz wielkiej radości, tak wielkiej, jakiej do­

świadczyłem potem raz jeszcze, dwa najwyżej w życiu.

T utaj zarzuci mi ktoś m oże, iż wszystko, co mówię, niezupełnie odnosi się do tego, com przed­

sięwziął opowiedzieć, ale skoro się ma dobrą pa­

mięć, a przytem bardzo m ało wprawy, trudno nie­

zmiernie jedn ą m yśl choćby z m ózgu przelać na cierpliwy papier, żeby nie pojaw iło się dwanaście innych, równie żądnych utrwalenia atramentem.

Zresztą, teraz, kiedy m yślę nad tern wszyst- kiem głębiej, dochodzę do wniosku, że opisane po­

wyżej zdarzenie, nie jest tak bardzo obce tym, które opow iem tu wkrótce, g d y ż Jim H orscroft miał w skutku ow ego zajścia tak gw ałtow ną rozm owę z zapalczyw ym ojcem , że g o niezwłocznie w ypra­

wiono do kollegium w Berwick, a poniew aż mój znowu ojciec, oddaw na już nosił się z projektem um ieszczenia tam mnie także, skorzystał teraz z przypadkow ej, pom yślnej okoliczności i wysłał mię z nim razem.

Zanim jednak w spom nę tu cokolwiek o tej szkole, m uszę pow rócić do punktu, od którego powinien byłem zacząć i oznajm ić, kim właściwie jestem, bo m ogło by się zdarzyć, że te własnorę-

(17)

ęznie pisane kartki, znajdą się nagle w śród ludzi, zamieszkujących zdała od naszego „b rz e g u " i którzy naprzykład, nigdy nie słyszeli o rodzinie C alder’ów z W est Inch’u.

W est Inch, praw da jak nazwa brzmi arystokra­

tycznie? a jednak mizerna to posiadłość i dom zwykły, najzw yklejszy.

Spory szm at ziemi, stanowiącej wpraw dzie do­

skonałe pastwisko dla owiec, po którem przecież większą część roku wiatr wyprawia niczem nie- wstrzymane harce, zimny, pełen złow rogich świ­

stów, wiatr północny.

Ciągnie się długim pasem w zdłuż w ybrzeża i krawędzi szeroko om yw ają zielone, słone, fale.

Tylko tyle, ile oszczędny, ciężko pracujący człowiek, może w ydobyć z niej na cały dach nad głowę i na chleb z m asłem w* święta, zam iast ma­

ło pożywnej melasy.

Mniej więcej w pośrodku ow ego spłachcia ziemi, wznosi się dom z kamienia, pokryty jeszcze łupkiem i od tyłów przyozdobiony zacisznym , du­

żym gankiem.

N a kamiennym progu widnieje g ru b o i nieu­

dolnie wykuta data roku 1703-go.

Dom ten od stu lat przeszło należy do na­

szej rodziny, która, pom im o ubóstwia, cieszy się w okolicy nieskażoną cnotą i niebylejakim w pły­

wem, g d y ż tutaj, u nas, większy nieraz szacunek zdobyć m oże ubogi dzierżawca, niż now oprzybyły, bogatszy, ale nieużyty szlachcic, posiadacz zna­

cznych choćby ziemi.

(18)

A dom ek w W est Inch’u szczyci się przytem szczególną w łasnością.

Kiedyś, mianowicie, kiedyś, inżynierowie i inni jeszcze kompetentni, orzekli, że linia łącząca i roz­

dzielająca zarazem dwa kraje, biegnie z całą do­

kładnością przez środek naszego m i e s z k a n i a , w ten sposób, iż najw spanialszy z pokoi sypialnych, prze­

cina niejako na dwoje, na dwie p o ło w y : angiel­

ską i szkocką.

Przytem łóżeczko m oje zdawien dawna dum ­ ne było tym szczegółem , że „g ło w y " kierowały się ku północnej, „n o g i" ku południow ej g r a n i c y .

Przyjaciele moi utrzym ują, że g d y b y przy­

padek umieścił był nieszczęsne łóżko w położeniu akurat przeciwnem, zarost miałbym może jaśniej­

szy i nie tak czerwony, um ysł zaś lotniejszy nie tyle „u ro czy sty ".

N a obronę sw oją to tylko powiedzieć m ogę, iż raz jeden w życiu, kiedy m oja ruda, szkocka głow a nie nasuw ała mi żadnego sp o so b u wywi­

nięcia się z niebezpieczeństwa, mocne, w ypróbo­

wane nogi Anglika przyszły mi z pom ocą i lotem wichru uniosły daleko.

Za to w szkole, nieszczęśliwa ow a własność staw ała się pow'odem nieskończonych z kolegami zatargów' i źródłem niezliczonych przezwisk, — jedni ochrzcili mię przydom kiem „ G r o g u z w o ­ d ą " , dla innych byłem „ W i - e l k ą B r y t a n i ą "

inni jeszcze nadawali mi miano „ U n i i J a c k a "

N ajgorsze cięgi spadały na mnie wtedy, kiedy pom iędzy małymi Szkotam i i Anglikami zachodzi­

(19)

ła jakaś walna b itw a! Bo pierwsi zasypyw ali mię gradem kopnięć i szturchańców w nogi, a kułaki i targania drugich najlepiej odczuw ały m oje uszy.

A potem zarządzano krótkie „zaw ieszenia"

broni i obydw a obozy w ybuchały przeciągłym , głośnym śmiechem, jakby osob a m oja dopraw dy przedstaw iała coś niezwykle zabaw nego.

T o też w początkach pobytu w szkole w Ber- wick czułem się ogrom nie nieszczęśliwy.

Starszym nauczycielem był pan Birtwhistle, m łodszym — A dam s, nie umiałem jednak się przy­

wiązać do żadnego.

Z natury nieśmiały, m ałom ów ny i zamknięty w sobie, jak cień snułem się pom iędzy kolegam i, upływały dni, tygodnie i miesiące, a ciągle jeszcze daleki byłem od zjednania sobie profesorów , od zawarcia przyjaźni z którym kolwiek z tow arzyszy.

A Berwick od W est Inch’u dzieliło mil dzie­

więć w prostej linii, jedenaście i pół, jeśli -jechało się gościńcem .

Więc m oje małe serdu szko ściskało się na sa­

mo wspomnienie tych nieskończonych obszarów , zalegających m iędzy mną i m atką!

Pomyślcie ty lk o ! Cóż, że m alec „w tym wie­

ku " udaje czasem d ojrzałego i rad okazuje, że umie już obejść się bez pieszczot m acierzyńskich ? Ale kiedy wezmą go za słow o i oderw ą z kocha­

jącego łona, cierpi gorzko i tern ciężej, im mniej chciałby się do tego przyznać.

W końcu nie m ogłem tak dłużej wytrzym ać,

Groźny cień. Dod. do „Tygod. Illu str.1' 2

(20)

postanow iłem uciec co rychlej ze szkoły i wrócić do matki, do ukochanego dom u.

Ale nigdy nie m iałem szczęścia, bo trzebaż trafu, że — w ostatniej chwili, — dostąpiłem zaszczytu ściągnięcia na siebie pochwał i uznania wszystkich, całego personelu kollegium, począw szy od dyrektora, a skończywszy na najostatniejszym uczniu, — co oczywiście zmieniło do gruntu wa­

runki i życie w szkole uczyniło bardzo pożąda- nem i przyjem nem .

A w szystko z pow odu w ypadku, jakiemu ule­

głem , wywróciwszy — najzupełniej niechcący — koziołka przez okno drugiego piętra do ogrodu.

O to jak rzecz się miała.

Pew nego wieczora, N ed Barton, starszy kole­

g a i kat całej szkoły, wybił mię tak mocno i o b ­ darzył takiem m nóstwem potężnych kułaków, iż upokorzenie owo, przydane do reszty moich zgry­

zot, przepełniło i tak pełen ju ż kielich dziecinnej goryczy.

Ukryłem pod kołdrą twarz zalaną łzami i tłu­

miąc łkanie, przysiągłem sobie gorąco, że ranek ju trzejszy zastanie mię w W est Inch’u, a conaj- mniej, gdzieś blizko dom u.

W praw dzie, sypialnia nasza znajdow ała się, na drugiem piętrze, słynąłem jednak ze zwinności i nie doznaw ałem zawrotu głow y na najbardziej niebotycznych drzewach.

N ig d y nie uczuwałem też najm niejszej trwogi, kiedy w W est lnch’u, spuszczałem się z folwar­

cznego m uru, po sznurze wprawdzie, i m ocno nim

(21)

w pasie owiązany, ale z w ysokości pięćdziesięciu trzech stóp od powierzchni zie m i!

Stąd, ani mi przez m yśl nie przeszło, bym nie potrafił wym knąć się z sypialni i z pod czuj­

nego oka srogiego pana Birtw histle’a.

Czekałem tylko niecierpliwie, aż ustaną szep­

ty, słowem wszelki ruch w pokoju, co zw iasto­

w ałoby zaśnięcie wszystkich.

Kiedy ustały wreszcie najdrobniejsze nawet szm ery, a tu i owdzie ozw ało się nawet chrapanie i z długiej linii drewnianych łóżek cicho i równo jął dobiegać m iarowy oddech śpiących, podniosłem się z posłania bez szelestu, śpiesznie naciągnąłem na siebie ubranie, chwyciłem buty w rękę i powoli, na palcach, skierowałem się ku oknu.

Otw orzyłem je cichutko i zagłębiłem wzrok w ciemnawą przestrzeń.

U stóp moich roztaczał się olbrzym i ogród, a tuż koło ręki zwisały wielkie konary rozłożystej gruszy.

C zegóż m ógł żądać więcej chłopak lekki i zwinny, jakim ja wtedy byłem, — jedn a chwila i zsunę się oto po gruszy, niby po drabinie.

A raz znalazłszy się w sadzie, m uszę przesko­

czyć tylko mur, pięć stóp wysoki, istna fraszka.

Potem zaś jedynie pozostanie przestrzeń, dzie­

ląca mię od dom u ojców*.

U jąłem więc silnie zbaw czą gałąź, oparłem kolano na innej, trochę gru b szej i miałem ju ż wy­

skoczyć z okna, g d y nagle znieruchom iałem , za­

stygłem , zmieniłem się w kamień.

(22)

U szczytu szkolnego m uru ciemniała jakaś twarz nieznana, tak zwrócona, jakby patrzyła tu,

— ku mnie.

D reszcz lodowaty przebiegł m oje ciało i za­

raz zacząłem drżeć m ocno, tak dziwnie przeraziła mię ta twarz blada, o m ur oparta, trwająca bez ruchu.

Po chwili księżyc ob lał ją martwem, zielona- wem światłem i wtedy dojrzałem oczy skrzące się i biegające niespokojnie, kilkakrotnie nawet p o d ­ niosły się w górę, ale mię nie dostrzegły pod g ę ­ stą osłon ą liści 'gruszy, które okrywały mnie, niby firanką.

Potem, gwałtownym ruchem, twarz dźw ignęła się wyżej i ukazała długą, obnażoną szyję.

M inęło jeszcze kilka sekund i zaczerniały ra­

miona, tułów, wreszcie kolana obcego człowieka.

U siad ł teraz na murze, jak na koniu, schylił się i wkrótce, z widocznym wysiłkiem, przycią­

g n ął ku sobie jakiegoś chłopca, m ego mniej wię­

cej w zrostu, który dyszał ciężko i łkał cicho, za­

tykając usta ręką.

Starszy poszturchiw ał g o ciągle i szeptał coś groźnym głosem , krzywiąc się przytem szkaradnie.

N astępnie obaj położyli się na ziemi i jęli pełzać ostrożnie, kryjąc się w trawach, to wy­

chylając znowu.

W krótce znikli mi z oczu, ja zaś pozostaw ałem ciągle w tej sam ej pozycyi, z jed n ą n ogą na g ru ­ szy, a d ru g ą na występie okna, nie śm iejąc się poruszyć, — trochę ze strachu i trochę z obawy

(23)

zwrócenia ich uwagi, zresztą, — po chwili, — dostrzegłem znowu dwie sylwetki, skradające się jakim ś wilczym, złym, kurczow ym ruchem , w li­

nię cienia, rzucanego przez gm achy kollegium . 1 nagle, tuż pod memi stopam i, rozległ się szczęk głuchy czegoś żelaznego, a potem ściszo­

ne, przeciągłe dźwięczenie szkła, u p ad ad ającego na ziemię.

— Zrobione — szepnął m ężczyzna grubym , ochrypłym głosem — w łaź teraz, a p rę d k o !

— Ależ otw ór jest najeżony odłam kam i szkła potrzaskanego — broniło się dziecko, całe drżące z trwogi.

Z ust złodzieja w ybiegły jakieś gniewne słowa.

— W łaź, mówię ci, przeklęty szczen iak u ! — zasyczał ze złością — albo...

Nie m ogłem dojrzeć co uczynił, tylko prawie jednocześnie przypłynął do mnie stłum iony jęk bólu.

— Idę, ju ż idę — bełkotał niewyraźnie nie­

szczęśliwy malec.

Nie słuchałem dłużej, bo nagle — zakręciło mi się w głowie...

Pięta zsunęła się z gałęzi...

Krzyknąłem strasznie i całym ciężarem moich dziewięćdziesięciu pięciu funtów spadłem na po­

chylony grzbiet złodzieja.

Nie wiem, jak się to stało, i dziś nawet nie umiałbym powiedzieć, czy to był wypadek, czy też skoczyłem umyślnie.

Być może, iż zamierzałem właśnie to uczynić,

(24)

kiedy pośliznęła mi się n oga i przypadek rozstrzy­

gn ął trudną kwestyę.

Człow iek ów schylał się właśnie i w yciągając d łu gą szyję, pom agał malcowi przedostać się przez zbite okno, kiedym, jak ciężki pocisk, zwalił się na niego, przytłaczając w miejscu, gdzie szy ja sta­

je się tak zwaną pacierzow ą kością.

W ydał tylko rodzaj uryw anego, św iszczącego krzyku, padł na wznak i potoczył się ciężko, głę­

boko ryjąc ziemię.

T ow arzysz je g o dał su sa w bok i w m gnie­

niu oka zniknął po za murem.

Ja zaś usiadłem w trawie i jąłem wrze­

szczeć w niebogłosy, usiłując jednocześnie rozcie­

rać praw ą sw oją nogę, w której uczuwałem ból tak nieznośny, jakb y ją kto ściskał w rozpalone do białości kleszcze.

N ic więc dziw nego, że nie upłynęła chwila, kiedy dom w pełnym komplecie, z dyrektorem na czele i stajennym , niosącym latarnię, zbudził się i biegł do sadu.

T utaj w yjaśniono spraw ę w oka mgnieniu.

Jęczącego złodzieja um ieszczono na zerwanej okiennicy i zabrano pod silną eskortą.

Mnie zaś poniesiono w tryumfie i złożono troskliwie w specyalnej sypialni, gdzie wkrótce przybył chirurg Purdie, m łodszy z dwóch leka­

rzy, noszących to słynne nazwisko, i umiejętnie złoży! m oją połam aną goleń.

Potem opatrzono rzezimieszka, doktór orzekł,

(25)

iż obiedwie nogi ma sparaliżow ane i na razie nie wiadom o, czy kiedykolwiek odzyska w nich w ładzę.

Praw o jednak nie czekało, aż m edycyna wy­

jaśni tę kwestyę, g d y ż w sześć tygodni później, skazano w innego na śmierć przez powieszenie i wy­

rok wykonano niezwłocznie, przy sądzie krymi­

nalnym w Carlyle.

U karano g o zaś z taką surow ością, nietyle za ostatnią kradzież, ile że poznano w nim naj­

zuchw alszego bandytę, jaki kiedykolwiek grasow ał na północy Anglii, na sum ieniu zbrodniarza cią­

żyły podobno trzy jakieś ohydne m orderstw a i nie­

zliczona ilość win innych, za które powinien był juz wisieć dziesięć razy.

T eraz jest chyba jasnem , żem nie m ógł mó­

wić wam o swej m łodości, p om ijając ten szcze­

gół, najw ażniejszy i n ajdonioślejszy w skutki.

N a przyszłość również nie pozw olę się unieść opisywaniu żadnych pobocznych w ypadków , gdyż skoro pom yślę o tern wszystkiem , co z konieczno­

ści sam ej m uszę tu zamieścić, widzę, że to istna gm atw anina— splątany misternie kłąb zdarzeń — i wtedy zaczynam wątpić, czy — rozw odząc się tak szeroko — dobrnę szczęśliwie do końca.

Ro jeśli ktoś opow iada tylko własne sw oje życie, ściśle zamknięte w szczupłem kole wrażeń osobistych, — może mu to w praw dzie zabrać wie­

le czasu, lecz ma przynajm niej pewną linię w yty­

czną, którą się kieruje, — skoro jednak losy złączą czyjąś mizerną dolę z wypadkiem tak wielkiej wa­

gi, jak te, które chciałbym tu poruszyć, — w tedy

(26)

na każdym kroku napotyka się nieprzewidziane i coraz zawilsze do pokonania trudności, i podob­

no m ądrze czyni ów, który w myśli kreśli przed­

tem całkowity plan i szkielet owej pracy.

Z a to pam ięć mam doskonałą i um ysł chw a­

ła B ogu , jeszcze nie zaćm iony, i staram się odtąd opow iadanie m oje uczynić tak zwięzłem, jak tylko niem być może.

Ow a p rzy g o d a z włam ywaczem , stała się otóż niejako zawiązkiem grzyjaźni pom iędzy mną i Jim ’em, synem doktora H o rscro ffa.

Nie znaczyło to wcale nic bylejakiego, bo Jim był chlubą szkoły i przyw ódcą wszystkich prawie od chwili w ejścia do kollegium , g d y ż w niespełna godzinę, pobił się z B arton ’em i przerzucił go przez wielką klasową tablicę, B arton’a, najwię­

kszego zaw adyakę i najsilniejszego z nas aż do­

tąd.

Przytem rósł i rozrastał się w oczach. W tedy ju ż był nad wiek wysoki, m uskularny, barczysty, tęgi-

Ręce długie, prędkie ruchy i prędsze jeszcze czyny, przydaw ały mu oczywiście w naszych o- czach nadzw yczajnego uroku, kiedy zaś oparł o m ur szerokie sw oje plecy i pięści zagłębił w prze­

paściste kieszenie dolnego ubrania, a spojrzał z dum ą, śm iało — drżeli i bali się wszyscy.

Pam iętam także, że miał zwyczaj żuć bezu­

stannie słom kę i przytem trzym ał ją w zębach ja ­ kimś szczególniejszym ruchem, tym samym, któ­

rym później pykał nierozłączną ju ż fajeczkę.

(27)

Jim otóż stał się dla mnie niezmienny w złej i dobrej doli, od początku przyjaźni, od pierw­

szego dnia, kiedyśm y się zapoznali i zbliżyli.

B o ż e ! jakiśm y dla niego mieli podziw i sza­

cunek !

Podów czas byliśm y w praw dzie w szyscy „jako te dzikie płonki", ale też w zględy, którem iśm y go otaczali zawierały w sobie coś z bojaźni i zachwy­

tu maluczkich w obec oczywistej siły.

K olegow ał przecież z nami Tom Carndale z Appleby, który sam potrafił układać wiersze al- kaiczne i pięciostopowe, a heametrem władał, jak każdy z nas pięścią, — jednak nikt nie pośw ię­

ciłby w obronie je g o „czci" jed n ego szczutka.

B ył i Willie Earnshaw, który umiał na pa­

mięć wszystkie daty, począw szy od zabójstw a Abla, aż do dni dzisiejszych, i to tak doskonale, że nau­

czyciele sami nieraz zwracali się do niego, skoro zdarzyły się jakieś w materyi owej, wątpliwości, cóż kiedy miał wązkie piersi, był wysoki i chudy, jak tyczka, a w dniu, w którym Jack Sim ons, malec z trzeciej, zapędził go w ró g korytarza, wy­

wijając tylko paskiem z m etalową sprzączką, — od śmiechu kolegów nie obroniły go nieskazitelne d a ty !

A niechby który spróbow ał postąpić tak z Jim ’em H o r sc r o ffe m !

Toż o jego sile krążyły w śród nas istne le­

gendy, z ust do ust podaw ane z pobożnem prze­

jęciem i z niekłamanym zachwytem.

C zyż nie on to w yłam ał drzwi dębowe, wio­

(28)

dące do sali gier, jednem uderzeniem p ięści? C zyż nie on, w dniu, w którym duży M erridew zdobył piłkę, chwycił w pół w ielkoluda i dobiegi do me­

ty w yprzedziw szy jeszcze po drodze wszystkich innych przeciw ników ?

Stąd niejednem u z nas w ydaw ało się nieraz godnem oburzenia, by zuch tej miary, musiał ła­

m ać sobie głow ę nad spondejam i, albo daktylami, lub obow iązany był wiedzieć, kto podpisyw ał C h a r t a M a g n a — Ustaw ę K ardynalną Kartę Sw obód w A n glii?

I skoro kiedyś, wobec całej klasy, ośw iad­

czył, iż pow ołał ją do życia król Alfred, my, w szy­

scy m łodzi, byliśmy przekonani, że tak właśnie odbyć się m usiało i że Jim wie praw dopodobnie lepiej, niż ten, kto pisał nieszczęsny podręcznik.

W ypadek z włam ywaczem, odrazu ściągnął szczególniejszą uw agę Jim 'a na m oją, podów czas mizerną, osobę.

Z pow agą położył mi rękę na głowie i uroczy­

ściej jeszcze oznajm ił, że jestem skończonym wi- susem , kto wie, może nawet wcielonym dyabłem, co napełniło mię niezmierną dum ą i przynajm niej z tydzień pyszniłem się nowym przydom kiem .

Potem zaś staliśm y się najserdeczniejszym i przyjaciółm i, a przyjaźń owa zacieśniała się przez następne dwa lata, nielewie z każdym dniem wię­

cej, pom im o różnic, jakie pom iędzy nami żłobiły nauki i szkoła, i chociaż popędliw ość i nierozwa­

ga pchnęły go do niejednego czynu, który w głę­

bi martwił mię, a nieraz ranił, kochałern go jednak

(29)

jak najm ilszego brata i dnia, któregośm y się roz­

stawali na dłużej, kiedy odjeżdżał do E dym burga, by tam poświęcić się studyow aniu zaw odu sw ego ojca, doktora, dnia tego wylałem m orza łez, zdol­

ne zapełnić przynajm niej dwie butelki atramentu.

U pana Birtwhistle'a przebyłem pięć lat je ­ szcze i sam potem zostałem najgłośniejszym za- w adyaką szkolnym , wpraw dzie byłem chuderlaw y i tak smukły, jak prątek fiszbinu, ale m oje żylaste i silne ramiona umiały nakazać sobie posłuch i sza­

cunek, nie taki. może, jaki w zbudzała pokaźniejsza postaw a m ego niezapom nianego poprzednika, jeg o bajeczne m uskuły i n iepraw dopodobna w aga, do­

stateczny jednak, by zapewnić sobie pierwsze miej­

sce w śród poczciwych tow arzyszy.

Jakoś, pamiętam, w jubileuszow ym roku, o- puściłem przecież mury kollegium Birtw histle’a.

A potem trzy lata przebyłem w dom u, ucząc się obchodzić z naszemi stadam i, gd y tym czasem floty i armie ścierały się ciągle, — i posępny cień Bonaparte’go rozpościerał się bez końca nad moim umęczonym krajem.

Czy mogłem wtedy odgadnąć, że i ja również kiedyś przy Id idać się będę do odw rócenia tej chmury, która coraz niżej zwisała i niżej, i kładła się już prawie na potruchlałe głow y m ojego na­

rodu ?...

(30)

ROZDZIAŁ DRUGI

E d i e z B y e m o u t h .

N a kilka lat przedtem — przed pow yższym i w ypadkam i, — kiedy jeszcze byłem prawie dziec­

kiem, zjechała do nas jedyn a córka brata m ego ojca i bawiła około pięciu tygodni.

Willie C alder w m łodości jeszcze, osiedlił się w Eyem outh, w charakterze fabrykanta sieci i z krę­

cenia sznurów potrafił ciągnąć bez porównania lepsze korzyści, niż my z piasczyśtych, gdzienie­

gdzie tylko, pokrytych janow cem ,,land’ów “ wW est Inch’u.

To też, córeczka jego, Edie, zjawiła się u nas w ponsow ym staniczku, w kapeluszu, który ko­

sztow ał co najm niej pięć shilling’ów i w towa­

rzystwie kufra, kryjącego takie cuda, że na widok ich, nietylko mnie, ale i matce m ojej, paliły się oczy.

I dziwnie było patrzeć, jak sypała w około pie­

niądze, nie targując się, nie licząc, jakby bogaczka z bajki, — to dziecko, prawie siostra.

W oźnicy dała naprzykład w szystko, czego żą­

dał, i jeszcze nowiuteńki, dw upensow y pieniądz, do którego nie miał najm niejszego prawa.

Z im bierow ego piwa niewiele co więcej ro­

biła sobie, niż ze zwykłej w ody, do herbaty uży­

w ała stale cukru, chleba nie um iała inaczej jeść,

(31)

jak gru bo posm arow anego masłem, — zupełnie jakby była praw dziw ą Angielką.

Co do mnie, wtedy jeszcze nie zwracałem pra­

wie uwagi na dziewczynki i zupełnie nie m ogłem p o jąć w jakim celu zostały stw orzone.

U Birtwhistle’a, żaden z nas nie raczył o nich myśleć, a najm łodsi okazywali się n ajm ąd rzejszy­

mi, bo który tylko podrastał, zaraz — dziwnym zbiegiem okoliczności — okazyw ał się mniej sta­

nowczy w tych, zdaw ało się, nie podlegających najm niejszej w ątpliwości, kwestyach.

N ajm łodsi bowiem zgadzali się jednogłośnie, że : stworzenie nie um iejące się bić, trawiące czas na powtarzaniu nudnych plotek i które nawet nie potrafi rzucić zw ykłego kamienia, inaczej, jak wy­

m achując w powietrzu ręką tak niezgrabnie, jak­

by to chodziło o marny gałganek, — jest poprostu do niczego i nie zasłu gu je na jakie takie choćby w zględy.

Zresztą, — trzeba je widzieć, jak nadają sobie tony, m yślałby kto, że stanow ią ojca i matkę w jednej sw ej osobie, w trącają się do naszych gier, do naszych zabaw i od czasu do czasu cedzą ze śm ieszną w yższością: „Jim m y, goły palec w ygląda ci z trzew ika", a lb o : „Id ź do dom u, brudasie, i um yj się, zanim „zech cem y" się baw ić"... sło ­ wem, um ieją tylko dokuczać i w owej epoce, każdy z nas co tchu zm ykał na w idok cienkich nóżek i krótkiej sukienki.

Skoro więc kuzynka Edie pojaw iła się nagle

(32)

w W est Inch’ u nie zanadto byłem zachwycony per­

spektyw ą spędzenia, w spólnych z nią, wakacyi.

Miałem wtedy lat dwanaście.

Edie była o rok m łodszą.

Pamiętam jej szczupłą, w ysoką sylwetkę, duże, czarne oczy, śmiałe ułożenie i dziwne maniery.

N ajczęściej patrzyła gdzieś nieruchom o, przed siebie, z przym glonym trochę wzrokiem i rozchy- lonemi ustami, jakby dostrzegała coś osobliw ego, skoro jednak zbliżałem się na palcach i stawałem za nią, a potem zwracałem głow ę w tym sam ym kierunku, widziałem tylko albo rodzaj sadzawki do dojenia owiec, albjo ciemne stosy nawozu, lub wreszcie rozm aite części ojcow ego ubrania, su ­ szące się w słońcu.

A jeśli ujrzała kilka krzaków, albo kępę pa­

proci, czy coś innego, równie pospolitego, w pa­

dała w niezrozum iały, niemilknący zachwyt.

— Ach, jakież to pięk n e! Ach, jak tu prze­

ślicznie ! — szeptała leniwie, m rużąc oczy.

M yślałby kto, że podziwia obraz, albo jakiś słynny pom nik...

Nie lubiła gier w spólnych i rzadko bardzo u- daw ało mi się nam ów ić ją, żeby choć zabaw iła się w kotka i myszkę, a i to odbyw ało się bez naj­

m niejszego ożywienia, gd y ż doganiałem zwykle dziewczynkę w trzech skokach, ona zaś nie umiała przyłapać mię nigdy, choć robiła zamieszanie i podn osiła wrzawę za dziesięciu chłopców.

Zirytowany, zaczynałem jej dokuczać, mówi­

łem, że je st do niczego, że stryj m ógłb y zrobić coś

(33)

lepszego, niźli w ychow yw ać taką niedołęgę i inne podobne grzeczności, a w tedy Edie w ybuchała pła­

czem, oznajm iała, żem bąk nieznośny i głuptas, że odjedzie tego sam ego w ieczora i nie przebaczy mi nigdy.

Ale nie upłynęło i pięć minut, kiedy zapom i­

nała o najsroższych swoich groźbach.

Co zaś było najdziw niejsze, to, że daleko wię­

cej m iała do mnie przywiązania, niż ja do niej i dzień cały nie daw ała mi spokoju.

Szukała mnie, g d y odbiegłem , w yszperała w najdoskonalszej kryjówce, wykrzykiwała wtedy z radością: „A c h ! jesteś t u t a j? " ! ! " — i udaw ała zdziwioną.

Prędko jednak dostrzegłem w niej i dobre strony.

O d czasu do czasu wtykała mi przem ocą kil­

ka pensów , tak, że raz zdarzyło mi się posiadać jednocześnie cztery, co mi się najlepiej jednak podobało, to opow iadane przez nią bajki.

W iedziałem, że okrutnie boi się żab i ropuch.

N ie om ieszkałem więc codziennie chwytać je­

dnej i grozić, że w łożę za kołnierz struchlałej ofiary, chyba... że opow ie jaką ładną historyjkę.

Sumienie miałem spokojne, tłom acząc sobie, że tylko pom agam jej zacząć, bo skoro ju ż raz w padła w zapał, żadna siła nie m ogła utrzym ać potoku słów, płynących z koralow ych u ste k !

Potem zaś słuchałem niestw orzonych bredni z zapartym prawie oddechem , cały w pobożnem skupieniu.

(34)

W ięc w Eyem outh pojaw ił się kiedyś okrutny pirat, barbarzyńca.

Za pięć lat miał wrócić na okręcie, w yłado­

wanym po brzegi sam em złotem i pojąć ją, Edie, za żonę.

Kiedyindziej znów, opow iadała, iż do Ey- mouth zawitał błędny rycerz i ofiarował jej pier­

ścień, o który miał jakoby upom nieć się za bliz- kim pow rotem .

Edie, m ówiąc to, ukazywała mi obrączkę, do złudzenia p od o b n ą do tych, które podtrzym yw ały firanki m ego łóżka i zapewniała, że je st zrobiona ze szczerego złota.

W tern m iejscu ośm ielałem się g ło s zabrać i pytałem, co uczyni rycerz, jeśli się spotka z pira­

tem ?

Edie objaśniała bez wahania, że zmiecie mu zuchw ałą głow ę z karku za jednym zam ach em ! C o oni widzieli w tej chudej, czarniawej dziew­

czyn ce?

T o przew yższało ju ż zakres mej inteligencyi.

Potem zw ierzała się jeszcze, iż w czasie po­

dróży do W est Inch’u, pragn ął się jej przedsta­

wić pewien przebrany, niezmiernie bogaty, ksią­

żę...

T u ju ż nie umiałem pow ściągnąć zdum ienia i w yrażałem pewne wątpliwości, — po czem mia­

nowicie m ogła poznać księcia?...

— Po przebraniu —• odcinała bez nam ysłu.

Innego znów dnia opow iadała w tajemnicy, że ojciec jej układa niezwykle trudną zagadkę,

(35)

a kiedy będzie gotow a, ogłosi ją w dziennikach, kto zaś nadeśle rozwiązanie, otrzym a rękę córki i połow ę majątku.

W tedy wyrzekłem z dumą, że doskonale u- niiem zgadyw ać szarady, niechże więc przyśle mi tę, skoro tylko będzie ukończona.

Dziew czynka szepnęła, że zagadka pojaw i się w „ G a z e c i e z B e r w i e k " , a. potem koniecznie chciała się dowiedzieć, co z nią uczynię, skoro ją, Hdie, otrzym am z łaskawych rąk o jc a ?

O dparłem , że sprzedam ją przez licytacyę, więc oczywiście temu, kto ofiaruje najwięcej, pręd­

ko jednak pożałow ałem słów swoich, g d y ż tego wieczora Kdie nie chciała ju ż opow iadać mi bajek, w niektórycli razach okazywała się nieubła­

gana.

Jim H orscroft był nieobecny cały czas, któ­

ry F.die spędziła w dom u mych rodziców . Pow rócił .dopiero w kilka dni po jej wy- jeżdzie i pamiętam jak mię niezmiernie zdziwiło, że raczył zadaw ać pytania i okazyw ać jakiekol­

wiek zajęcie osob ą zw yczajnej, na dom iar nieznanej dziewczynki.

Więc pytał, czy ładna, a kiedym odrzekł, że nie uważałem, w ybuchnął głośnym śm iechem ,prze­

zwał mię skrytym i zapow iedział, iż wkrótce o- tworzą mi się oczy.

Potem jednak zajęliśm y się zupełnie czem in- nem i mała kuzynka na dobre wywietrzała mi z głowy, aż do dnia, w którym wzięła m oje ży-

'*’ v r i o ń . D o d . d o , ,T y g o d l l l u s l r . “ • *

(36)

cie w sw oje ręce i złam ała, jak ja m ógłbym zła­

mać teraz gęsie pióro.

Stało się to w roku 1813-ym.

O puściłem właśnie szkołę, — miałem ju ż lat ośm naście, co najm niej czterdzieści w łosków na górnej w ardze i nadzieję posiadania z czasem wię­

cej.

I z chwilą rozstania się z murami zakładu czcigodn ego pana Birtwhistle’a, dziwnie się zmie­

niłem.

Unikałem towarzyszy, żadnej z gier nie umia­

łem od d ać się z dawnym zapałem .

Za to wymykałem się na wybrzeże, albo w ciem nozielone zarośla janow ców i tam, wycią­

gnięty na piasku, pozwalałem słońcu pieścić moje ciało, albo wpatryw ałem się w dal, nieruchomo, naw pół bezwiednie rozchylając usta, zupełnie jak to czyniła dawniej m ała hdie.

D obre to były czasy ! W tedy radow ało mię w szystko, a kiedy m ogłem biedź prędzej, lub ska­

kać wyżej, niż m ój bliźni, uważałem życie za roz­

koszne i dostatecznie wypełnione.

A teraz, teraz, w szystko to w ydaw ało mi się dzieciństwem i m arnością.

Niezrozum iałe westchnienia poruszały m oją pierś młodzieńczą, w znosiłem oczy ku jasnym błę­

kitom niebios, to znów zatapiałem w szafirowo- szm aragdow ych głębiach, pieniącego się u stóp mych, m orza.

C oś, jakby ciężar nieznośny, tłoczyło mi myśli,

(37)

czułem, że brak mi czegoś, nie um iałem jednak u- przytom nić sobie, coby to właściwie być m ogło.

Stawałem się zły, zgorzkniały, — coraz gorszy i bardziej zniechęcony.

Niekiedy w ydaw ało mi się, że każdy nerw czuję, że wszystkie są we mnie chore, i tak naprę­

żone, iż którykolwiek lada chwila pęknie.

Matka często zatrzym yw ała na m ojej twarzy niespokojne, troską zasnute, oczy i pytała zcicha, czy mi co nie dolega, ojciec od czasu do czasu napom ykał o potrzebie bardziej w ytężonej pracy,

— o b o jgu odpow iadałem tak opryskliwie i cierpko, że nieraz potem doznaw ałem w głębi ducha cięż­

kich, najcięższych wyrzutów.

Bo m ożna mieć więcej, niż jedn ą żonę, więcej niźli jedno dziecko, i niejednego przyjaciela, ale jedną jedyną tylko matkę, jed yn ego o jc a !

Więc trzeba ich szanow ać i czcią otaczać, póki żyją, m odlić się do zmarłych.

Ale w róćmy się do rzeczy. Kiedyś oto, kiedy wracałem z pola, w iodąc do owczarni stado, zdaleka jeszcze dostrzegłem ojca, siedzącego przed do­

mem, z listem w ręku.

Był to w ypadek rzadki i niezwykłej wagi, gd y ż właściwie wcale nie odbieraliśm y listów, z w y­

jątkiem tego, który zjaw iał się regularnie w ozna­

czonym czasie, pisany przez plenipotenta i przy­

pom inający o uiszczeniu dzierżawy.

Przyśpieszyłem więc kroku i po chwili, zau­

ważyłem, że staruszek płacze, co napełniło mię,

(38)

pamiętam , przedew szystkiem , ogrom nem zdum ie­

niem, bo m yślałem dotąd, że to w yłączna wła­

ściw ość kobiet, — rzecz niepodobna dla m ężczy­

zny.

Zbliżyłem się jeszcze więcej i nie umiałem oderw ać wzroku od zmienionej i postarzałej na­

gle twarzy ojca. W poprzek lewego policzka biegła tak głęboka zm arszczka, że łzy nie m ogły jej wi­

docznie przebyć i toczyły się powoli brzegiem, aż do ucha, skąd dopiero ściekały na papier.

M atka siedziała przy nim i w milczeniu g ła­

dziła je g o rękę, jak czasem pieści się małe dziecko, chcąc je uspokoić.

Cicho stanąłem opodal.

— Jeannie — skarżył się boleśnie ojciec — Jeannie, kochana żono. Biedny Willie ju ż nie żyje.

W szystko stało się tak nagle. D latego nie pisali.

T o byl podobn o antraks, a potem uderzenie krwi do głow y... Tak pisze mi prawnik.

— W ięc skończyły się je g o troski — pocie­

szała łagodnym głosem matka.

O jciec otarł mokre od łez uszy, milczał chwi­

lę, a potem odezw ał się, o wiele ju ż spok o jn iej:

— O szczędności sw oje zapisał naturalnie cór­

ce, a jeśli, czego niech B ó g broni, nie zmieniła się od tego czasu, kiedyśm y ją ostatni raz widzieli,

— to nie na d łu go jej w ystarczy. Czy pamiętasz, jak utrzym ywała, że herbata u nas jest za słaba, m ówiła to przecież o herbacie, której funt pła­

ciłem po siedem shilling’ó w !

M atka pokiwała w zam yśleniu głow ą i mi­

(39)

i:iowoli spojrzała ku połnoin słoniny, zwisającym od pułapu wielkimi płatami.

— Ten pan nie pisze, ile będzie miała - ciągnął ojciec dalej — zawsze jednak jest tam te- go sporo, więcej m oże, niż potrzeba. I Edie za­

mieszka z nami, bo takiem było ostatnie życzenie nieszczęśliw ego m ego brata.

— W ięc musi płacić za swe utrzymanie przerwała stanow czo matka.

W pierwszej uczyniło mi się dziwnie przykro, że m ożna mówić o pieniądzach w takiej sm ut­

nej chwili, potem dopiero pom yślałem , że jednak matczysko m a racyę, bo W est Inch zaledwie wy­

starczał na najskrom niejsze potrzeby nas trojga, więc każdy większy wydatek, nie rachująe już osoby tak rozrzutnej jak Edie, m ógł przyczynić się do deficytu, a zatem w następstw ie — i sm ut­

nego w yrugow ania z dzierżawy.

— Naturalnie, że zapłaci— odpow iedział tym ­ czasem ojciec nie znoszącym wątpliwości, tonem .—

A przyjedzie dziś jeszcze. Jo ck ’u, m ój chłopcze—

dodał, zw racając się do mnie, — zaprzęgnij do bryczki. Trzeba, żebyś zaraz w yruszył do Ayton.

Zaczekasz tam na wieczorny dyliżans, zabierzesz Edie i przywieziesz ją tutaj, do W est Inch’u.

I kwadrans po piątej, siedziałem ju ż na ko­

źle, energicznie popędzając poczciw ą Souter John- nie, naszą klacz d ługow łosą i liczącą tylko — około piętnastu wiosen — i z dum ą o g ląd ając się na świeżo malowany w asąg bryczki, która słu­

Cytaty

Powiązane dokumenty

Wspomniana pani doktor (wierzyć się nie chce – ale kobit- ka ponoć naprawdę jest lekarką!) naruszyła ostatnio przepi- sy.. Może nie kodeks karny, ale na pewno zasady obowiązu-

[r]

— Możemy się zatrzymać, nie mam nic przeciwko temu — włącza się Rachel, jak mogłam się spodziewać.. Rachel nie

zrekrutowa- nych wolontariuszy, oni odwiedzali już rodziny, reprezentowali Paczkę i bałam się, że na nich wyleje się cała niechęć ludzi, choć przecież nie oni zawinili.

Krzyszczak urodził się we wsi Jakubowice, będącej czymś w rodzaju dalekiego przedmieścia Lublina i chociaż wcale nie czuł od dziecka – jak to się pisze w życiorysach

Wszystkie dzieci otrzymują wydruk łamigłówki, choć praca odbywa się w kilkuosobowych grupach.. Każdy zespół ma swojego

Mój kolega, zapytany przez nauczyciela, nigdy nie zbaranieje. Przy mnie nigdy nie będzie osowiały. I musi pamiętać, że nie znoszę.. Tak samo nie cierpię jeszcze jednej cechy

żółty szalik białą spódnicę kolorowe ubranie niebieskie spodnie 1. To jest czerwony dres. To jest stara bluzka. To są czarne rękawiczki. To jest niebieska czapka. To są modne