GROŹNY CIEŃ
CDruk P io tra L a sk a u e ra I S-ki W arszaw a, Nowy - Ś w iat 41
A R T U R C O N A N D O Y L E
GROŹNY CIEŃ
PRZEŁOŻYŁA Z . N .
B e z p ła tn y dodatek do T ygo dn ika lllu stro w anego
GU D £] W A R S Z A W A — 1 9 0 9 HvlCXv N A K Ł A D G E B E T H N E R A I W O I . F E A
ęiM5Sl
ROZDZIAŁ PIERWSZY.
Noc sygnałów.
Otom jest, który piszę, ja Jo ck C a ld e rz W e st Inch’u, w wieku lat pięćdziesięciu i w połow ie dzie
więtnastego stulecia jeszcze w pełni w ładz w szyst
kich, zdrów na ciele i na duszy.
Żona zaledwie raz na tydzień dopatrzeć może na skroni jakiś tam jeden siw iejący w łosek i wy
rywa mi je dosyć gniewnie, choć nie rozum iem , co właściwie jej na tern zależy?
Nie mam poprostu czasu m yśleć o takich drobnostkach, teraz szczególniej, g d y więcej niż kiedykolwiek czuję, że jestem ju ż człowiekiem z bezpow rotnie minionej epoki, i że życie m oje płynęło jednakże w okresie, w którym sp o só b m yślenia i działania różnił się tak od dzisiejszych, jakby ci ludzie pochodzili nie z przed ćwierć wieku, a z jakiejś innej, dalekiej planety.
Kiedy, naprzykład, przechadzam się w śród pól i zieleniejących łanów, a spojrzę tam ,— w stro
nę Berwick, — dostrzegam liczne, splątane sznur
ki biaław ego dym u, który mów^i mi o tym dziw
nym, nowym potw orze, żywiącym się węglem, i który w cielsku sw ojem ukrywa do tysiąca ludzi, i snuje się bez końca w zdłuż granic.
W dni bardzo pogodn e dojrzeć m ogę bez tru
du nawet czerwone błyski miedzianych kominów, skoro ów potw ór kieruje się ku Corriem uir. A gdy obejm ę wzrokiem sine, kłębiące się morza, d o strzegam go znowu, czasem dwa, częściej jeszcze kilkanaście żelaznych potw orów i od cielsk dzi
wacznych nie umiem ju ż oderw ać oczu... Przej
ście ich w w odzie znaczy biała sm uga, w powietrzu czarny ślad posępny, pod wiatr idą z większą łat
wością, niż łosoś, płynący w górę Tw eed’y.
I w yobrażam sobie, że na podobny widok m ój ojciec oniem iałby chyba z zdumienia, a wię
cej może jeszcze z gniewu, bo starowina miał w duszy tak głęboko zakorzeniony lęk obrażenia czemkolwiek W szechm ocnego Stw órcy, że ani sły
szeć nie chciał o „niew oleniu" natury i naginaniu jej do celów ludzkich, a wszelkie inowacye grani
czyły w um yśle jeg o nieledwie z bluźnierstwem.
B ó g stw orzył zwierzę pociągow e, konia.
A zuchwały śmiertelnik z pod Birm ingham ’u wymyślił, zuchw alszą jeszcze od siebie, maszynę.
I dlatego m ój poczciw y ojciec upierał się przy wyłącznem używaniu siodła i odwiecznych ostróg, uświęconych tradycyam i przodków .
Ale niem niejby się z pewnością zdziwił, gdyby mu było danem o gląd ać spokó j i chęć czynienią
dobrego, jakie królują teraz w sercach ludzi, gd yb y m ógł czytać dzienniki i słyszeć to, co m ó
wią w szyscy, — że ju ż nie trzeba w ojny, — prócz, rozumie się, konieczności poskram iania negrów i tym podobnych niemiłych B ogu, czarnych stw o
rzeń.
B o przecież, — kiedy umierał, — biliśm y się i biliśmy się bez przerwy, — jeśli pom inie
my krótki, zaledwie dwuletni rozejm — prawie ju ż ćwierć wieku.
Zastanów cie się nad tern, wy, którzy pro
wadzicie teraz spokojne i bez żadnych wstrząśnień gwałtowniejszych, życie.
T oż dzieci, zrodzone pod czas w ojny, stawały się dojrzałym i ludźmi, którzy z kolei mieli sw o
je dzieci, a krwawy odblask bitew i stłum iony huk strzałów, ciągle jeszcze napełniał Anglię trwożnym, śm iercionośnym szm erem .
Ci, którzy poszli w służbę ojczyźnie w kwiecie wieku, w pełni sił m łodzieńczych, doczekali się pochylonych pleców i siwizny, członki ich stra
ciły jędrn ość i tężyznę, a w rogie floty i armie je
szcze walczyły, jeszcze się potykały i jeszcze ście
rały bez końca.
I chyba nic dziw nego, iż wreszcie zaczęto u- ważać wojnę, za stan zupełnie norm alny, i że w okresach pozornego, lub chw ilow ego pokoju, doznaw ano uczucia jakiegoś szczególn iejszego braku, czegoś, czego niedostaw ało.
A całe ow o nieskończone ćwierćwiecze w ypeł
niły w ojny z Duńczykam i, z Holendram i, z Hi
szpanią, a potem biliśmy się z Turkiem , z Ame
rykanam i, a potem jeszcze z zastępam i z Monte- video.
Pam iętam , jak m ówiono, że w tym pow szech
nym zamęcie, żadna rasa, żaden naród nie byt w zbyt blizkim, albo w zbyt dalekim stopniu po
krewieństwa, by uniknąć wplątania w ów wir ol
brzymi, a złow ieszczy.
Jedn ak przedew szystkiem i najwięcej biliśmy się z Francuzam i, a w ódz, który im przewodził, był człowiekiem, co natchnął nas wprawdzie niedo- znaw aną nigdy przedtem trwogą, nieokreślo
nym lękiem, ale także i szczerym , głębokim po
dziwem.
My, żołnierze, chlubiliśm y się niby tworzeniem w yszydzających g o piosenek, w pułkach krążyły ośm ieszające g o rysunki, zabawne anegdotki, i ka
żdy z nas przezyw ał go najchętniej szarlatanem, ale nie m ógłbym zaprzeczyć, że przerażenie, ja
kie w zbu dzał ten, u pośledzon ego wzrostu, czło
wiek, przesnuw ało niby m głą czarną, niby złow ro
gim cieniem całą bez w yjątku Europę, ani— że był kiedyś czas, w którym błysk płomienia, buchają
cego nagle nocą na w ybrzeżu, wszystkie kobiety nasze rzucał na kolana i kładł karabiny w ręce wszystkich m ężczyzn, zdolnych w ładać bronią.
Zw ał się niezwyciężonym i zwyciężał zaw sze : oto straszny talizman, który tow arzyszył tej dum nej postaci.
Sławę, pow odzenie, szczęście,— wszystko niósł
z sobą, w szystko stanow iło z nim nierozerwalną jakby całość.
A w owych czasach wiedzieliśmy, że legł oto przyczajony na północnym brzegu, a z nim sto pięćdziesiąt tysięcy w ypróbow anych weteranów, co więcej, tow arzyszyły im i statki potrzebne do prze
bycia, zbyt niestety, w ązkiego kanału.
Stara to historya.
K ażdy wie, w jaki sp o só b nasz m ały jednooki i bezręki unicestwił i zniszczył ich flotę.
W Europie zostaw ała przecież ziemia, w któ
rej wolno było m yśleć i w olno było mówić.
Zresztą, przy ujściu T w eed’y, na wielkiej w y
niosłości, mieliśmy przygotow any sygnał na wy
padek jakiegoś alarm u.
B ył to rodzaj drewnianego rusztowania, usia
nego gęsto beczułkam i ze sm ołą i mazią.
D oskonale pamiętam , jakem co wieczór w y
patrywał oczy i drżałem, czy nie ujrzę krwawego odblasku.
Miałem w praw dzie w tedy dopiero lat osiem,ale i „w tym w ieku" m ożna wziąć coś gorąco do serca, mnie zaś zdaw ało się, że losy ojczyzny zależą w ten sp o só b poniekąd ode mnie i bystrości m o
ich oczu.
Aż pew nego wieczora, kiedy, jak zwykle, pa
trzyłem w ciemności, jak w tęczę, dostrzegłem nagle coś niby blade światełko, m igocące tuż oko
ło sygnałow ego pagórka, a potem czerw ony ję zyczek płomienia, który jął śpiesznie lizać sm ol
ne drzewo.
Jak dziś, przypom inam sobie, że przetarłem kilkakrotnie, prawie do bólu, powieki i pokrwa
wiłem ręce o kamienne ram y okna, by przekonać się niezawodniej, iż nie śnię.
Tym czasem płom ień rósł iście z zawrotną szybkością, po chwili szkarłatny blask upadł na w odę i d rgał niby złoty w ąż ruchomy, ja zaś w padłem jak nieprzytom ny do kuchni.
Tu urywanem głosem oznajm iłem ojcu, że Francuzi musieli przepłynąć nasz kanał, bo sy
gn ał przy ujściu T w eed’y pali się wielkim pło
mieniem.
R ozm aw iał wtedy z panem M itchell’em, stu
dentem prawa z Edym burga.
Chwilami zdaje mi się, że widzę g o jeszcze, w ytrząsającego popiół z ulubionej fajki, i że sły
szę, jak pyta, patrząc na mnie przez wierzch du
żych okularów w rogow ej oprawie.
— Czy pewien tego jesteś, Jo ck ’u ?
— T ak pewien, jak zdrów i żywy — odpar
łem zadyszanym głosem , cały przejęty ważnością w łasnej osoby i chwili.
O jciec pochw ycił Biblię, leżącą na stole, roz
łożył ją na kolanach, jakby miał zam iar przeczytać nam jakiś wyjątek, otw orzył prędko, zamknął je
szcze prędzej i w ybiegł pośpiesznie na dwór.
Student praw a i ja podążyliśm y za nim bez nam ysłu. O jciec otw orzył małą, okratowaną furt
kę, tęgo um ocow aną w m urze i w ychodzącą na głów ny gościniec.
I nagle oślepił nas sygnał, teraz ju ż jeden
wielki, gorejący słup płomieni, niby krwawa po
chodnia na czarnem tle nieba, a za tym, gdzieś na północ, może koło Ayton, d rgał drugi, mniej
szy i nie tak złow rogi.
Za chwilę matka w yniosła dwa pledy, gd y ż noc była niezwykle zimna, i zostaliśm y tak aż do rana, zrzadka tylko zam ieniając po kilka słów, trwożnym, przyciszonym szeptem.
D ro ga tym czasem zaroiła się ludźmi, i wkrót
ce czerniło się ich więcej, niż tych, co przez cały dzień poprzedni m ogii iść tędy i jechać. I cią
gle prawie dostrzegałem jakąś tw arz znajom ą, byli to przeważnie okoliczni nasi dzierżawcy, którzy przedtem jeszcze zaciągnęli się w ochotnicze puł
ki w Berwick, a teraz pędzili, co koń w yskoczy, by stawić się do apelu, bo sy gn ał przecież ozna
czał wołanie ojczyzny.
Niektórzy nie skąpili w idać przed odjazdem strzem iennego, bo jechali butnie, z okrutną fan- tazyą.
Nie zapom nę nigdy jednego, który przem knął tuż koło nas, na wielkim białym koniu, zapam ię
tale wyw ijając ogrom n ą zardziewiałą szablą, lśnią
cą w świetle księżyca, niby zielono-niebieska, krwa- wemi plam ami, poznaczona sm uga.
A w szyscy wołali, m ijając, że sygn ał z N orth Berwick Law cały gorzeje i że alarm rozpoczął się praw dopodobnie od strony edym burskiego Zamku.
Potem śm ignęła nieliczna garstka jeźdźców w przeciwnym kierunku, byli to kuryerzy, wysłani
do stolicy Szkocyi, w śród nich dojrzałem spoko j
ną twarz syna pew nego szlachcica, za nim je
chał m aster Playton, podszery f i jeszcze kilku innych w podobn ej godności.
Pom iędzy tymi ,,innym i" w yróżniał się przy
stojny, tęgi m ężczyzna, siedzący na pięknym, de- reszow atym rum aku. P rzejeżdżał tuż koło muru i zatrzym ał się przed naszą furtką, pytając o do
kładną drogę.
— Jestem najm ocniej przekonany, że to fał
szyw y alarm — odezw ał się nagle pełnym przeko
nania tonem. — Spokojnie m ogłem zostać w do
mu, ale kiedym ju ż ruszył, nie widzę nic lepsze
go, jak spożycie śniadania przy pułku.
S p iął ostrogam i konia i wkrótce zniknął wśród zielonych, falujących w zgórzy.
— Znam tego człowieka — szepnął student, ruchem głow y w skazując oddalającego się jeźdźca,
— to pewien prawnik z Edym burga, układa w spa
niałe wiersze. N azyw a się Wattie Scott.
W praw dzie żaden z nas nie słyszał wtedy jeszcze o takim poecie, niewiele jednak dni minęło kiedy imię jeg o stało się rozgłośn e w całej Szkocyi.
I nieraz potem w spom inaliśm y pięknego jeźdź
ca, który pytał nas o d rogę podczas tej straszli
wej nocy.
N ad rankiem przecież ochłonęliśm y trochę na duchu.
Było pochm urno, łąki i pola przesnuła m gla szara i gęsta, czyniło się dojm ujące zimno.
M atka wróciła do dom u, chcąc zagrzać nam
trochę hebraty, a prawie jednocześnie nadjechała bryczka, w ioząca doktora H o rsc ro ffa z Ayton i jego syna, Jim ’a.
Doktór nasunął aż na uszy wysoki kołnierz swego bronzow ego płaszcza, twarz miał gniewną i m ocno nasępioną i opow iedział na wstępie, że Jim, ujrzaw szy sygnały, jeden z pierwszych popę
dził do Berwick, zabierając ze so b ą nowiuteńką dubeltów kę ojca.
Biedny pan H orscroft całą noc strawił na szu
kaniu syna i teraz prow adził go w charakterze, buntującego się co chwila, więźnia, — błyszcząca lufa fuzyi w ychylała się ponętnie z pod siedzenia bryczki...
Mina Jim ’a, piętnastoletniego w yrostka, dla którego miałem zdawna wielkie uwielbienie, gniew niejsza jeszcze była, niźli surow a twarz ojca, brwi ściągnięte, pogardliw ie w ydęta dolna w arga i ręce, niedbale wetknięte w kieszenie, zdaw ały się tro
chę wyzywać, trochę urągać w ładzy rodzicielskiej...
— A w szystko kłamstwo — d odał na zakoń
czenie zirytow any eskulap. — Tamtym ani się śniło lądować, ci głupi Szkoci napróżno tylko za
legli B ogu ducha winne, d r o g i!
Jim nie m ógł ju ż tego najw idoczniej słuchać i w ydał jakiś g ło s nieludzki, za co oberw ał od ojca przyzw oitego szturchańca.
Uderzenie miało przynajm niej ten skutek, że chłopak zwiesił głow ę z pokorą na piersi i siedział już spokojnie, nieczuły i obojętny na w szystko.
M ój ojciec kiwnął tym czasem w zam yśleniu rę
ką, trochę jakby z żalem, gd y ż lubił niezmiernie Jim ’a, a potem wróciliśmy do dom u, żartując z m ałego w odza, głównie jednak m rugając zawzię
cie oczami, które kleiły się same, teraz, kiedyśmy ju ż wiedzieli, że nie ma niebezpieczeństwa.
A przecież każdy z nas uczuwał coś, niby dreszcz wielkiej radości, tak wielkiej, jakiej do
świadczyłem potem raz jeszcze, dwa najwyżej w życiu.
T utaj zarzuci mi ktoś m oże, iż wszystko, co mówię, niezupełnie odnosi się do tego, com przed
sięwziął opowiedzieć, ale skoro się ma dobrą pa
mięć, a przytem bardzo m ało wprawy, trudno nie
zmiernie jedn ą m yśl choćby z m ózgu przelać na cierpliwy papier, żeby nie pojaw iło się dwanaście innych, równie żądnych utrwalenia atramentem.
Zresztą, teraz, kiedy m yślę nad tern wszyst- kiem głębiej, dochodzę do wniosku, że opisane po
wyżej zdarzenie, nie jest tak bardzo obce tym, które opow iem tu wkrótce, g d y ż Jim H orscroft miał w skutku ow ego zajścia tak gw ałtow ną rozm owę z zapalczyw ym ojcem , że g o niezwłocznie w ypra
wiono do kollegium w Berwick, a poniew aż mój znowu ojciec, oddaw na już nosił się z projektem um ieszczenia tam mnie także, skorzystał teraz z przypadkow ej, pom yślnej okoliczności i wysłał mię z nim razem.
Zanim jednak w spom nę tu cokolwiek o tej szkole, m uszę pow rócić do punktu, od którego powinien byłem zacząć i oznajm ić, kim właściwie jestem, bo m ogło by się zdarzyć, że te własnorę-
ęznie pisane kartki, znajdą się nagle w śród ludzi, zamieszkujących zdała od naszego „b rz e g u " i którzy naprzykład, nigdy nie słyszeli o rodzinie C alder’ów z W est Inch’u.
W est Inch, praw da jak nazwa brzmi arystokra
tycznie? a jednak mizerna to posiadłość i dom zwykły, najzw yklejszy.
Spory szm at ziemi, stanowiącej wpraw dzie do
skonałe pastwisko dla owiec, po którem przecież większą część roku wiatr wyprawia niczem nie- wstrzymane harce, zimny, pełen złow rogich świ
stów, wiatr północny.
Ciągnie się długim pasem w zdłuż w ybrzeża i krawędzi szeroko om yw ają zielone, słone, fale.
Tylko tyle, ile oszczędny, ciężko pracujący człowiek, może w ydobyć z niej na cały dach nad głowę i na chleb z m asłem w* święta, zam iast ma
ło pożywnej melasy.
Mniej więcej w pośrodku ow ego spłachcia ziemi, wznosi się dom z kamienia, pokryty jeszcze łupkiem i od tyłów przyozdobiony zacisznym , du
żym gankiem.
N a kamiennym progu widnieje g ru b o i nieu
dolnie wykuta data roku 1703-go.
Dom ten od stu lat przeszło należy do na
szej rodziny, która, pom im o ubóstwia, cieszy się w okolicy nieskażoną cnotą i niebylejakim w pły
wem, g d y ż tutaj, u nas, większy nieraz szacunek zdobyć m oże ubogi dzierżawca, niż now oprzybyły, bogatszy, ale nieużyty szlachcic, posiadacz zna
cznych choćby ziemi.
A dom ek w W est Inch’u szczyci się przytem szczególną w łasnością.
Kiedyś, mianowicie, kiedyś, inżynierowie i inni jeszcze kompetentni, orzekli, że linia łącząca i roz
dzielająca zarazem dwa kraje, biegnie z całą do
kładnością przez środek naszego m i e s z k a n i a , w ten sposób, iż najw spanialszy z pokoi sypialnych, prze
cina niejako na dwoje, na dwie p o ło w y : angiel
ską i szkocką.
Przytem łóżeczko m oje zdawien dawna dum ne było tym szczegółem , że „g ło w y " kierowały się ku północnej, „n o g i" ku południow ej g r a n i c y .
Przyjaciele moi utrzym ują, że g d y b y przy
padek umieścił był nieszczęsne łóżko w położeniu akurat przeciwnem, zarost miałbym może jaśniej
szy i nie tak czerwony, um ysł zaś lotniejszy nie tyle „u ro czy sty ".
N a obronę sw oją to tylko powiedzieć m ogę, iż raz jeden w życiu, kiedy m oja ruda, szkocka głow a nie nasuw ała mi żadnego sp o so b u wywi
nięcia się z niebezpieczeństwa, mocne, w ypróbo
wane nogi Anglika przyszły mi z pom ocą i lotem wichru uniosły daleko.
Za to w szkole, nieszczęśliwa ow a własność staw ała się pow'odem nieskończonych z kolegami zatargów' i źródłem niezliczonych przezwisk, — jedni ochrzcili mię przydom kiem „ G r o g u z w o d ą " , dla innych byłem „ W i - e l k ą B r y t a n i ą "
inni jeszcze nadawali mi miano „ U n i i J a c k a "
N ajgorsze cięgi spadały na mnie wtedy, kiedy pom iędzy małymi Szkotam i i Anglikami zachodzi
ła jakaś walna b itw a! Bo pierwsi zasypyw ali mię gradem kopnięć i szturchańców w nogi, a kułaki i targania drugich najlepiej odczuw ały m oje uszy.
A potem zarządzano krótkie „zaw ieszenia"
broni i obydw a obozy w ybuchały przeciągłym , głośnym śmiechem, jakby osob a m oja dopraw dy przedstaw iała coś niezwykle zabaw nego.
T o też w początkach pobytu w szkole w Ber- wick czułem się ogrom nie nieszczęśliwy.
Starszym nauczycielem był pan Birtwhistle, m łodszym — A dam s, nie umiałem jednak się przy
wiązać do żadnego.
Z natury nieśmiały, m ałom ów ny i zamknięty w sobie, jak cień snułem się pom iędzy kolegam i, upływały dni, tygodnie i miesiące, a ciągle jeszcze daleki byłem od zjednania sobie profesorów , od zawarcia przyjaźni z którym kolwiek z tow arzyszy.
A Berwick od W est Inch’u dzieliło mil dzie
więć w prostej linii, jedenaście i pół, jeśli -jechało się gościńcem .
Więc m oje małe serdu szko ściskało się na sa
mo wspomnienie tych nieskończonych obszarów , zalegających m iędzy mną i m atką!
Pomyślcie ty lk o ! Cóż, że m alec „w tym wie
ku " udaje czasem d ojrzałego i rad okazuje, że umie już obejść się bez pieszczot m acierzyńskich ? Ale kiedy wezmą go za słow o i oderw ą z kocha
jącego łona, cierpi gorzko i tern ciężej, im mniej chciałby się do tego przyznać.
W końcu nie m ogłem tak dłużej wytrzym ać,
Groźny cień. Dod. do „Tygod. Illu str.1' 2
postanow iłem uciec co rychlej ze szkoły i wrócić do matki, do ukochanego dom u.
Ale nigdy nie m iałem szczęścia, bo trzebaż trafu, że — w ostatniej chwili, — dostąpiłem zaszczytu ściągnięcia na siebie pochwał i uznania wszystkich, całego personelu kollegium, począw szy od dyrektora, a skończywszy na najostatniejszym uczniu, — co oczywiście zmieniło do gruntu wa
runki i życie w szkole uczyniło bardzo pożąda- nem i przyjem nem .
A w szystko z pow odu w ypadku, jakiemu ule
głem , wywróciwszy — najzupełniej niechcący — koziołka przez okno drugiego piętra do ogrodu.
O to jak rzecz się miała.
Pew nego wieczora, N ed Barton, starszy kole
g a i kat całej szkoły, wybił mię tak mocno i o b darzył takiem m nóstwem potężnych kułaków, iż upokorzenie owo, przydane do reszty moich zgry
zot, przepełniło i tak pełen ju ż kielich dziecinnej goryczy.
Ukryłem pod kołdrą twarz zalaną łzami i tłu
miąc łkanie, przysiągłem sobie gorąco, że ranek ju trzejszy zastanie mię w W est Inch’u, a conaj- mniej, gdzieś blizko dom u.
W praw dzie, sypialnia nasza znajdow ała się, na drugiem piętrze, słynąłem jednak ze zwinności i nie doznaw ałem zawrotu głow y na najbardziej niebotycznych drzewach.
N ig d y nie uczuwałem też najm niejszej trwogi, kiedy w W est lnch’u, spuszczałem się z folwar
cznego m uru, po sznurze wprawdzie, i m ocno nim
w pasie owiązany, ale z w ysokości pięćdziesięciu trzech stóp od powierzchni zie m i!
Stąd, ani mi przez m yśl nie przeszło, bym nie potrafił wym knąć się z sypialni i z pod czuj
nego oka srogiego pana Birtw histle’a.
Czekałem tylko niecierpliwie, aż ustaną szep
ty, słowem wszelki ruch w pokoju, co zw iasto
w ałoby zaśnięcie wszystkich.
Kiedy ustały wreszcie najdrobniejsze nawet szm ery, a tu i owdzie ozw ało się nawet chrapanie i z długiej linii drewnianych łóżek cicho i równo jął dobiegać m iarowy oddech śpiących, podniosłem się z posłania bez szelestu, śpiesznie naciągnąłem na siebie ubranie, chwyciłem buty w rękę i powoli, na palcach, skierowałem się ku oknu.
Otw orzyłem je cichutko i zagłębiłem wzrok w ciemnawą przestrzeń.
U stóp moich roztaczał się olbrzym i ogród, a tuż koło ręki zwisały wielkie konary rozłożystej gruszy.
C zegóż m ógł żądać więcej chłopak lekki i zwinny, jakim ja wtedy byłem, — jedn a chwila i zsunę się oto po gruszy, niby po drabinie.
A raz znalazłszy się w sadzie, m uszę przesko
czyć tylko mur, pięć stóp wysoki, istna fraszka.
Potem zaś jedynie pozostanie przestrzeń, dzie
ląca mię od dom u ojców*.
U jąłem więc silnie zbaw czą gałąź, oparłem kolano na innej, trochę gru b szej i miałem ju ż wy
skoczyć z okna, g d y nagle znieruchom iałem , za
stygłem , zmieniłem się w kamień.
U szczytu szkolnego m uru ciemniała jakaś twarz nieznana, tak zwrócona, jakby patrzyła tu,
— ku mnie.
D reszcz lodowaty przebiegł m oje ciało i za
raz zacząłem drżeć m ocno, tak dziwnie przeraziła mię ta twarz blada, o m ur oparta, trwająca bez ruchu.
Po chwili księżyc ob lał ją martwem, zielona- wem światłem i wtedy dojrzałem oczy skrzące się i biegające niespokojnie, kilkakrotnie nawet p o d niosły się w górę, ale mię nie dostrzegły pod g ę stą osłon ą liści 'gruszy, które okrywały mnie, niby firanką.
Potem, gwałtownym ruchem, twarz dźw ignęła się wyżej i ukazała długą, obnażoną szyję.
M inęło jeszcze kilka sekund i zaczerniały ra
miona, tułów, wreszcie kolana obcego człowieka.
U siad ł teraz na murze, jak na koniu, schylił się i wkrótce, z widocznym wysiłkiem, przycią
g n ął ku sobie jakiegoś chłopca, m ego mniej wię
cej w zrostu, który dyszał ciężko i łkał cicho, za
tykając usta ręką.
Starszy poszturchiw ał g o ciągle i szeptał coś groźnym głosem , krzywiąc się przytem szkaradnie.
N astępnie obaj położyli się na ziemi i jęli pełzać ostrożnie, kryjąc się w trawach, to wy
chylając znowu.
W krótce znikli mi z oczu, ja zaś pozostaw ałem ciągle w tej sam ej pozycyi, z jed n ą n ogą na g ru szy, a d ru g ą na występie okna, nie śm iejąc się poruszyć, — trochę ze strachu i trochę z obawy
zwrócenia ich uwagi, zresztą, — po chwili, — dostrzegłem znowu dwie sylwetki, skradające się jakim ś wilczym, złym, kurczow ym ruchem , w li
nię cienia, rzucanego przez gm achy kollegium . 1 nagle, tuż pod memi stopam i, rozległ się szczęk głuchy czegoś żelaznego, a potem ściszo
ne, przeciągłe dźwięczenie szkła, u p ad ad ającego na ziemię.
— Zrobione — szepnął m ężczyzna grubym , ochrypłym głosem — w łaź teraz, a p rę d k o !
— Ależ otw ór jest najeżony odłam kam i szkła potrzaskanego — broniło się dziecko, całe drżące z trwogi.
Z ust złodzieja w ybiegły jakieś gniewne słowa.
— W łaź, mówię ci, przeklęty szczen iak u ! — zasyczał ze złością — albo...
Nie m ogłem dojrzeć co uczynił, tylko prawie jednocześnie przypłynął do mnie stłum iony jęk bólu.
— Idę, ju ż idę — bełkotał niewyraźnie nie
szczęśliwy malec.
Nie słuchałem dłużej, bo nagle — zakręciło mi się w głowie...
Pięta zsunęła się z gałęzi...
Krzyknąłem strasznie i całym ciężarem moich dziewięćdziesięciu pięciu funtów spadłem na po
chylony grzbiet złodzieja.
Nie wiem, jak się to stało, i dziś nawet nie umiałbym powiedzieć, czy to był wypadek, czy też skoczyłem umyślnie.
Być może, iż zamierzałem właśnie to uczynić,
kiedy pośliznęła mi się n oga i przypadek rozstrzy
gn ął trudną kwestyę.
Człow iek ów schylał się właśnie i w yciągając d łu gą szyję, pom agał malcowi przedostać się przez zbite okno, kiedym, jak ciężki pocisk, zwalił się na niego, przytłaczając w miejscu, gdzie szy ja sta
je się tak zwaną pacierzow ą kością.
W ydał tylko rodzaj uryw anego, św iszczącego krzyku, padł na wznak i potoczył się ciężko, głę
boko ryjąc ziemię.
T ow arzysz je g o dał su sa w bok i w m gnie
niu oka zniknął po za murem.
Ja zaś usiadłem w trawie i jąłem wrze
szczeć w niebogłosy, usiłując jednocześnie rozcie
rać praw ą sw oją nogę, w której uczuwałem ból tak nieznośny, jakb y ją kto ściskał w rozpalone do białości kleszcze.
N ic więc dziw nego, że nie upłynęła chwila, kiedy dom w pełnym komplecie, z dyrektorem na czele i stajennym , niosącym latarnię, zbudził się i biegł do sadu.
T utaj w yjaśniono spraw ę w oka mgnieniu.
Jęczącego złodzieja um ieszczono na zerwanej okiennicy i zabrano pod silną eskortą.
Mnie zaś poniesiono w tryumfie i złożono troskliwie w specyalnej sypialni, gdzie wkrótce przybył chirurg Purdie, m łodszy z dwóch leka
rzy, noszących to słynne nazwisko, i umiejętnie złoży! m oją połam aną goleń.
Potem opatrzono rzezimieszka, doktór orzekł,
iż obiedwie nogi ma sparaliżow ane i na razie nie wiadom o, czy kiedykolwiek odzyska w nich w ładzę.
Praw o jednak nie czekało, aż m edycyna wy
jaśni tę kwestyę, g d y ż w sześć tygodni później, skazano w innego na śmierć przez powieszenie i wy
rok wykonano niezwłocznie, przy sądzie krymi
nalnym w Carlyle.
U karano g o zaś z taką surow ością, nietyle za ostatnią kradzież, ile że poznano w nim naj
zuchw alszego bandytę, jaki kiedykolwiek grasow ał na północy Anglii, na sum ieniu zbrodniarza cią
żyły podobno trzy jakieś ohydne m orderstw a i nie
zliczona ilość win innych, za które powinien był juz wisieć dziesięć razy.
T eraz jest chyba jasnem , żem nie m ógł mó
wić wam o swej m łodości, p om ijając ten szcze
gół, najw ażniejszy i n ajdonioślejszy w skutki.
N a przyszłość również nie pozw olę się unieść opisywaniu żadnych pobocznych w ypadków , gdyż skoro pom yślę o tern wszystkiem , co z konieczno
ści sam ej m uszę tu zamieścić, widzę, że to istna gm atw anina— splątany misternie kłąb zdarzeń — i wtedy zaczynam wątpić, czy — rozw odząc się tak szeroko — dobrnę szczęśliwie do końca.
Ro jeśli ktoś opow iada tylko własne sw oje życie, ściśle zamknięte w szczupłem kole wrażeń osobistych, — może mu to w praw dzie zabrać wie
le czasu, lecz ma przynajm niej pewną linię w yty
czną, którą się kieruje, — skoro jednak losy złączą czyjąś mizerną dolę z wypadkiem tak wielkiej wa
gi, jak te, które chciałbym tu poruszyć, — w tedy
na każdym kroku napotyka się nieprzewidziane i coraz zawilsze do pokonania trudności, i podob
no m ądrze czyni ów, który w myśli kreśli przed
tem całkowity plan i szkielet owej pracy.
Z a to pam ięć mam doskonałą i um ysł chw a
ła B ogu , jeszcze nie zaćm iony, i staram się odtąd opow iadanie m oje uczynić tak zwięzłem, jak tylko niem być może.
Ow a p rzy g o d a z włam ywaczem , stała się otóż niejako zawiązkiem grzyjaźni pom iędzy mną i Jim ’em, synem doktora H o rscro ffa.
Nie znaczyło to wcale nic bylejakiego, bo Jim był chlubą szkoły i przyw ódcą wszystkich prawie od chwili w ejścia do kollegium , g d y ż w niespełna godzinę, pobił się z B arton ’em i przerzucił go przez wielką klasową tablicę, B arton’a, najwię
kszego zaw adyakę i najsilniejszego z nas aż do
tąd.
Przytem rósł i rozrastał się w oczach. W tedy ju ż był nad wiek wysoki, m uskularny, barczysty, tęgi-
Ręce długie, prędkie ruchy i prędsze jeszcze czyny, przydaw ały mu oczywiście w naszych o- czach nadzw yczajnego uroku, kiedy zaś oparł o m ur szerokie sw oje plecy i pięści zagłębił w prze
paściste kieszenie dolnego ubrania, a spojrzał z dum ą, śm iało — drżeli i bali się wszyscy.
Pam iętam także, że miał zwyczaj żuć bezu
stannie słom kę i przytem trzym ał ją w zębach ja kimś szczególniejszym ruchem, tym samym, któ
rym później pykał nierozłączną ju ż fajeczkę.
Jim otóż stał się dla mnie niezmienny w złej i dobrej doli, od początku przyjaźni, od pierw
szego dnia, kiedyśm y się zapoznali i zbliżyli.
B o ż e ! jakiśm y dla niego mieli podziw i sza
cunek !
Podów czas byliśm y w praw dzie w szyscy „jako te dzikie płonki", ale też w zględy, którem iśm y go otaczali zawierały w sobie coś z bojaźni i zachwy
tu maluczkich w obec oczywistej siły.
K olegow ał przecież z nami Tom Carndale z Appleby, który sam potrafił układać wiersze al- kaiczne i pięciostopowe, a heametrem władał, jak każdy z nas pięścią, — jednak nikt nie pośw ię
ciłby w obronie je g o „czci" jed n ego szczutka.
B ył i Willie Earnshaw, który umiał na pa
mięć wszystkie daty, począw szy od zabójstw a Abla, aż do dni dzisiejszych, i to tak doskonale, że nau
czyciele sami nieraz zwracali się do niego, skoro zdarzyły się jakieś w materyi owej, wątpliwości, cóż kiedy miał wązkie piersi, był wysoki i chudy, jak tyczka, a w dniu, w którym Jack Sim ons, malec z trzeciej, zapędził go w ró g korytarza, wy
wijając tylko paskiem z m etalową sprzączką, — od śmiechu kolegów nie obroniły go nieskazitelne d a ty !
A niechby który spróbow ał postąpić tak z Jim ’em H o r sc r o ffe m !
Toż o jego sile krążyły w śród nas istne le
gendy, z ust do ust podaw ane z pobożnem prze
jęciem i z niekłamanym zachwytem.
C zyż nie on to w yłam ał drzwi dębowe, wio
dące do sali gier, jednem uderzeniem p ięści? C zyż nie on, w dniu, w którym duży M erridew zdobył piłkę, chwycił w pół w ielkoluda i dobiegi do me
ty w yprzedziw szy jeszcze po drodze wszystkich innych przeciw ników ?
Stąd niejednem u z nas w ydaw ało się nieraz godnem oburzenia, by zuch tej miary, musiał ła
m ać sobie głow ę nad spondejam i, albo daktylami, lub obow iązany był wiedzieć, kto podpisyw ał C h a r t a M a g n a — Ustaw ę K ardynalną — Kartę Sw obód w A n glii?
I skoro kiedyś, wobec całej klasy, ośw iad
czył, iż pow ołał ją do życia król Alfred, my, w szy
scy m łodzi, byliśmy przekonani, że tak właśnie odbyć się m usiało i że Jim wie praw dopodobnie lepiej, niż ten, kto pisał nieszczęsny podręcznik.
W ypadek z włam ywaczem, odrazu ściągnął szczególniejszą uw agę Jim 'a na m oją, podów czas mizerną, osobę.
Z pow agą położył mi rękę na głowie i uroczy
ściej jeszcze oznajm ił, że jestem skończonym wi- susem , kto wie, może nawet wcielonym dyabłem, co napełniło mię niezmierną dum ą i przynajm niej z tydzień pyszniłem się nowym przydom kiem .
Potem zaś staliśm y się najserdeczniejszym i przyjaciółm i, a przyjaźń owa zacieśniała się przez następne dwa lata, nielewie z każdym dniem wię
cej, pom im o różnic, jakie pom iędzy nami żłobiły nauki i szkoła, i chociaż popędliw ość i nierozwa
ga pchnęły go do niejednego czynu, który w głę
bi martwił mię, a nieraz ranił, kochałern go jednak
jak najm ilszego brata i dnia, któregośm y się roz
stawali na dłużej, kiedy odjeżdżał do E dym burga, by tam poświęcić się studyow aniu zaw odu sw ego ojca, doktora, dnia tego wylałem m orza łez, zdol
ne zapełnić przynajm niej dwie butelki atramentu.
U pana Birtwhistle'a przebyłem pięć lat je szcze i sam potem zostałem najgłośniejszym za- w adyaką szkolnym , wpraw dzie byłem chuderlaw y i tak smukły, jak prątek fiszbinu, ale m oje żylaste i silne ramiona umiały nakazać sobie posłuch i sza
cunek, nie taki. może, jaki w zbudzała pokaźniejsza postaw a m ego niezapom nianego poprzednika, jeg o bajeczne m uskuły i n iepraw dopodobna w aga, do
stateczny jednak, by zapewnić sobie pierwsze miej
sce w śród poczciwych tow arzyszy.
Jakoś, pamiętam, w jubileuszow ym roku, o- puściłem przecież mury kollegium Birtw histle’a.
A potem trzy lata przebyłem w dom u, ucząc się obchodzić z naszemi stadam i, gd y tym czasem floty i armie ścierały się ciągle, — i posępny cień Bonaparte’go rozpościerał się bez końca nad moim umęczonym krajem.
Czy mogłem wtedy odgadnąć, że i ja również kiedyś przy Id idać się będę do odw rócenia tej chmury, która coraz niżej zwisała i niżej, i kładła się już prawie na potruchlałe głow y m ojego na
rodu ?...
ROZDZIAŁ DRUGI
E d i e z B y e m o u t h .
N a kilka lat przedtem — przed pow yższym i w ypadkam i, — kiedy jeszcze byłem prawie dziec
kiem, zjechała do nas jedyn a córka brata m ego ojca i bawiła około pięciu tygodni.
Willie C alder w m łodości jeszcze, osiedlił się w Eyem outh, w charakterze fabrykanta sieci i z krę
cenia sznurów potrafił ciągnąć bez porównania lepsze korzyści, niż my z piasczyśtych, gdzienie
gdzie tylko, pokrytych janow cem ,,land’ów “ wW est Inch’u.
To też, córeczka jego, Edie, zjawiła się u nas w ponsow ym staniczku, w kapeluszu, który ko
sztow ał co najm niej pięć shilling’ów i w towa
rzystwie kufra, kryjącego takie cuda, że na widok ich, nietylko mnie, ale i matce m ojej, paliły się oczy.
I dziwnie było patrzeć, jak sypała w około pie
niądze, nie targując się, nie licząc, jakby bogaczka z bajki, — to dziecko, prawie siostra.
W oźnicy dała naprzykład w szystko, czego żą
dał, i jeszcze nowiuteńki, dw upensow y pieniądz, do którego nie miał najm niejszego prawa.
Z im bierow ego piwa niewiele co więcej ro
biła sobie, niż ze zwykłej w ody, do herbaty uży
w ała stale cukru, chleba nie um iała inaczej jeść,
jak gru bo posm arow anego masłem, — zupełnie jakby była praw dziw ą Angielką.
Co do mnie, wtedy jeszcze nie zwracałem pra
wie uwagi na dziewczynki i zupełnie nie m ogłem p o jąć w jakim celu zostały stw orzone.
U Birtwhistle’a, żaden z nas nie raczył o nich myśleć, a najm łodsi okazywali się n ajm ąd rzejszy
mi, bo który tylko podrastał, zaraz — dziwnym zbiegiem okoliczności — okazyw ał się mniej sta
nowczy w tych, zdaw ało się, nie podlegających najm niejszej w ątpliwości, kwestyach.
N ajm łodsi bowiem zgadzali się jednogłośnie, że : stworzenie nie um iejące się bić, trawiące czas na powtarzaniu nudnych plotek i które nawet nie potrafi rzucić zw ykłego kamienia, inaczej, jak wy
m achując w powietrzu ręką tak niezgrabnie, jak
by to chodziło o marny gałganek, — jest poprostu do niczego i nie zasłu gu je na jakie takie choćby w zględy.
Zresztą, — trzeba je widzieć, jak nadają sobie tony, m yślałby kto, że stanow ią ojca i matkę w jednej sw ej osobie, w trącają się do naszych gier, do naszych zabaw i od czasu do czasu cedzą ze śm ieszną w yższością: „Jim m y, goły palec w ygląda ci z trzew ika", a lb o : „Id ź do dom u, brudasie, i um yj się, zanim „zech cem y" się baw ić"... sło wem, um ieją tylko dokuczać i w owej epoce, każdy z nas co tchu zm ykał na w idok cienkich nóżek i krótkiej sukienki.
Skoro więc kuzynka Edie pojaw iła się nagle
w W est Inch’ u nie zanadto byłem zachwycony per
spektyw ą spędzenia, w spólnych z nią, wakacyi.
Miałem wtedy lat dwanaście.
Edie była o rok m łodszą.
Pamiętam jej szczupłą, w ysoką sylwetkę, duże, czarne oczy, śmiałe ułożenie i dziwne maniery.
N ajczęściej patrzyła gdzieś nieruchom o, przed siebie, z przym glonym trochę wzrokiem i rozchy- lonemi ustami, jakby dostrzegała coś osobliw ego, skoro jednak zbliżałem się na palcach i stawałem za nią, a potem zwracałem głow ę w tym sam ym kierunku, widziałem tylko albo rodzaj sadzawki do dojenia owiec, albjo ciemne stosy nawozu, lub wreszcie rozm aite części ojcow ego ubrania, su szące się w słońcu.
A jeśli ujrzała kilka krzaków, albo kępę pa
proci, czy coś innego, równie pospolitego, w pa
dała w niezrozum iały, niemilknący zachwyt.
— Ach, jakież to pięk n e! Ach, jak tu prze
ślicznie ! — szeptała leniwie, m rużąc oczy.
M yślałby kto, że podziwia obraz, albo jakiś słynny pom nik...
Nie lubiła gier w spólnych i rzadko bardzo u- daw ało mi się nam ów ić ją, żeby choć zabaw iła się w kotka i myszkę, a i to odbyw ało się bez naj
m niejszego ożywienia, gd y ż doganiałem zwykle dziewczynkę w trzech skokach, ona zaś nie umiała przyłapać mię nigdy, choć robiła zamieszanie i podn osiła wrzawę za dziesięciu chłopców.
Zirytowany, zaczynałem jej dokuczać, mówi
łem, że je st do niczego, że stryj m ógłb y zrobić coś
lepszego, niźli w ychow yw ać taką niedołęgę i inne podobne grzeczności, a w tedy Edie w ybuchała pła
czem, oznajm iała, żem bąk nieznośny i głuptas, że odjedzie tego sam ego w ieczora i nie przebaczy mi nigdy.
Ale nie upłynęło i pięć minut, kiedy zapom i
nała o najsroższych swoich groźbach.
Co zaś było najdziw niejsze, to, że daleko wię
cej m iała do mnie przywiązania, niż ja do niej i dzień cały nie daw ała mi spokoju.
Szukała mnie, g d y odbiegłem , w yszperała w najdoskonalszej kryjówce, wykrzykiwała wtedy z radością: „A c h ! jesteś t u t a j? " ! ! " — i udaw ała zdziwioną.
Prędko jednak dostrzegłem w niej i dobre strony.
O d czasu do czasu wtykała mi przem ocą kil
ka pensów , tak, że raz zdarzyło mi się posiadać jednocześnie cztery, co mi się najlepiej jednak podobało, to opow iadane przez nią bajki.
W iedziałem, że okrutnie boi się żab i ropuch.
N ie om ieszkałem więc codziennie chwytać je
dnej i grozić, że w łożę za kołnierz struchlałej ofiary, chyba... że opow ie jaką ładną historyjkę.
Sumienie miałem spokojne, tłom acząc sobie, że tylko pom agam jej zacząć, bo skoro ju ż raz w padła w zapał, żadna siła nie m ogła utrzym ać potoku słów, płynących z koralow ych u ste k !
Potem zaś słuchałem niestw orzonych bredni z zapartym prawie oddechem , cały w pobożnem skupieniu.
W ięc w Eyem outh pojaw ił się kiedyś okrutny pirat, barbarzyńca.
Za pięć lat miał wrócić na okręcie, w yłado
wanym po brzegi sam em złotem i pojąć ją, Edie, za żonę.
Kiedyindziej znów, opow iadała, iż do Ey- mouth zawitał błędny rycerz i ofiarował jej pier
ścień, o który miał jakoby upom nieć się za bliz- kim pow rotem .
Edie, m ówiąc to, ukazywała mi obrączkę, do złudzenia p od o b n ą do tych, które podtrzym yw ały firanki m ego łóżka i zapewniała, że je st zrobiona ze szczerego złota.
W tern m iejscu ośm ielałem się g ło s zabrać i pytałem, co uczyni rycerz, jeśli się spotka z pira
tem ?
Edie objaśniała bez wahania, że zmiecie mu zuchw ałą głow ę z karku za jednym zam ach em ! C o oni widzieli w tej chudej, czarniawej dziew
czyn ce?
T o przew yższało ju ż zakres mej inteligencyi.
Potem zw ierzała się jeszcze, iż w czasie po
dróży do W est Inch’u, pragn ął się jej przedsta
wić pewien przebrany, niezmiernie bogaty, ksią
żę...
T u ju ż nie umiałem pow ściągnąć zdum ienia i w yrażałem pewne wątpliwości, — po czem mia
nowicie m ogła poznać księcia?...
— Po przebraniu —• odcinała bez nam ysłu.
Innego znów dnia opow iadała w tajemnicy, że ojciec jej układa niezwykle trudną zagadkę,
a kiedy będzie gotow a, ogłosi ją w dziennikach, kto zaś nadeśle rozwiązanie, otrzym a rękę córki i połow ę majątku.
W tedy wyrzekłem z dumą, że doskonale u- niiem zgadyw ać szarady, niechże więc przyśle mi tę, skoro tylko będzie ukończona.
Dziew czynka szepnęła, że zagadka pojaw i się w „ G a z e c i e z B e r w i e k " , a. potem koniecznie chciała się dowiedzieć, co z nią uczynię, skoro ją, Hdie, otrzym am z łaskawych rąk o jc a ?
O dparłem , że sprzedam ją przez licytacyę, więc oczywiście temu, kto ofiaruje najwięcej, pręd
ko jednak pożałow ałem słów swoich, g d y ż tego wieczora Kdie nie chciała ju ż opow iadać mi bajek, w niektórycli razach okazywała się nieubła
gana.
Jim H orscroft był nieobecny cały czas, któ
ry F.die spędziła w dom u mych rodziców . Pow rócił .dopiero w kilka dni po jej wy- jeżdzie i pamiętam jak mię niezmiernie zdziwiło, że raczył zadaw ać pytania i okazyw ać jakiekol
wiek zajęcie osob ą zw yczajnej, na dom iar nieznanej dziewczynki.
Więc pytał, czy ładna, a kiedym odrzekł, że nie uważałem, w ybuchnął głośnym śm iechem ,prze
zwał mię skrytym i zapow iedział, iż wkrótce o- tworzą mi się oczy.
Potem jednak zajęliśm y się zupełnie czem in- nem i mała kuzynka na dobre wywietrzała mi z głowy, aż do dnia, w którym wzięła m oje ży-
'*’ v r i o ń . D o d . d o , ,T y g o d l l l u s l r . “ • *
cie w sw oje ręce i złam ała, jak ja m ógłbym zła
mać teraz gęsie pióro.
Stało się to w roku 1813-ym.
O puściłem właśnie szkołę, — miałem ju ż lat ośm naście, co najm niej czterdzieści w łosków na górnej w ardze i nadzieję posiadania z czasem wię
cej.
I z chwilą rozstania się z murami zakładu czcigodn ego pana Birtwhistle’a, dziwnie się zmie
niłem.
Unikałem towarzyszy, żadnej z gier nie umia
łem od d ać się z dawnym zapałem .
Za to wymykałem się na wybrzeże, albo w ciem nozielone zarośla janow ców i tam, wycią
gnięty na piasku, pozwalałem słońcu pieścić moje ciało, albo wpatryw ałem się w dal, nieruchomo, naw pół bezwiednie rozchylając usta, zupełnie jak to czyniła dawniej m ała hdie.
D obre to były czasy ! W tedy radow ało mię w szystko, a kiedy m ogłem biedź prędzej, lub ska
kać wyżej, niż m ój bliźni, uważałem życie za roz
koszne i dostatecznie wypełnione.
A teraz, teraz, w szystko to w ydaw ało mi się dzieciństwem i m arnością.
Niezrozum iałe westchnienia poruszały m oją pierś młodzieńczą, w znosiłem oczy ku jasnym błę
kitom niebios, to znów zatapiałem w szafirowo- szm aragdow ych głębiach, pieniącego się u stóp mych, m orza.
C oś, jakby ciężar nieznośny, tłoczyło mi myśli,
czułem, że brak mi czegoś, nie um iałem jednak u- przytom nić sobie, coby to właściwie być m ogło.
Stawałem się zły, zgorzkniały, — coraz gorszy i bardziej zniechęcony.
Niekiedy w ydaw ało mi się, że każdy nerw czuję, że wszystkie są we mnie chore, i tak naprę
żone, iż którykolwiek lada chwila pęknie.
Matka często zatrzym yw ała na m ojej twarzy niespokojne, troską zasnute, oczy i pytała zcicha, czy mi co nie dolega, ojciec od czasu do czasu napom ykał o potrzebie bardziej w ytężonej pracy,
— o b o jgu odpow iadałem tak opryskliwie i cierpko, że nieraz potem doznaw ałem w głębi ducha cięż
kich, najcięższych wyrzutów.
Bo m ożna mieć więcej, niż jedn ą żonę, więcej niźli jedno dziecko, i niejednego przyjaciela, ale jedną jedyną tylko matkę, jed yn ego o jc a !
Więc trzeba ich szanow ać i czcią otaczać, póki żyją, m odlić się do zmarłych.
Ale w róćmy się do rzeczy. Kiedyś oto, kiedy wracałem z pola, w iodąc do owczarni stado, zdaleka jeszcze dostrzegłem ojca, siedzącego przed do
mem, z listem w ręku.
Był to w ypadek rzadki i niezwykłej wagi, gd y ż właściwie wcale nie odbieraliśm y listów, z w y
jątkiem tego, który zjaw iał się regularnie w ozna
czonym czasie, pisany przez plenipotenta i przy
pom inający o uiszczeniu dzierżawy.
Przyśpieszyłem więc kroku i po chwili, zau
ważyłem, że staruszek płacze, co napełniło mię,
pamiętam , przedew szystkiem , ogrom nem zdum ie
niem, bo m yślałem dotąd, że to w yłączna wła
ściw ość kobiet, — rzecz niepodobna dla m ężczy
zny.
Zbliżyłem się jeszcze więcej i nie umiałem oderw ać wzroku od zmienionej i postarzałej na
gle twarzy ojca. W poprzek lewego policzka biegła tak głęboka zm arszczka, że łzy nie m ogły jej wi
docznie przebyć i toczyły się powoli brzegiem, aż do ucha, skąd dopiero ściekały na papier.
M atka siedziała przy nim i w milczeniu g ła
dziła je g o rękę, jak czasem pieści się małe dziecko, chcąc je uspokoić.
Cicho stanąłem opodal.
— Jeannie — skarżył się boleśnie ojciec — Jeannie, kochana żono. Biedny Willie ju ż nie żyje.
W szystko stało się tak nagle. D latego nie pisali.
T o byl podobn o antraks, a potem uderzenie krwi do głow y... Tak pisze mi prawnik.
— W ięc skończyły się je g o troski — pocie
szała łagodnym głosem matka.
O jciec otarł mokre od łez uszy, milczał chwi
lę, a potem odezw ał się, o wiele ju ż spok o jn iej:
— O szczędności sw oje zapisał naturalnie cór
ce, a jeśli, czego niech B ó g broni, nie zmieniła się od tego czasu, kiedyśm y ją ostatni raz widzieli,
— to nie na d łu go jej w ystarczy. Czy pamiętasz, jak utrzym ywała, że herbata u nas jest za słaba, m ówiła to przecież o herbacie, której funt pła
ciłem po siedem shilling’ó w !
M atka pokiwała w zam yśleniu głow ą i mi
i:iowoli spojrzała ku połnoin słoniny, zwisającym od pułapu wielkimi płatami.
— Ten pan nie pisze, ile będzie miała - ciągnął ojciec dalej — zawsze jednak jest tam te- go sporo, więcej m oże, niż potrzeba. I Edie za
mieszka z nami, bo takiem było ostatnie życzenie nieszczęśliw ego m ego brata.
— W ięc musi płacić za swe utrzymanie przerwała stanow czo matka.
W pierwszej uczyniło mi się dziwnie przykro, że m ożna mówić o pieniądzach w takiej sm ut
nej chwili, potem dopiero pom yślałem , że jednak matczysko m a racyę, bo W est Inch zaledwie wy
starczał na najskrom niejsze potrzeby nas trojga, więc każdy większy wydatek, nie rachująe już osoby tak rozrzutnej jak Edie, m ógł przyczynić się do deficytu, a zatem w następstw ie — i sm ut
nego w yrugow ania z dzierżawy.
— Naturalnie, że zapłaci— odpow iedział tym czasem ojciec nie znoszącym wątpliwości, tonem .—
A przyjedzie dziś jeszcze. Jo ck ’u, m ój chłopcze—
dodał, zw racając się do mnie, — zaprzęgnij do bryczki. Trzeba, żebyś zaraz w yruszył do Ayton.
Zaczekasz tam na wieczorny dyliżans, zabierzesz Edie i przywieziesz ją tutaj, do W est Inch’u.
I kwadrans po piątej, siedziałem ju ż na ko
źle, energicznie popędzając poczciw ą Souter John- nie, naszą klacz d ługow łosą i liczącą tylko — około piętnastu wiosen — i z dum ą o g ląd ając się na świeżo malowany w asąg bryczki, która słu