• Nie Znaleziono Wyników

O wy, co przezprzyjemne litościnatchnienie, Częstokroć łzy roniciena obłudnej scenie, Zejdźcie z pysznych teatrówpod dachy prostoty, Tusą godniejszewaszej litości istoty:

...Pójdźmy bliżej nawiedzić te progi ubogie.

Nie trwóżciesię:

Człowiekw pierwszej prostocie, przyszczupłym rozumie, Niema chęcizazdrości ipragnąćnie umie,

Doswego poniżenia w swych miejscach stosowny Nawet tegonie bada, czyli wam jest równy.

Agdy nagmachywaszespogląda z daleka:

On was bierze za bogów, bierzcieżgoza człeka.

KajetanKoźmian, Rolnictwo1

1 Motto pochodzi z nieopublikowanych, znanych z odpisów fragmentów II Pieśni Ziemiań- stwa polskiego Kajetana Koźmiana. Zob. K. Koźmian, Ziemiaństwo polskie. Rękomiśmienna wer­

sja poematu w pięciu pieśniach, oprać. P. Żbikowski, Kraków 2000, s. 159.

P rzedmowa

Zważając, z jednej strony, biedny i litości godny stan teraźniejszy wszystkich klas mieszkańców Litwy i Białejrusi, z drugiej, ginące bez skutkuwszelkie usiłowania rzą­ du wcelu dźwignienia przemysłu i polepszenia bytutych prowincji; kiedysię zasta­

nowimy nad przyczynami, jakiew tak hojnie od naturyobdarzonym kraju,pomimo przykładu ościennych ludów ipomocy rządu, tamują wzrostnaszej pomyślności:po­ strzeżemy, żeobojętność na los kraju, zakrzewiona w tejklasie narodu, w którejręku są wszystkie bogactwa tej ziemi, iniedostatekpowszechnej znajomości swego stanu, możeobowiązków, a najpewniej środków,jakimi można złemu zaradzić, główną są przyczyną naszej niedoli.

Dla zwrócenia zatem uwagina ten najważniejszy nasz obowiązek, dla okazania, że w naszym ręku są sposoby poprawienia naszego bytu i dla okazania,jakie to mogą być sposoby, przedsięwziął autor wydać to pismo.

Nie podaję atoli swoich pomysłów w sposobie nauki, gdyż wielu uczeńszych mężów milczą i, bez wątpienia, podobnież miłością dobra spółziomków tchnący, moglibygłębsze i mędrsze podać im przestrogi; lecz młodszy,zatem niecierpliwszy, nie pojmując przyczyny milczenia starszych iwidząc, żew krótkim przeciągu czasu, wktórym postrzegaćzaczął, byt spółziomków coraz się pogorszył ijuż powszechnym bankructwemzagroził, ośmieliłsię odezwać i przynajmniej zastanowićich myśl, żeby sami rozważyli, co czynią i co czynić wypada.

Że zaś usiłowanie rządu i pojedyncze starania gorliwszych prywatnych, jakdo­ świadczenie obcych ludów i teraz nassamych przekonywa, niemogąroztrącić jarzma nędzy ugniatającej jaką prowincjębez gorliwego przyłożenia się wszystkich tychoby­ wateli,w których ręku znajduje sięcały jej majątek; przeto,chcąc swe pismo uczynić przystępnym dla wszystkich klas czytelników, dla których ono jest przeznaczonym, autor umyślił, nie w poważnym wykładzie nauki, ale podpostaciąromansu, zbliżyć je i do najmniej uczonych,i dotych nawet,którym czas zaledwie na bawiące czytanie wystarcza:a to, żeby wszystkie,jakkolwiek rozproszone,umysły jednymi wyobraże­ niami zaprzątnąć i do jednego środka uwagnakierować.

Ponieważ kultura umysłowa i moralna największy ma wpływ na dobry lub zły byt narodu; dlatego w obrazach, które autor w tym piśmie rozwija, rnusiał nieraz

6 PRZEDMOWA

wystawiać nie nadto podchlebne dla nas skutki naszych przesądów, próżności, le­ nistwa i innych wad. Lecz zaobowiązek poczytuje uprzedzićczytelników, że wzory swekształciłnie stosując ich do nikogo w szczególności: są toraczejklecone obrazki z pochwytanych pojedynczo,tam i ówdzie, lekkich cieniów i zarysów,które we włas­ nej imaginaciiskupiał i w całe kształty układał.

Owszem,miło jest autorowioświadczyć, żeto wszystko dobre, o którymprzed­

miot pozwalał wspomniećlub w usta Panu Podstolicowi włożyć, czerpane było ze wzorów rzeczywistych, z czynów lub sposobu myślenia gorliwych i światłych spół-ziomków. Wymieniać chwalebnych tych imion nie śmiem, żebym nie obraził ich skromności; leczspółziomkowie, sami w obrazie mego Pana Podstolica i w tym co onw swych dobrach pozaprowadzał, w jego czułości ku włościanom, w jego szkole włościańskiej, rękodzielniach, wylaniu się dla dobra powszechnegoiwpływie na po­

lepszeniebytu okolicy, poznają zapewnez radościątych z pomiędzysiebie, którzy położyli rzeczywiście tezasługidlakraju,aktórych imiona historia, zrzadkądlaniej pociechą, poda ku czci sprawiedliwej potomności.

Część pierwsza zawiera obraz teraźniejszego stanu naszych włościan; w części drugiej skreślony jest obraz stanu właścicieli włości, ich powszechny sposób rzą­ dzenia się, kultura umysłowa i moralna, sposób widzeniarzeczy, które ichpowinny interesować, itp. Trzecia część poświęcona jest miastom i przemysłowi handlowe­

mu; w czwartejczęści objęte są ideałyodpowiedniego dopotrzebkrajugospodarstwa wiejskiego,urządzenia włościan, miast, przemysłu, wychowania wszystkich klas na­ rodu i, nakoniec, zawisłe odnassposoby ogólnego polepszenia bytu naszej prowincji.

Wszystkie obrazy rozwinięte są sposobem dramatycznym; a nadto, na końcu trzech pierwszych części, umieszczone są uwagi Pana Podstolica o tym, co poprze­

dziło. W ideałachautor unikał urojeń fantastycznych: prawie wszystkie sączerpane ze wzorów rzeczywistych, a tylko zastosowane dopotrzeb iokoliczności naszych.

Część naukowa umieszczona jest w przypisach, na końcu każdej części przy­ łączonych2.

2 W niniejszym wydaniu zrezygnowano z integralnego przedruku tej „części naukowej”;

uwzględniono tylko fragmenty przypisów autora stanowiące bezpośredni komentarz do tekstu powieści. Przypisy te umieszczone zostały u dołu strony.

Część pierwsza

W łościanin

R

ozdział

I

W stęp i arendarz

Wy, milsze memu oku nad Rzymianów gmachy, Witajcie niskie domki z slomianemi dachy.

Stara ma z wami przyjaźń: w pierwsze życia lata, Gdym nie znał oczu Emmy, ani burzy świata, A od samego świtu, po nocy nastanie, Śledzić chytrego lisa, albo ścigać łanie Cale me było szczęście i całe zabiegi;

Po takich wtedy domkach miewałem noclegi.

Antoni Górecki, Powrót do ojczyzny

Na pamięć niegdyś uczyłem się w Retoryce3,że przedsiębiorąc rzecz do publiczności, zaraz napoczątku należy się starać jej uwagę i pobłażanie zjednać. Świętej pamięci nauczyciel mój wymowy objaśniając to prawidło dowiódł oczywiście, że w tymrazie najlepiej udaje się pochlebstwo; które, chociażby najhojniej szafowane, bynajmniej grzechem nie będzie tu żadnym; owszem, gdy podawanejak słodycz na brzegu kubka zlekarstwemnęci do przyjęcia prawdyniekiedycierpkiej; przeto, dla łaskawego czy­ telnika przynoszącpożytek, dla chrześcijańskiego pisarzazamienia się w obowiązek.

' retoryka - najstarsza klasa w kolegiach jezuickich; poprzedzały ją klasy: infima, gramatyka i poetyka.

Zamierzyłemw tympiśmie skreślić kilkarysów teraźniejszego stanu Litwy i Bia-łejrusi; tudzież kilka obrazów błogiej pomyślności, do której by, jak mniemam, te prowincje przyjść mogły,gdybyśmy ku temu celowizwrócilinaszedążenie. Pan Pod­ stolic, bohater mej sceny, żołnierzod młodości, jako tym czytamy w opisaniu jego ojca Pana Podstolego, w ciągu przeszłych wojen zwiedziwszy wielką część Europy, przypatrzył się obyczajom i pomyślności obcych narodów; powróciwszy do ojczy­

zny wielepożytecznych rzeczy w swych dobrach z korzyścią zaprowadził, bytswo­

ich włościani własny znacznie polepszył, przykładem swoim sąsiadów pobudził do naśladowania i wszystkimspółziomkom chętnie przekłada, jakie środki do ogólnej pomyślności kraju zdają się mu najwłaściwszymi. Ale ta okoliczność, że Pan

Pod-10 CZĘŚĆ PIERWSZA. WŁOŚCIANIN

stolic nigdy nie był ani dworakiem,ani palestrantem, poniekąd nabawiamię trwogi:

w obu albowiemstanach swego życia,surowejnawykłszy prostocie ize swego stano­ wiska teraz uważając spółziomków, nieraz może się odezwać z gorzką przymówką i czytelników mizniechęcić.

Czuję, że najbardziej na to pamiętając, powinien bym na wstępie szczególniejszej przyłożyć usilności, ażeby nie tylko pobłażającą uwagę mych czytelników jedwab­ nymi słowy zniewolić;aleteżmogącą się obrazić ich miłośćwłasną należnymi po­ chwały wynadgrodzić.

Tymczasem z drugiej strony mam to na baczeniu, że dogodzić wszystkim nie-dano człeku; zwłaszcza tym wszystkim, dla których piszę: to jest moim spółbraciom, szlachcie osiadłej, mąjącej prawo do wyborów, dla której, choćbym zapisał kilka­ naście arkuszy pochwał różnych a różnych, mógłbym zamiast łaskawego uśmiechu i pobłażania zarobić nie na jednę kwaśną minę, nie na jedno przekłęstwo i autora, i cenzorów, i niewinnegoksięgarza. Niektórzybowiem przez wrodzonąskromność wzięliby za złe, gdybym im przyznawałroztropność i przezorność w stosowaniusię do czasów; drudzy gniewaliby się za wstręt do lenistwa; inni za wyższość nad pró­

żność i dumę; ci za korzystanie z nauk i choć z obcych wynalazków; tamci za ludz­

kośćku biednym poddanym; a wszyscy bezczelnym okrzyknęliby mię kłamcą, gdy­

bym przebęknął, że mają pieniądze lubdo ich nabycia sposobność.

Tak międzymłot a kowadło dobrowolnie wpadłszy, nie widzęinnego środka,jak wybiegiemsię ratować. Bonifacy Opanowicz,pierwszy mój niegdyśdyrektor4, wwiel­

kim raz był kłopocie, gdy przed nowym rokiem chciał mi powinszowanie [dla] ro­

dzicówułożyć. Myślił przez tydzień, czego właściwie mamżyczyć drogim rodzicom.

Myślił i myślił na próżno: wszystko, co mógł wymyślić, byłojeszcze mało. Przyszedł dzień uroczysty: mój staruszek wrozpaczy: jest prolog, jest epilog, Feby i Centaury;

ale życzeń nie staje. Wybiła godzina: trzeba iść. Jak tu świecićoczyma? Ale szczęście, powiadają, znienacka przybiega. Przed progiem jeszcze się zatrzymał, oparł wzrok na progu i nagle: - Jest! Znalazłem! - klasnąwszyw dłonie, wykrzyknął. - Prawda, wielka prawda! Życz synu,czego sami sobie życzyć mogą.

4 dyrektor - tu: nauczyciel domowy.

Naśladując tej nauce, proszę moich czytelników,abyzarazw tymże miejscu, na- czas podług upodobania długi raczyli złożyć tęksięgę i w duchu rozważyli, z czego by można było ich pochwalić. Mówią, że taki z sobą rachunek nigdy nie możebyć bezpożytku; ja zaś, troskliwy owzględymoichczytelników, zaręczam słowem szla­

checkim, że wierny w pamięci ugruntowanym retoryki prawidłom i nieboszczyka nauczyciela mego wymowyobjaśnieniom, na wszystkie pochwały, jakie tylko każ­

dy zmoich czytelników sam sobie przyznać może, chociażbybyły największympo­

chlebstwem, bez żadnegoalepiszę się i wszystkiesankcjonuję.

Tak ująwszy sobie,jak wnoszę, sowiciełaskęmoich czytelników, natychmiast po­ śpieszam z niej korzystać, prosząc o przebaczenie, że zaraz na początku zamyślam ich wprowadzić w kompanię, do której zapewnenie przywykli: usłyszą tu może jakie wyrazy nie nader smaczne, które mogą niemiłe wspomnienia obudzić. Nie chciał­

ROZDZIAŁ I. WSTĘP I ARENDARZ 11

bym ich narażać na nieprzyjemności; ale,cóżpocząć,kiedywieczór jesienny, ciemny, drobnymdeszczemichłodną wilgocią dokościprzenikający zaskoczył nas na błęd­ nej drodze, w głębi boru? Nie ma nadoręczuinnego przytułku prócznędznej chatki litewskiego włościanina:musimy schronić się pod strzechę mizerną.

Któż, choć raz w życiu, z potrzeby, przez litość, alboprzez ciekawość,nie zajrzał do tych bud, częstokroć wpół zgniłych, które zowiemy chałupami włościańskimi?

Znane każdemu te ściany,od połowy wysokości okopcone;ten tok wilgotny,zamiast podłogi;to czarnestołowanie, z otworem pośrodkudla wypuszczania dymu; ten kur­

ny piec u drzwi niskich i ciągnąca się od niego szerokaława, oparta o przeciwległą ścianę, służąca za łoże całej rodzinie; i wkoło izby, przy ścianach, węższe ławy; a w ro­

gu, na przekątpieca,stół wąski, przykryty obrusem;i na nim bułka chleba gotowadla każdego,kogo Bóg do ubogiej chatynadarzy. Taki jestjednostajny obraz mieszkań naszego ludu odBugu i Niemna do Dniepru i Dźwiny.

W chałupie, do której wezwałem czytelników, dym kłębami się toczył z pieca i, napełniwszy wyższą połowę izby, wylatywał przez otwór u środkapułapu. Przed sto­

łem stał świecznikdrewniany,znajomypod imieniem dziada; łuczywa sosnowa, do głowy jego poziomo włożona, rzucała czerwone światło na dwóch ludzi półwiecz- nych, siedzących za stołem.

Jeden Żyd, w lisiej czapce,gęstą, czarną brodą i krętymi ocienionypejsami, z całej twarzy ukazywał tylko nos orli i dwoje sępich oczu, którymi błyskał, bystro je rzu­ cając, już naflaszkę trzymaną w ręku, już na towarzysza. Zapatrzył się nańw milcze­ niu, zdawałsię ścigać jego myśli, a w obłąkanych spojrzeniach widać było, że układał jakieś plany jeszcze niedojrzałe.

Towarzysz jego,włościanin, w grubej kapocie płóciennej, gęsto łatanej, rozczo­

chraną głowę opierając na ręku, wlepił oczy w stojącą przed nim czarkę; ale myśl jego nie musiała towarzyszyć oczom: pochylenie głowy z natężonym i osłupiałym wzrokiem kazało wnosić, że włościanin w tej chwili nic nie widział i o niczym nie myślił. Tylko na twarzy jego płaskiej, marszczkami poradlonej, wychudłej, okopco­

nej, zatrzymałysię, jakby w wytłoczonych przeznawyknienie formach, rysyciężkiej boleści wewnętrznej.

Na szerokiej ławie, blisko pieca, przed zawieszoną u pułapu kolebką siedziała niewiasta, jednego prawie z włościaninem wieku, również ubogo pokryta płócien­

nymi łachmany, równie znędzniona. W milczeniu, pochyliwszy czoło,tylko niekiedy wznosząc ramiona, spoglądała na siedzących za stołem.Wzrokjejnaprzemian roz­

iskrzony, omdlały,ukosem po chałupie ciągnięty albo nieco wzniesiony,odpowied­

nie poruszenia twarzyi nierówne rzuty kolebki, którą machinalnie kołysała, objawia­

ły w niej walkę uczuć i na przemian tłumione wybuchnienia gniewu, bojaźni, żalu ibolesnego duszy udręczenia.

Przed piecem stał, oparty na fuzji, strzelec w zielonym surducie myśliwskim.

Naramienniki jedwabne utrzymywały z jednej strony, na czarnym sznurze, trąbkę w srebro oprawną, z drugiej, napodobnymże sznurze zawieszonyrożek zprochem;

z zielonegosafianu pasz ładunkami ściskałwysmukłą postawę młodzieńca; od pasa wisiał jeszcze nóż myśliwski z rękojeściąsłoniową i srebrnymi u pochew guzikami.

12 CZĘŚĆ PIERWSZA. WŁOŚCIANIN

Słotna noc musiała zmusić młodzieńca do szukania przytułku w tym domu; ani postać bowiem, ani ubiór, nie oznaczały,żeby byłjego mieszkańcem.

Ponuro i nieruchomie wpatrywał się w siedzącychzastołem, a wpochylonej stale twarzy jego, w zmarszczonymczole, mocno ściśniętych wargachi w oczach surowych widaćbyłopowściągane,lecz wewnątrz wrzące nieukontentowanie.

Żyd,biorącza rękę swegotowarzysza, pierwszy przerwałmilczenie - Nu! cóżmój kochaneczku?

Włościanin spojrzałna niego; lecz, nim odpowiedział, Żyd, postrzegłszy w ukoś­ nymspojrzeniu przeciwną swemu żądaniuodpowiedź,podniósł rękę iwahającgłową dodałśpiewającym tonem - Nu! jaki tygłupi Tadeusz! Kiedy twójprzyjaciel u ciebie nie dostanie, to dla kogoż tyżyjesz?

- Ach! Panie arendarzu! - ozwał się chrapliwym głosem włościanin, drapiąc się powoli oburącz w głowę - Dalbógnie mogę WPanuoddaćtej owcy.

-Słuchaj, mój Tadeuszu,tylkożtymnie słuchaj,słuchaj! - mówiłnapominając -nie pożałujesz.Ty wiesz, że ja nie chcę twojej krzywdy.Na cotobiejedna owieczka?

- Jedna? podchwyciłwłościanin, było więcej, Bóg zabrał.

- Czyja niewiem?Och!Ale teraz co ty z jednej zrobisz?Anisiermięgi,anikożucha.

Oddaj mój gołąbku, oddaj, nie pożałujesz. Nu!już oddajesz? Na! wypij jeszcze czarkę.

- Achpanie arendarzu, nie mogę oddać. Zjednej będą jagnięta...

- Co tobieśnisię!- przerwał Żyd,machnąwszyręką. Wypij tylko,wypij. Ja twój przyjaciel, lepszy niż brat, niż swat, niżojciec rodzony. Jawiem, czego tobie trzeba, a czego nie trzeba.Nu!pijże, pij kochaneczku!

- ZdrowieWPana! Ha! - już ciężko wgłowie.

- Widzisz! Jadlaprzyjaciółnie żałuję dobrej gorzałki. Tonie dworna! Nu!- panie gospodarzu, pomoż-że mnie zabraćna wóz siano i owcę.

- Paniearendarzu,jaksobie chcesz, sianotwoje a owca moja.

- Tadeusz? - mówił Żyd, ciągnąc go za rękę,powiedz tymnie, czy ty rozumny, czy głupi? Oj, ty rozumny! Tobie wójtem być. Ty co powiesz,to jakpankluczwójt5. Na! - jeszcze wypij po tej prawdzie. Już my z tobą i umrzem, a będziem przyjaciółmi.

Na! Mójkochaneczku, pij, pij na zdrowie.

-ZdrowieWPana, panie arendarzu,mówiłuśmiechającsię włościanin. Ha! moc­ na gorzałka! To nie dworna?

- Gdzie tam! Właśnie utego głupca będzie dobra gorzałka. Jachciałem, żeby mój Dawid pędził we dworze; ale waszbałwan przyjął innego winnika. To nie dworna.

A smaczna? He?

-Smaczna, panie arendarzu. Ależ jawielejużuWPana napiłem.

- Nie turbuj siękochaneczku: policzym się. Nu! - owca moja, a dwa garnce6go­

rzałki twoje.

5 kluczwójt - wójt; w dobrach szlacheckich jeden z poddanych, do jego obowiązków na­

leżało wypędzanie chłopów na pańszczyznę, pilnowanie ich i zdawanie o nich spraw}' przed ekonomem.

6 garniec - w dawnej Polsce miara objętości płynów i towarów sypkich równa czterem kwartom.

ROZDZIAŁ I. WSTĘP 1 ARENDARZ 13

- Nie, panieAbrahamie, tej owcyWPanu nie mogę oddać. Naspowiedzi zaklą­ łem się, że nie oddam; a ksiądz mówił, że Pan Bóg pobłogosławi, jeśli nie będę pił, imojaKatarzynakiedyś znowu do krosien zasiędzie.

- Spodziewać sięz tobą!- podchwyciła niewiasta ukolebki. Oby tobie Pan Bóg nie pamiętał,jakty wszystko marnujesz. Nie mamy czymna zimęotulićsię...

- Milczeć! - krzyknął Tadeuszporywając się i zza stołu pięściami grożąc. Kata­

rzyna umilkła, a on,usiadłszy, mówił do Żyda. - Ona prawdę mówi. Patrzaj, to cała naszaodzież na nas. Jaktuzimę przebyć?

- Nu! mój kochaneczku,mówiłśpiewającym tonem Żyd, weź kożuchod Dawida, żonietwojej dam siermięgę mego parobka;powymłóceniu daszmnie zato zboża;to i nicciebiekosztować nie będzie; ja dla przyjaciół niczego nie żałuję.

- Kożuch znoszony, panie arendarzu, odpowiedział wzdychając Tadeusz, i sier­ mięga już jak przetak.

- Jakto, stara? - przerwał Abraham - bodaj ja moich dzieci nie oglądał, kiedy ona jeszcze nie tak,jak nowa! Żeby mnietylelat żyć, ile ona mnie kosztuje;a potem żepieniędzmi nie zapłacisz,tylko mniedaszzanię zboża.

- Niewielemam zboża;nie stanie i tak na chlebdonowego.

- Och! - czyja nie wiem? Mnie pytaj się, ile masz snopków, to ci na palcach wy­ liczę.A na cotobie zapaschleba?Niestanie,topan da.

- Ogorzkło już todawanie. Więcej batogów niż tych plew, co nam dająna prze­

karm. Apotem człowiekodrobić się nie może za tę zapomogę. Ależ i taknie stałoby mego zbożazaWPanakożuch i siermięgę.

- Och!- toniekłopot:resztęodrobisz w puszczy.Ja na tęzimę zakontraktowałem ostatek pańskiego lasu: wytniem do ostatniego pnia. Pamiętasz Tadeuszu: winieneś mnie dwadzieścia dni roboty w puszczy za tamtą gorzałkę, co to brałeś na chrzciny córki, (a verfluchter7goj)'. Ja zawsze twój przyjaciel od serca.Owieczkęoddaj.

- Panie Abrahamie, podobno tylko [najdziesięć dniumówiliśmy się?

- Dziesięć,mówił powoli Abraham,nalewając czarkę, jeżelibyś mniewypłacił do jutrzejszego jarmarku cztery złote; ale że nie masz czym wypłacić,tedy za procent, będziesz winiendni dwadzieścia, jak samobiecałeś.

- Prawda, panie arendarzu,obiecałem i niemamczymzapłacić. Bo skądże mo­ jej biednej głowie wziąć te cztery złote? Pszczoły mnie ostatnie, po przeniesieniu na tę siedzibę przeszłej zimy odpadły; syn, służąc we dworze, zapłaty nie dostaje; lnu wtymrokunie miałemgdzie posiać.

7 verfluchter (niem.) - przeklęty.

Na tesłowa szlochania ciche Katarzynyściągnęły na nię uwagę Strzelca. Biedna kobieta, postrzegłszylitość w jego spojrzeniu,wstała powoli od kolebki, a przystą­ piwszy do pieca, tłumionym głosem i ze łkaniem mówiła - Mójśliczny paniczu, mąż mój, skoro podpije, nie słucha mnie, kiedy go proszę, aby nie pił i nie wdawał się z arendarzem. A ten oszust arendarz to jest pijawka, mój paniczu, pogubił nas do ostatniego. - I łzy fartuchem ocierając dodała: - Paniczu!przedBogiem będziesz miał zasługę:pomóż mnie biednej,żeby ten smok nie zabrał mimojej ostatniej owieczki.

14 CZĘŚĆ PIERWSZA. WŁOŚCIANIN

- Uspokój się matko, mówił cichym głosem i wypogodziwszy czoło strzelec, przyrzekamci, że owcynie stracisz.

- Uspokój się matko, mówił cichym głosem i wypogodziwszy czoło strzelec, przyrzekamci, że owcynie stracisz.