• Nie Znaleziono Wyników

jar-marki”, wykonywane najpierw przez Janusza Laskowskiego, a potem przez Marylę Rodowicz - jeden z największych przebojów ostatnich dzie-sięcioleci. Ulicki napisał też sporo tekstów dla romskiego zespołu „Terne Roma”, bardzo zresztą pięknych, „zadumanych”, wnoszących nową ja-kość w tę konwencję muzyczną. Sprawami dziennikarz i szef miejscowej rozgłośni Radia Polskiego. Korzenie miał (i ma) lewicowe, toteż w okresie ostrych przemian politycznych opinie na jego temat były podzielone. Nie jest celem tego tekstu rekonstrukcja tych właśnie wątków;

wiem tylko, że Ulicki jest wierny swoim poglą- dom z siłą Herbertowskiego wyzwania (tak! tak!) i kiedy oddawał się polityce jako poseł, był ak-ceptowany także przez bardzo wielu przedsta-wicieli opozycji. Jego otwartość, humor, jowial-ność, prostolinijność otwierała mu wiele drzwi.

Jedna z orbit, po jakich krąży, to sztuka i pasja artystyczna i zapewne to one powodowały, że wizerunek Ulickiego był od lat tak bardzo nie-szablonowy i wymykający się trywialnym kla-syfikacjom. dojrzał do jakiejś publicznej wystawy?

Ryszard Ulicki jako pisarz debiutował późno.

W roku 1994 powieścią pt. „Skandal sezonu”, która - jak kazał tytuł - wywołała skandal oby-czajowy, tyle że zupełnie chybiony i wynikający z powierzchownej lektury. Po latach porówny-wałem tę powieść z późniejszą książką Janusza Głowackiego „Z głowy” - tyle tu zadziwiająco wspólnych tropów i sposobu myślenia. Nie chcę wracać już w tym tekście do tamtego tytułu, tym bardziej że trzy kolejne pozycje o wiele wyraziściej odsłoniły pisarski wizerunek auto- ra. tej egzotycznej i zapewne odmiennej rzeczywi-stości polskiej, jaka roztaczała się w granicach Państwowych Gospodarstw Rolnych. Pomorze Zachodnie było zresztą pegeerowskim zagłę- biem i gdy u początku tzw. transformacji ustro-jowej gospodarstwa te zostały rozwiązane, a ich społeczność pozostawiona samej sobie - Ulicki z rosnącym przerażeniem śledził dramat spo-łeczny wywołany tą sytuacją. Tego właśnie Leszek Żuliński

Ryszard Ulicki

- talent, który „spadł z nieba”

owocem stał się wspomniany zbiór opowiadań - 21 krótkich nowelek o strasznej, biednej, zabi- tej dechami popegeerowskiej polskiej prowin- cji, która po transformacji przypomina spusto-szoną ziemię wokół Czarnobyla. To ta prowin- cja, nad którą zawisł intensywny bukiet wina

„Arizona”, to ziemia porzuconych gospodarstw rolnych, dzikich nieużytków i ludzkiej beznadziei, gdzie ludzie do dziś nie połapali się, co w zasa- nad głowami pospólstwa. Ulicki pokazał zdziwione oczy tych, którzy z zapałem planowali

Ulicki do dramatu antycznego i dworskiego dorzucił swój dramat plebejski. Rodzi się wpraw-dzie w Polsce nurt literatury „o transformacji”

(Edward Redliński, Piotr Siemion, Dawid Bień-kowski, Daniel Odija, Sławomir Shuty...), ale nikt tak jak Ulicki nie opisał „pustki po pege- erach” i nikt nie uchwycił tego najwcześniej- szego momentu przemian, o czym wspomnia- łem. Miałem też osobliwe deja vu: jakbym czy- tał Tadeusza Siejaka. To dlatego, że Ulicki sięgnął do bebechów języka kolokwialnego, gwarowe- go, lumpowego; zastosował z odkrywczym ta-lentem zapis fonetyczny i właśnie w tym, co

„Wiersze” były jeszcze większym zaskocze-niem, bowiem Ulicki jako społecznik mieścił się wojny i powojennych przemieszczeń. Oraz pej-zaże miast, do których przyjeżdżał, z których wyjeżdżał i które zapamiętał w ich nieustannie zmieniającym się zarysie. Tak, miasta Ulickiego to ważna część jego biografii i wspomnień. Łódź, Chełmża, Warszawa, Koszalin... Najpierw więc pojawiają się wspomnienia najgorsze: ruiny, mury poobijane kulami, puste koszary, zapomnia-ne zamtuzy, domy, które nie pamiętają swoich tych wierszy, celnie puentuje: „Dramatyzm hi-storii, egzystencjalna tragedia ludzkiego życia przekłada się w wierszach Ulickiego na apro- batę dla każdego przejawu człowieczeństwa...”

Tak, ta tonacja wierszy jest bardzo wyraźnie czy-telna.

Druga część książki, owe „listy”, każdemu wy-trawnemu czytelnikowi skojarzy się natychmiast z wielkim dziełem Edgara Lee Mastersa „Umarli ze Spoon River”. To jest liryczna i żałobna prze-chadzka po cmentarnych alejkach, jakie w pa-mięci wytyczają nam nasi bliscy umarli. Ulicki z imienia i nazwiska wymienia przyjaciół, któ- rym poświęcone są kolejne wiersze-epitafia. Tak naprawdę każdy wiersz to próba „portretu tru-miennego”; może także forma ostatniej rozmo-

wy z duchami, może chęć utrwalenia ich wize-runku, powiedzenia jakiejś istotnej prawdy 0 tym, kim i jacy byli. Tak np. odbieram teksty poświęcone dwóm wielkim przyjaciołom Ulic-kiego: Władysławowi Hasiorowi i Andrzejo- wi Urbańczykowi.

Lektura tego tomiku lepiej pozwala zrozumieć i wczuć się w tomik następny, wydany w lutym ileż śladów zdradzających naszą szczególną geo-psychologię. Najpierw ciężkie senne powroty do lat młodości, która - choć piękna - zawsze pozostawia w nas traumę jakichś upadków, za-kazów, ograniczeń. Jakiś „koszmar unieważnia- nia matury” i inne lęki, które nad ranem wra- osiągnięciach... Kolumbowie dowiadujący się, że odkryli zupełnie inny ląd niż ten, do jakiego płynęli...”.

To w gruncie rzeczy kontynuacja pierwszego tomu, tyle że pisana bardziej w języku „doznań egzystencjalnych” niż historycznych. To poezja wieku męskiego - wieku klęski. Spojrzenie za siebie, kiedy z przodu majaczy meta i autopod-sumowanie przebytej drogi. W takiej refleksji zawsze spotykają się dwie postacie: chłopiec, którego nosimy w sobie przez całe życie i który

najlepiej pamięta uniesienia młodości, ideały, wzruszenia, całą tę „świeżość o poranku” - kanon aksjologiczny. Oto fragment utworu „Za-wsze idź prostą drogą. List do wnuczki”:

Nie trać wiary, że dojdziesz do celu - Uparci napisali historię.

Bądź sprawiedliwa i wierna sobie.

Być może życie kilka razy mile cię zaskoczy.

Gdy biją Żydów - bądź Żydówką!

Gdy Cyganów - Cyganką!

Bądź drzewem, gdy lamią drzewa.

Bądź śpiewem, gdy zakazują wolnym śpie- wać.

Naucz się wielu rzeczy, o jednej najlepiej.

Miej azyl w samej sobie i nigdy nikogo tam nie wpuść.

Jak wyobrażamy sobie Niebo - to pisane przez duże N, miejsce (a może stan) wiecznej szczę-śliwości? Zdaje się, że często hołubimy obraz przedstawiony nam w dzieciństwie: Niebo jako zielona (lub, rzy. Albo przynajmniej ma nadzieję.

Zbigniew Danielewicz, doktor teologii, ko-szalinianin, absolwent KUL-u, wydał w minionym roku książkę właśnie o tym, o czym nie wiemy

nic na pewno. Świadczy o tym już tytuł „Niebo.

Historia przyszłości”. Nie jest to wykład o tym, co było, ale jak na przestrzeni dziejów wyobra- żano sobie to, co nastąpi u ich kresu.

Autorze swobodą miejsca/stany smutnego bytowania dusz zmar-łych ludzi. Tylko bohaterowie trafiają na Pola

W dokumencie Kultura koszalińska : almanach 2005 (Stron 38-41)