T Y G O D N IK S A T Y R Y C Ż N O - P O L IT Y C Z N Y .
Litość a n g ie ls k a. (rys. Z, Kulczyńskiego).
Naleiyto&i po ć/Io w ą opłacono ryczałtom .
Ni 18.= LWÓW, n . KWIETNIA 1921,
Szyby pod wodą — huczy iy w io ł dziki
Ludzie to głupstwo — ratujmy kucyki!
h e j n a ł p o k o j o w y
.
Ry1-- I DoRknwskiesro
A n g ie ls k a litość.
Niby Kainowy stos — Jeden się nie ozwał głos
Wśród Albionu możnych włości, Głos współczucia czy litości.
Bo kto wróg nasz temu kros I zagłada mu — o yes!
Kiedy wody rączy słup Strejk wypuścił ręką złą, Przemieniając w mokry grób Szybów kopalnianych sto, Kiedy nędza ję ła gryść Liczne rzesze robotnicze, Nieświadome dokąd iść Mister Llyod i cały rząd Wciąż kamienne m iał oblicze, Bo tak kazał wyższy wzgląd.
Ale kiedy żywioł dziki,
Który z każdą chwilą rósł Z alał w szybie dwa kucyki Ślepe, c/jude i bez ciała, Co woziły czarny gruz, Drgnęła z bolu Anglia cała
Uderzyła prasa w lament.
Skłepikarka czy milady Wylewając łez kaskady Rwała z bolu złoty włos, A na koniec i parlament
Wzniósł protestu Ijuczny głos, Który rozlał się jak rzeka Szybko po imperjum całem.
Bo na wyspie za kanałem Kucyk, świnią, albo pies
Więcej wart jest od człowieka.
Zrozumieliście? — o yes!!
Mówią wszyscy, że John Buli To istota jest bez serca, To businessu zimny król.
Kto tak twierdzi — to bluźnierca, Kto lak mówi, ten jest pies Zaraz przykład dam — o yes!
Kiedy na ulicach Corku
Przez żołnierzy naszyci) gniew Lała się strugami krew,
Kiedy w jednym wspólnym worku Wozem do zbierania śmieci Wywożono trupy dzieci I rzucano w zimny grób, Kiedy dymów krwawy słup Pośród postrzelanych domów Biegł do mglistych nieboskłonów
Henryk Zbierzcljowski,
Pan Sfaoislaw Brzuch-Konsumowia
Jak długo posiepacy austrjacko’
prusko-rosyjscy walili pana Stanisła
wa Brzuch-Konsumowicza po pysku, tak długo był on cichy i pokorny jak trusia. Choć brzuszek mu zwisał jak pomarszczony flak i oczy zapadły się z głodu w głąb głowy — prze
cież pan Stanisław nie narzekał, po
mny na ciężkie położenie w jakiem znajdowała się przybrana „ojczyzna"
i na brutalną, twardą łapę, która w każdej chwili mogła się znaleść na jego gębie.
Chodził więc w drewnianych cho
dakach i portkach spreparowanych z pokrzywy i papierowej przędzy;
wyrzekł się zupełnie krochmalnych kołnierzy i mankietów; cerował ko
szulę papierowemi nićmi, a nogi owi
jał onuckami ze starego worka.
Nocami wylegiwał po chodnikach Pod sklepami miejskimi, czekając w ogonku na bochenek chleba z mie
lonych kasztanów, lub na pięć deka- gramów marmelady z pastewnych buraków. Palił papierosy z buko
wych liści, miesiącami nie jadał tłu
szczu, pozwalał sobie odkręcać mo
siężne klamki od drzwi, subskrybo
wał pożyczki wojenne, ewakuował cicho i sprawnie, wywieszał chorągwie
•'a dachu, płacił regularnie podatki, stawał do poborów, kłaniał się re
wirowym, stójkowym, żandarmom, Platz-stadt-festungs-etapen - stations - komendantom, szpiegom, honwedom 1 kokotom berlińsko-petersbursko- wiedeńsko budapeszteńskim, śpiewał hymny bułgarsko-tureckie, spał mało, jadł jeszcze mniej, chorował z nie
racjonalnego i złego odżywiania na atonję kiszek i cieszył się z wiado
mości podanej przez gazety, że „sam"
Kaizer Wilhelm 11. jada do objadu chleb kartkowy.
Tempora mutantur... Czasy się zmie
niają...
Wybuchła niespodziewanie Polska;
ukochana, droga, dawno upragniona, niepodległa Polska!...
•— Teraz to już inna para kalo
szy! — powiedział sobie pan Sta
nisław Brzuch-Konsumowicz. — Te
raz ja będę gadał!...
O d tego dnia zauważył pan Sta
nisław, że postępowanie rządu jest łajdackie i urąga demokracji i wszel
kim pojęciom konstytucyjnego pań
stwa. Zauważył dalej, że człowiek niemający choć trzech garniturów, tuzina koszul i kilku par bucików do zmiany, jest osobnikiem wyzyskiwa
nym w najhaniebniejszy sposób przez własnych rodaków sterczących u nawy
■'Sądowej; żc nieregularny przydział tytoniu i osobliwszych cygar świad
czy o skandalicznej gospodarce mia
rodajnych czynników, a brak białej mąki amerykańskiej, pomarańcz, kon-
densowanego mleka, sardynek, kost
kowego cukru, szampana, mydeł gli
cerynowych i artykułów gumowych, rzuca ponure światło na nasze sto
sunki wewnętrzne.
Nie koniec na tem! Pan Stanisław szybko się zorjentował, że pracuje za wiele, że rząd nie dostarcza mu trykotaży, jedwabiów, białego chleba, ostryg, likierów, owoców południo
wych, konserw w majonezie i środków toaletowych.
Pan Stanisław Brzuch-Konsumo- wicz zaczął więc chodzić na wiece.
Z początku mówił po cichu o swoich postulatach, później coraz głośniej, głośniej, aż wreszcie począł wrzesz
czeć na całe gardło.
— Co to jest? — gardłował pan Stanisław — Co to ma znaczyć ?...
Patrzmy na demokrację Zachodu, gdzie obywatele mają wszystkiego podostatkiem! Nie pozwolimy się wy
korzystywać bandzie karjerowiczów, która chce nas głodzić i maltreto
wać!... Znosiliśmy wszystko, póki nie wiedzieliśmy jak się nasza niepodle
głość ułoży, ale teraz — wara!... Na- szem hasłem teraz: Dawać!...
— D aw ać! — wył tysięczny tłum.
— Dawać! — wyły miljony.
— Na miły Bóg, panowie! Damy, damy, tylko nie denerwujcie nas krzy
kiem. Nie podstawiajcie nam nogi w chwili kiedy musimy mieć zwrócone oczy na to, co się wokoło nas dzieje...
1 poczęto dawać.
Pan Stanisław Brzuch-Konsumo
wicz rozpiął portki, aby móc śledzić obwód swego pęczniejącego brzucha.
W potwornej jego gardzieli poczęły znikać wory białej mąki amerykań*
skiej, wagonowe ładunki ryżu, fasoli, kukurudzianki, pęcaku i pośladu pu- zappowego.
— Mało ! — wrzeszczał pan Brzuch- Konsumowicz.
Poczęły więc zajeżdżać całe pociągi wiozące z Gdańska ładunki kawy, krup, sago, kawy, herbaty, smalcu, słoniny, ciemniejszej, jaśniejszej i naj
jaśniejszej mąki.
Tragarze wyładowywali wszystko na ciężarowe wozy i podjeżdżali pod cokół z ogromnego bloku marmuro
wego, na którym w międzyczasie sta
nął pan Brzuch-Konsumowicz, niby posąg o brzuchu sterczącym z roz
piętych portek.
Przez dzień i noc wrzucali tragarze ogromne wory, paki i skrzynki do gardzieli pana Konsumowicza.
— Mało! — skrzeczał pan Sta
nisław. — Dawajcie, bo będę krzy
czał 1
Fale Atlantyku pruły ogromne okrę
ty transportowe, wiozące dla pana Konsumowicza zwoje skór, wyroby bawełniane, lniane, wełniane, jedwa
bie, trykotaże, obuwie i galanterję.
Pan Brzuch-Konsumowicz stał na cokole niby statua potwornego boga-- Molocha, połykając żarłocznie całe ładunki okrętowe. Brzuch mu trochę spęczniał, ale jeszcze nie w tej mie
rze jakby pragnął.
— Dawać! — wrzeszczał. — Da
wać, bo narobię skandalu na całą Europę, Amerykę i Ligę Narodów!...
Z pod lazurowego nieba Włoch pędziły na gwałt pociągi wiozące owoce południowe, makaran, sar
dynki, marony, salami i oliwki. Z Szwajcarji odchodziły transporty se
rów i koronek misternych; ze Szwe
cji marynaty z ryb, zapałki i wagony masła; z Ameryki miljony ton smalcu i kondensowanych ogonów bawolich, miljony cetnarów słoniny, mrożonego mięsa, mleka, szczeci, wełny, skór, kakao, łoju, powideł, sucharów, ty
toniu, cygar i papierosów.
— Mało! — wrzeszczał pan Sta
nisław Brzuch-Konsumowicz. — Za
łóżcie konsumy i odżywiajcie mnie regularnie!...
Założono konsumy. Połowę kradli kierownicy konsumów — reszta mi
liardowej wartości ginęła w brzuchu pana Stanisława.
— Dawać! — krzyczał histerycznie pan Konsutnowicz, oglądając swój brzuch, który spęczniał jak wór mąki i porósł w sadło. — Dawać deputaty!...
Poczęto mu wpychać w rozdzia
wione gardło deputaty.
— Mało 1
Moloch, pan Brzuch-Konsumowicz nie zamykał już wcale paszczy. Dzień i noc wrzucano mu wszystko co wy
produkowała ziemia, fabryki i war
sztaty pracy całego kontynentu. Ma
szyny drukarskie tłoczyły bez ustanku bilety Polskiej Krajowej Kasy Po
życzkowej, które szły w świat za żarcie dla pana Konsumowicza.
A pan Stanisław Brzuch-Konsumo
wicz stoi na cokole pomnika w roz
piętych portkach, z których wygląda ogromny brzuch, dotykający już pęp
kiem nieba i gwiazd i rozdziawiwszy nienasycony pysk, woła bez przerwy:
M ało!...
RAORT.
s )
(C
Zna ją.
Kochanie — kupiłem 2 bilety do teatru.
To pięknie zaraz idę się ubierać.
Doskonale — uczyń to może się przecie chociaż raz uda, że przyj
dziemy do teatru na czas —- bo bi
lety są... na jutro.
Rys. Z. Kurczyńkiego
J a k w i l e ń s k a L ig a K o b i e t w i t a ł a g e n e r a ł a C h a r d i n g a Nasi wychowawcy.
— Pani daje Kazia do szkoły ? Pięć latek ma dopiero biedactwo!
— Moja pani, rady sobie z nim dać nie mogę — skąd ja do tego przychodzę znosić fanaberje tego malca? Daję go do szkoły, niech mę
czy nauczycieli, oni od tego są...
* Syn gimnazjalisty:
— Tatku, profesor Dwujalski mnie sekuje, niech mu tato da łapówkę...
— Co ? Ja mam jeszcze dokładać, żebyś ty był dziadem?
Myśli rozrzucone.
Pozory nie mylą, bo dziś wszystko jest pozorem.
*
Poco narzekać, że protekcja jest wszechwiedzą? Ci co w górę poszli bez protekcji, zawdzięczają to pro
tekcji ślepego i głupiego przypadku.
*
Jaki świat jest cudny... Widać, że gdy Pan stwarzał go, nikt nie pisał żadnych krytyk ni recenzji o dziele Jego...
*
Ktoś raz porównywał człowieka do zapałki. Może wszcząć pożar gro
źny albo ognisko wzniecić ciepłe, ży
ciodajne. A po spełnieniu swej roli idzie na śmietnik.
Miał rację.
Teraz to i zapałka ledwie co trze
cia ma głowę, a i z tej, co ma głowę, żadnego ognia wykrzesać się nie da.
pi.
W Sądzie.
Sędzia: Byłeś już raz karany. Dla
czego ?
Złodziej: Bo się dałem złapać.
„Alma m ater Bellicosa“.
(Ogłoszenie)
Instytut naukowy dla młodzieży uniwersyteckiej „Alma Mater Belli- cosa", świeżo otwarty, poleca się P. T. Publiczności. Tanie korepetycje do kolokwiów; elementarne kursy dla Pp. Kriegsmaturantów (dyskrekcja zapewniona) w zakresie niższych klas gimnazjalnych; gotowe prace semi
naryjne (renoma zapewniona); skrzę
tne i szybkie usuwanie błędów etno
graficznych i gramatycznych z prac doktorskich; repetitorja do habilitacji (skutek do 3 miesięcy!)
Osobni agenci zbierają frekwenta- cje, testy, uskuteczniają wpisy i t. d.
Ceny przystępne. Skutek niewąt
pliwy. Referenci w biurze firmy.
Roztargniony.
Profesor Niebieskomigdalski spo
tyka znajomego, który jest znany w mieście z swojego fenomenalnego podobieństwa z swym bratem.
— Wie Pan — woła profesor — w pierwszej chwili myślałem, że to pański brat, później widzę, że to pan a teraz przekonuję się, że to jednak pański brat.
Też racja.
— Panie Morgenduft! Dlaczego pan ma taki brzydki zwyczaj, że na każde pytanie, zamiast odpowiedzi, odpowiada pan pytaniem?
— Nu, a dlaczego nie?
Dobra rada.
Pani Paskarska: Od czasu zboga- cenia się ma mój niąż dziwne za
chcianki. — Chciałby czytać i kazał sobie kupić książkę. — Możebyś mi pani poradziła co mu kupić.
Kup mu pani ustawę karną.
Enfant terribile.
— Pamiętasz — mówię do małego Adasia — jak ci dwa tygodnie temu pokazywałem księżyc? Był wtedy taki cienki. A spójrz obecnie jaki jest duży i pełny.
— To on pewnie będzie miał nie
długo synka, tak jak ciocia Zosia!
*
Tego samego Adasia zobaczyłem raz zanoszącego się od płaczu.
— Co ci się stało? Czemu pła
czesz?
— Bo muszę niedługo umrzeć!
— Ależ dlaczego?
— Tatuś mówił, że mądre dzieci się nie uchowają ! ex.
Zrozum iał ich intencje.
W pewnej wsi blisko frontu panuje epidemja tyfusu. Ktoś zawiadamia szefa sanitarnego, że w chacie liczba 10, znajduje się zakażona dziewczyna, Kasia. Wysłany z rozkazem sprowa
dzenia natychmiastowego chorej, sa*- nitarjusz Hryćko wraca po godzinie i przyprowadza nie jedną lecz dwie dziewczęta. Ponieważ obie były młode i apetyczne, więc młody lekarz, za
miast odrazu odesłać je do baraków epidemicznych, wziął się do badania.
Po kilku godzinach takiej pracy prze
konuje się wreszcie, późną nocą, że żadna z sprowadzonych nie jest iden
tyczną z Katarzyną P. o której m ó
wiło doniesienie.
— Skądżeś ty wziął te dziewczęta, ośle jeden! — pyta zirytowany sa
ni tar jusza.
— Melduję posłusznie, panie ka
pitanie, co w chałupie pod liczbą 10
nie było żadnej dziewczyny, lo ja
zarekwirował z pod jedenastego.
PO D E M O B IL IZ A C J I.
Rys. Z. CKermHńskićgo
P a trz :! — t e n n a w o j n i e siej d o r o b i ł ! . . . ( K o m e n t a r z do] r o z k a z u nr. 17 M. S. W.).
Podsłuchana rozmowa telefoniczna.
(autentyczne)
— Panie pułkowniku! Kapitan-le- karz Dr. Sumieński nic chce uznać Za dobrą i zdatną do użytku zaku
pioną partję wędlin.
—■ Czy wędliny w rzeczywistości są dobre?
—-To trudno osądzić. Rzecz za
patrywania. Cuchną trochę.
— W takim razie wydeleguję in
nego, stosowniejszego lekarza.. Mur.
W sądzie.
Obrońca: Prześwietny sądzie! W ła
śnie słyszeliśmy jak oskarżony kichnął.
Śmiem zapytać Wysoki Trybunał czy człowiek, który lak szczerze kicha, może mieć ciężką zbrodnię na su
mieniu? cx,
M I Ł O Ś Ć .
Królewsko - fantastyczna pani — dziecko przygodnego szczęścia — o- pornico steru zapałów, kornie rzuco
nych do twych stóp — bezcenna ko
chanko modlących się i konających
— witam cię — Miłości!..
Jesteś we wsjystkich bufetach. Wie
trzysz ilość wypitych kieliszków. — Z uśmiechem śledzisz dobry smak wy
kwintnego obżarstwa. Rozwierasz przynętę twych drgających chrapek.
Czuwasz nad błyskiem krwawych spojrzeń: delirium tremens. Pełno cię we wszystkich knajpach, salonach, sypialniach, izdebkach, norach. Prze
ciągasz się lubieżnie w otoczeniu trzę
sących się starców, młodych, zapal
czywych samców, wyzywających sze
snastolatek. — Jesteś w małych, pi- sklęcych serduszkach — i w tych, co nic nie widzą i w tych, co śpią i marzą...
Drobne twoje bose nóżki stukają po nocy o wyświechtane, zużyte po
sadzki — o wystrzępione dziurawe podłogi. Zatulas* się w blade zgło koszulinki. Z łóżka do łóżka, z oto
many na otomanę, z hotelu do ho
telu, gdzie b ą d ź— i jak bądź — wę
drujesz. Rozbierasz się z dystyngo
wanych twoich szat. Prędko — och
— szybko! W tan! W rozpęd — w orkan namiętności!..
Z rzuconych miodnych słówek, z przelotnych spojrzeń, z całunków długich, krótkich, coś znaczących i bezwartościowych, splatasz płomienie pożądania.
Widzą cię wszyscy.
Zachwycasz, ponosisz, udręczasz!
Nie chcesz nic, ani farsy, ani tra- gedji, ani głupio okrwawionych tru
pów, wlokących się za tobą ze stra
szliwym chichotem...
— Dalej, dalej! Z rąk do rąk!...
Grzeszne plamy koszulinki, wypra
nej w dezynfekcyjnej pralni — na twoim ciałku aksamitnem rumienią się, miażdżone zachłannymi uściskami szczęśliwców chwili — władców two
ich wysokich bucików, halek jedwa
bnych, kapeluszy najmodniejszych i sukien zbytkownych!
Zalotna, rozbawiona tańczysz po ulicach w godzinach żałoby — w go
dzinach — krzyku i tęsknoty, w go
dzinach zachodu słońca, w gromni
cznych blaskach kawiarnianych świa
teł; — w przesmutnej melancholji czyjejś śmierci, w wypadkach nad
zwyczajnych wydarzeń, niezwykłej zbrodni, kradzieży, samobójstwa !
Za tobą kłus — gonitwa młodych i podagryczny truchcik obleśnych starców. Drganie, strzykanie kolan, głów — goni, pędzi.— płaci — ma cię — posiada, co dzień, co chwila, w każdą noc. Chwyta, powala, rzuca!
Jaką ty jesteś wielką mocy Miłości
— jak sama wiosna, jak samo słońce jak samo życie!...
— Ty — tryumfatorko dymiących krwią pobojowisk— ty — zwycięzka chwilko swoich zabiegów erotyczno- gonokokowych — ty mistrzyni rozko
szy i zręcznych irrygatorów, cierpli
wych kąpieli gorących, medykamen
tów trujących — całej twej kobiecej drogiej sztuki użycia — twoich ko
chanych, zdradnych biżuterji — „sub- telno-głębokich" — szaleństwa roz
lewnego!...
— Och — życie — życie twoje rozkoszne!
Odbija cię od ziemi trampolina twego rozpędu. Wspięłaś się w górę, wysoko, wysoko (widać twoje nóżki różowo-jędrne) i królujesz w morzu zieloności, wśród kwiatów i powod/.i szkarłatów słonecznych!
Patrzysz banalnie ładnym wzrokiem, na miasto rozdyszane, tętniące akor
dami pieśni szatanów. A wokół cie
bie prężą się ręce słabe i mocne, drżące i bezwstydne: — ręce, szpony i ręce — pieszczoty najcichsze., spo
czywasz znów w świeżej koszulince i w niedbałej pozie wdzięku skryto
bójczego. Toniesz w światłach pur
purowych i w krzyku tęskniących.
Wyczuwasz bunt. Czujesz, że cię chcą zrzucić, rozerwać, podeptać.
Groźny tłum gromadzi się wokół twego piedestału. Kipi, wre, opasuje wężem płonących rąk kolumnady twego wzniesienia. Rzuciłaś mu wy
znanie — śmiech słów szyderczych:
— Ja jestem wszystkiem na ziemi
— waszą mocą i śmiercią!
Ja jestem żądzą, którą wojna, ani ogień, ani zwęglone ciała marzycieli
— nie zdołają przykuć, opanować.
Ja jestem straszliwą — mocarną — Prawdą!
* *
•ł-