• Nie Znaleziono Wyników

Rola. R. 8, nr 2 (1914)

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Rola. R. 8, nr 2 (1914)"

Copied!
20
0
0

Pełen tekst

(1)

N um er 2 Dnia 11 styczn ia 1 9 1 4 .

TYGODNIK OBRAZKOWY NA NIEDZIELĘ KU POUCZENIU ! ROZRYWCE.

S Y N D Y K A T R O L N I C Z Y

Nasiona*

k ° n ' c z y n > t r a w > Duraków, roślin strą c z k o ­ wy eh i w arzyw nych o g w aran to w an ej czy sto ­ ści i sile kiełkow ania.

M n u in jw • tom asyna, su p erfo sfaty , s a le tra chilijska, sól n a l f U ^ y . potasow a, k a in it k r a j o w y i stassfurcki, w a­

pno azotow e.

M !lC7VnU P(llniP7R* w y ,'\czna rep rezen tacy a na Gali- n la O Ł J il} I U lllltiŁ b . Cyę w szechśw iatow o znanych siew -

ników „ W e s t l a l i a “ . O 20)

Ptnii, kroi;, kn!tj»aIorj, siewiiki, walee etc. etc.

Towarzystwo tkaczy

pod wezwaniem ś. Sylwestra w K o r c z y n ie obok Krosna

przyjmuje len i konopie do wymiany za płótna bielane lub szare o zwykłej lub po _ _ _ _ _ _ _ dwójnej szerokości, po cenach możli

Korczyna

wie najniższych.

obok Krotni

u l. K o ściu szk i 1. 14.

Reprezentacya firmy D e e r i n g - C h i c a g o B r o n y sprężynowe, talerzowe, K o sia rk i, Ż ni­

w ia rk i, W ią za łk i, G rabiark i, Przetrząsacze.

Wielki zapas części zapasowych.

W łasne w arsztaty reparacyjne.

N a c z y n i a i przybory m lecza rsk ie. Oferty i cenniki na każde żądanie darmo i oplatnie.

Węgiel kamienny z kopalń krajowych i zagranicznych K O K S ostraw skl I górnośląski.

Z a 6 Kor. beczułkę 5 kg. znakomitej

m m a a r g o T W « © |„ B . R . ‘‘

Z a 4 Kor. skrzynkę 150 sztuk

marki „B. R.“ duże Nr 4

w ysyła za p o b ra n ie m :

Fabryczny skład serów: B r a c i R o ln ic k ic łt , K r a k ó w , W i e l o p o l e 7 / 2 4 . (t 39) Cennik różnych serów darmo i opłatnie.

K to c h c e u b e z p ie c z y ć

w sp o só b n ajbardziej odpow iedni m ienie sw o je od p o - i a r u , pioruna e k s p lo z y i i t. p., o d k r a d z ie ż y i r a ­ b u n k u , — ziem iopłody od g r a d o b ic ia , — kto chce

posażyć, zapew nić im w ychow anie i w ykształcenie i t. p.

1

n ie c h z w r ó c i s ię o inform acyę do któregokolw iek za­

stęp stw a najstarszej i najw iększej instytucyi asekura­

cyjnej polskiej (113)

Towarzystwa wzajemnych ubezpieczeń w Krakowie.

Informacyi ud zielają: D yrekcya T ow arzystw a w Krakowie, R eprezentacye w e Lwow ie, C zerniow cach i B ernie mor.

Sekcye w Rzeszow ie, Przem yślu, T arn o p o lu i S tanisław o­

w ie, o raz o k o ło 2.000 agencyi T ow arzystw a w różnych m iejscow ościach Galicyi, Bukowiny, Śląska i M oraw .

r

R z a d o w o u p raw n io n a

I

M Ł Y N E K D O K O Ś C I

»Heureka« niezbędny dla każdego gospodarza. Od K. 24'— za sztukę wzwyż. Sprzedano w przeciągu 3 lat

przeszło 36.000 sztuk.

Proszę żądać szczegółowego prospe ktu i cennika od firmy J o h a n n B a l d i S c h a r d i n g am In n . I Ob. Oest. Specialgeschaft fur Gefliigelzucht.

Fabryka wód mineralnych sztucznych i specyal. leczniczych

pod firma

K. R Ż Ą C A I C H M U R S K I

K r a k ó w , u l. i w . G e r t r u d y 4 .

w yrabia p o d k o n tro la K o m isy i przem ysłow ej T o w . L ek arsk ieg o k rak . p o lecone przez toż T ow arzystw o

W O DY M IN ER A LN E SZT U C ZN E

o d p o w iad ające sk ła d em chem icznym w o d o m : Bilińskiej, Gieshublerskiej, Selterskiej, Vichy, Homburg, Kissingen tudzież specyalne lecznicze, j a k : lito w ą, b ro m o w ą, jo d o w ą , że- lazistą, k w aśn ą oraz w ody m ineralne n o rm aln e z przepisu prof.

Jaworskiego. — S p rz e d a ł cząstkow a w ap te k a c h i dro g u ery a ch . C enniki n a żąd an ie d arm o .

rzp7¥ 7v r s T * 7z rrs7S 7^ 7zrr7r r & r s r973X ¥ 73rrg7*r*r.

"Wiele J» i . m m i ^ «I m y

oszczędza ten, kto sprowadza' słynne wyroby tkackie tylko z tkalni M ie c z y s ła w a G o n e ta w K o r c z y n ie . Przyjmuję również od Panów gospodarzy przędziwo i len na wyrób doborowej jakości płótna wszelkiego rodzaju, — Agentów poszukuję. Proszę zażądać darmo cennika i próbek,

adresować: M. GONET w Korczynie, p. loco.

(2)

Biuro podróży r o w i j m Emigracyjnego

W K R A K O W IE.

ul. Radiiw iłłow ska U 23, w domu własnym.

S p rz e d a je karty o k rę to w e I. II. i III. klasy i na m iędzypokład rozm aitych p o rtó w e u r o p e j s k i c h do w szy stk ich p o r t ó w

p ó łnocnej i p o łu d n io w ej

A M E R Y K I .

Biuro p o d ró ży Polskiego T o w arzy stw a ‘E m igracyjnego w Kra kow ie ma z a s t ę p s t w o rozm aitych p ierw szo rzęd n y ch kom ­ pani} okrętow ych, p a sa ż e ro w ie w ięc m ogą za p o śred n ictw em te e o Diura w y b ierać ta k ą d ro g ę do p o d ró ży m orskiej, która w danej chwili jest rzeczy w iście n a jta ń sz ą lub n ajd o g o d n iejszą.

Z biurem p o d ró ży P. T . E. p o łą c z o n a iest s p rz e d a ż biletów kolejow ych na Koieje eu ro p ejsk ie i am erykańskie, i k an to r w y­

m iany pieniędzy zagranicznych. (117)

P olecajcie w szystk im em igrantom ab y uda^

wali się do biura p o a r ó iy P. T. E.

W K ra k o w ie m o g ą p o d ró ż n i k o rz y sta ć z w y g o d n ie u rząd zo n e

*0 sc h ro n isk a n o c le g o w e g o P o lsk ie g o T o w a rz y stw a E m ig racy jn eg o

* d ro b n ą o p ła tą . N a d w o rcu kolejow ym sp o ty k a ich i o d p ro w a d z a fn n k c v o n a r v u 'i7 l> T U

Rola niech będzie w każdej chacie Ona rozrywkę da ci, bracie!

Lepszą naukę wniesie w progi Aniżeli tygodnik inny, drogi.

CENTRALIN

(p ra w n ie o c h ro n io n e N . 58644).

najlepszy, najwydatniejszy, przeto najtańszy

proszek karmny

do szybkiego tuczenia dla wszystkich zwierząt domowych.

Najbardziej polecenia godna wszystkim gospodarzom i hodowcom bydła.

P ro sz ę uw ażać n a p lo m b ę i p o d łu ż n ą m a rk ę o c h ro n n ą . C e n y : l/2 k g . 75., 1 k g . K r j o , 5 k g . K . 5 6 0 , 12 k g . K . 12.,

20 kg. K . 18., 50 k g . K . 40 , 100 k g . K . 78.

Fabryka centraliny, Now y Iczyn 106.

S k ła d i g łó w n e z a stę p stw o d la GaUcyi firm a: Fcucrstcin, skład maszyn, Lwów, Gródecka 1. 59, telefo n 756.

W yborny miód pszczelny, deserowy, kuracyjny, lipcowy, rarytas 5'kg. puszka K 8-8o.

Miód patoka 5'kg. puszka K. 8 30. W yborny miód stołowy do picia 4 1/2 blaszanka K. 6‘8o

wysyła za zaliczką I. Farba, Podhajce Nr 33.

Tak czy owak.

— W icek,, n ie w iesz ty, gdzie się m ajster o b ra c a ?

— N iech m n ie p a n i m a jstro w a o to nie p y t a !

— D la c z e g o ? — A n o , b o ja k pow iem ,

że m a jste r je s t w szynku, d o sta n ę lan ie od m a jstra — a iak p ow iem , że nie w iem gd/.ie m a jste r jest, to d o sta n ę znów w ały od pani m ajstro w ej. Czy ta k , czy o w ak , d la m n ie b ie ­ d a k a zaw sze je d e n s k u te k !

Roztargniony.

Ż o n a p ro fe so ra : — J u ż c a ły ty d zień m in ą ł o d czasu, gd y ś m nie o sta tn i raz p o c a ło w a ł?

— C z y i n a p ra w d ę n ie p o c a ło w a łe m cię w czo rai? — N a p ra w d ę ! — K o g o ż u d y a b ła w takim razie c a ło w a łe m w czo raj ?

Na reumatyzm

gościec, p o strz a ł (ischias) i ła m a n ia p o le c a się uśm ierzające n a ­ cieranie, o d w ielu la t o g ro m n ie ro z p o w sz e c h n io n e , przez w ielu lek arzy O rdynow ane i przez zn a k o m ito śc i u z n a n e L in im e n - tu m G a u lt e r ia e c o m p o s it u m z p ra w n ie z a re je stro w a n ą

m a rk ą o c h ro n n ą

„N ERW O L Si

ch em ik a D ra Ju liu s z a F ra n z o s a , a p te k a rz a w T a rn o p o lu . C ena flakonu 8 0 h a l. — 10 flak o n ó w 8 k o ro n , n ie licząc o p a k o w a ­ nia i fra n k o . T y siące listó w d zięk czy n n y c h d o p rzeg ląd n ięcia.

D w a razy d zien n ie w y sy łk a p o c z to w a . — D o n a b y c ia w e w szy­

stk ic h a p te k a c h i d ro g u e ry a c h , a lb o je śli g d zie niem a, w p ro st w fab ry c e D r a J u l iu s z a F r a n z o s a w T a r n o p o l u

N r 2 9 9 a. (185)

Jeżeli chcesz sprawić przyjem ność na B o ż e Narodzenie swojemu krewnemu, przyjacielowi lub znajomem u, będącemu w Ameryce, lub gdzieindziej na obczyźnie, albo przy wojsku, to przyszlij do „Roli"

2 korony i jego adres, a wyszlemy m u n a' tychmiast p e ł n ą h u m o r u książką p. t.

M A C I E K B Z D U R A ,

wesołe opowiadania parobka wiejskiego.

Pamiętaj o swoich, to i oni o Tobie nie zapomna.

Adres na przekazy: K o la , K rak ów , ul.

św. T o m a sz a 32.

l E Ś S l s g ł l I b a ś n g t l

63 W ystaw a 8 licytacya bydła

wschodnio-pruskiego T o w a rz y stw a chow u b ydła rasy holenderskiej

29 i 30 stycznia 1914 r.

na targowicy miasta Konigsberg w Prusach.

D o licytacyi p rz e z n a c z o n o :

o k o ło 1 6 0 b u h a j ó w i o k o ło 2 2 5 j a ł ó w e k .

* L i c y t a c y a j a ł ó w e k

we czwartek dnia 29 stycznia o srodz. 12 w południe, L i c y t a c y a D u t i a j ó w

w piątek dnia 3o-go stycznia o 9 przed południem.

K a ta lo g i m o in a o trzy m ać od 12 sty czn ia w m iejscu to w a rz y ­ stw a Herdbuchgesellschaft, Konigsberg in Pr., R eet-

h o v e n s tr. 24/26.

C el h o d o w li: N ajw yższa m leczność, ciężkie, sz la c h e tn e k sz ta łty cia ła , silny u stró j. S y stem aty cz n e zw alczanie g ru źlicy W ia d o ­ m ości o m leczności p o p rz e d n ik ó w b y d ła , p rz e z n a c z o n e g o n a

licytacyę, u d ziela b ió ro w y staw y .

Zakład pogrzebowy „Concordia"

5 0 % ^ je d y n y w K rakow ie

^ fS S m

k t ó r y p o s ia d a w ła s n y wielki wyrób

t r u m i e n

Jana Wolnego

Plac Szczepański L. 2( (dom w ła s n y ).

T elefo n Nr. 331.

(3)

TYGODNIK OBRAZKOWY NIEPOLITYCZNY KU POUCZENIU I ROZRYWCE.

Przedpłata: Rocznie w A ustryi 4/50 kor., pótrocznie

2'ąo

k o r .; — do N iem iec 5 m a re k ; — do F ran cy i 7 fran k ó w ; — Jo A m eryki a d o lary . — O głoszenia po 3o halerzy za w iersz jednoszpaltow y. — N um er pojedynczy 10 h a le rz y ; do nabycia w k sięg arn ia ch i na w iększych d w orcach kolejow ych. — A dres na listy do R edakcyi i A d m in istra c y i: K rak ów , ulica ŚW. T o ­ masza L . 32. Listów nieopłaconych nie przyjm uje się. G odziny redakcyjne codziennie od godz. 3 do 6. T elefon nr. 50.

KOLENDY.

d

B o ź r g o

Narodzenia aż do Matki Boskiej Gromnicznej rozbrzmiewają po kościołach i chatach wesołe kolendy. Różnią się one od innych pieśni przedewszystkiem tem, że nie zawierają w sobie żadnej prośby, ale tylko jakieś rozradowanie, spowodowane uroczystą chwilą.

Dlaczegóż kolenda trzyma się tak uporczywie świąt zakresu noworocznego? czy to dla igraszki się dzieje, czy rzeczywiście wyraz ten ukrywa w sobie pojęcie głębszej natury? Ponieważ nie każdy z czy­

telników zastanawiał się nad tem zjawiskiem, więc mu ułatwimy rozwiązanie zagadki.

U wszystkich ludów pogańskich, słońce i księ­

życ, ziemia i ogień, woda i wiatr i różne zjawiska przyrody, odbierały cześć boską. — Słońce jednak i księżyc uważano za główne bóstwa, którym nazwy dawano przeróżne; nazwiska tych bóstw zależały od wielu bardzo okoliczności.

Wszystkie podania i nasze podania ludowe przedstawiają tysiące przykładów walki boga światła z bogiem ciemności. W alka ta każdego roku koń­

czyła się klęską słońca; w jesieni zwyciężał bóg zniszczenia, czarny bóg, i sam panował nad światem.

Człowiek pogański, a tem samem i słowianin z doby przedhistorycznej, widział w słońcu uosobione dobro; pod jego wpływem i drzewa zakwitały, i zie­

mia okrywała się łanami zboża, i zwierzęta wszelkie radowały się, słowem cała natura kipiała życiem.

A ponieważ życie to rozwijało się stopniowo, więc w sile i działaniu słońca pogański człowiek widział różne peryody.

Od chwili jednak, gdy prawda wiekuista, na­

wet w kulcie pogańskim przeczuwana, zajaśniała w całej pełni, gdy zstąpił na ziemię Syn Boży, owa cześć dla słońca i światłości nabrała innego chara­

kteru. Dawną kolendę przystosowano do Bożego N a­

rodzenia i z czasem tak zostały nazwane pieśni, roz­

brzmiewające ku czci Dzieciątka Jezus, pieśni inaczej

jeszcze kantyczkami zwane. To już wyraz spolszczony z łacińskiego: »Canticum«, co oznacza pieśń. Pieśni kolendowe, kantyczkowe, najdawniejsze pochodzą z X V wieku, lubo później tekst pierwotny bywał zupełnie zacierany i to niezbyt fortunnie.

W treści zwykle naiwnej mieszano rzeczy po­

bożne ze świeckiemi, historyę świętą z dziejami współ- czesnemi, modlitwę z jakąś plotką okolicznościową.

Najwięcej prostoty i starodawnej dobroduszności ludowej zachowały kantyczki t. zw. » krakowskie*.

Autorowie ich nieznani piszą kolendy, prawie wy­

łącznie mające za przedmiot Boże Narodzenie i czas poprzedzający tę uroczystość, mianowicie adwent.

Zaczyna się więc w owych pieśniach, na tle ewan­

gelii, wspomnienie o znakach na ziemi i niebie, jako zapowiedzi przyjścia Zbawiciela, o sądzie ostatecznym, łowym dniu strasznym gniewu Bożego«. Po tych wstępnych pieśniach, wszystko się już skupia w sta­

jence betleemskiej i obszernie się opowiada o tem, że najbiedniejsi i maluczcy świata pierwsi zostali powołani do uznania i uczczenia Syna Bożego w Jego ubogiem otoczeniu.

Sceny, rozgrywają się na tle Palestyny, ale żywcem są brane z okolicy, którą pieśniarz zamie­

szkiwał.

Nie mając zamiaru w ulotnej naszej gawędzie okolicznościowej o kolendach i kantyczkach wyczer­

pywać przedmiotu, który dla etnografa i historyka literatury przedstawia niewyczerpaną kopalnię stu- dyów, zaznaczamy tylko, że z pieśni kolendowych zaledwie kilka w kościołach bywa dotąd śpiewanych, a z tych najpowszedniej: » Anioł pasterzom mówił*

i najwznioślejsza: »Bóg się rodzi, moc truchleje«. Inne kolendy kantyczkowe, śpiewane są po wielu chatach i dworkach, oraz w izbach warsztatowych, wreszcie przystosowano je do teatrzyków przenośnych, od szopy Betleemskiej zwanych szopkami.

.. ■

(4)

i8 »R O L A« Nr 2 A n to n i St. B a ssa ra .

Powieść historyczna.

Bil.

2. P O G R Ó Ż K I.

Po odejściu żyda z Wałkiem, w chacie W oj­

ciecha Bartosa narady trw ały w dalszym ciągu, a gdy się skończyły, wszyscy porozchodzili się do swoich chat, nawet Jan stary, jako człowiek w wielu okolicznościach doświadczony, wolał pod osłoną nocy przenieść się do wioski, aniżeli tu narażać się na jakiekolwiek niebezpieczeństwo.

Pozostali t.ylko domownicy i Michał Lis, coś niby gospodarz, niby wyrobnik, niby kapitalista bo gruntu od dworu nie brał, na zarobki zaledwie czasem chodził, a mimo to żył wygodnie i dostatnio.

O je g o dochodach różnie różni powiadali, ale nikt całej prawdy nie wiedział, jak nie wiedziano i tego, co za jeden był ten Lis, skąd pochodził i skąd do Rzędowic przybył. Przebąkiwano, że Lis był Prusakiem , że za jakieś brzydkie sprawki siedział u swoich w w ięzieniu i że z obawy dalszej kary musiał z swej pruskiej ojczyzny uchodzić.

Tak twierdzono powszechnie, ale że nikt pewności nie miał, więc go też we wsi cierpiano, nie poufaląc się jednakowoż z nim zbytecznie.

To tylko było pewnie wiadome, że Lis żył jak ten ptak, który nie sieje, ani nie orze, a wszystkiego ma podostatkiem.

Lis, zostawszy sam na sam z domownikami milczał czas jakiś, a gdy nikt nie przerywał, rzek ł:

— Wojciechu, nie przypadek zrządził, iż z wszystkich ja jeden zostałem. Nie przypadek . . . . Nie przypadek! — powtarzał, jak gdyby chciał, aby się domyślono, co zamierzał powiedzieć.

Gdy nikt jednak się nie odzywał, tak mówił dalej :

— Wiadomo wam, boć to wszystkim wiadomo, że kolo mnie biedy niema,__ Owszem, niem a!...

A nawet grosik jaki taki je s t... No, bardzo dużo niema, ale zawsze je s t...

Słuchano Lisa z zaciekawieniem, nikt mu nie przerywał, ale też i nikt nie wiedział, do czego tenże zdąża.

A tymczasem Lis tak dalej ciągnął:

— Zbierało się składało s i ę . . . oj, nieraz i z na­

rażeniem życia, póki się nie uzbierało tyle, aby było i dla siebie i . . . jakby to powiedzieć, i . . . dla kogo.

Znać było, że te ostatnie wyrazy z wielkim tru ­ dem Lis wypowiedział. Wypowiedziawszy je jednak, odetchnął z ulgą i popatrzał po domownikach try­

umfalnie, jakby czekał na przyznanie sobie słuszno­

ści. Ale gdy i teraz nikt się nie odzywał, uczuł jakąś niepewność i jakby lęk pewien przed tem, co jeszcze miał powiedzieć.

Trwało to jednak zaledwie małą chwilę, gdyż wkrótce tak mówił dalej:

— Czterdziestka mi przeszła w samotności, pa trzałem i szukałem, w czyjeby ręce złożyć moją krw aw icę.. . tak jest moją krwawicę .. . ale nie mogłem znaleść rąk godnych. Bo to dzisiaj, mój Wojciechu, naród okrópnie płochy, tak jest płochy, a szczególniej n ie w ia sty !... Oj, znam s'ę na nich dobrze, boć nie jedną się znało w m łodości!

Przerw ał na chwilę, pot kroplisty otarł z czoła, widocznie mowa ta męczyła go niezmiernie. Ulit - wał się Bartos tem jego męczarniom i zapytał bez żadnych wstępów :

— Nie kręćcie długo Lisu, bo nic nie wykre cicie, ale gadajcie prosto z mosta, do czego zdążacie.

Nie spodziewał się widoczn;e Lis tak nagłego zapytania, bo w pierwszej chwili nie wiedział, co ma odpowiedzieć. Zebrawszy jednak myśli, jednym tchem wykrzyknął:

— Wojciechu, dajcie wy mi waszą Helenkę za żo n ę!

Usłyszawszy to Bartos, omato głośnym śmie­

chem nie wybuchnął, ale że to gościnność i wobec najgłupszego gościa nakazuje być grzecznym, powstrzy­

mał wyrywający mu się z głębi piersi śmiech, i zwracając się do córki, zapytał niby poważnie:

— I cóż ty, Helenko, na to?

— A cóżby? Gdzież mnie z Michałem się równać, ani ja pieniędzy nie mam tyle, co Michał, ani lat tyle .. . Gdzieżdym ja nawet śmiała z wami do kościoła . . .

Podobała się widocznie ta odpowiedź Bartosowi, bo wąsa dumnie podkręcił i z lubością na dziewczynę popatrzył.

Lis za to był bardzo niezadowolony. Zagryzł wargi i zdawało się, że obelgą wybuchnie, ale wi­

docznie nie uważał sprawy za przegraną, bo wywołał dobrotliwy uśmiech na twarz i próbował swoje za­

miary tłómaczyć.

— Uważcie tylko, W ojciechu,. . tak uważcie tylko dobrze: macie trzy córki, a ziemi zaledwie cztery m o rg i... i to pańskie, a więc dlatego nie­

pewne. Tak jest niepewne! Pan rządca Trawiński was nie lubi, może je łatwo odebrać, a co wtedy ?

— Tego ja się nie boję — odparł poważnie Bartos — boć ziemia nie rządcy Trawińskiego, ale pana starosty Szujskiego, i pan Trawiński nikogo bez jego woli wydalić nie może.

— On to jednak zrobić może, tak jest, m o że...

przekonywał daLj Lis. — Wszak wiecie, że on was od dawna nie lubi, że gdzie może, dokucza, »łysuniem«

was prz«zywa . . .

— Wolno psu na Bożą mękę szczekać, ale jej ugryźć nie wolno. Niech s^bie tam Trawiński wy­

gaduje, co chce, a ja sobie z tego nic nie robię.

Gdy na pańskie potrzeba, to pierwszy staję, przy robocie się nie lenię, toć i obawiać się nie mam czego. A gdyby mi nawet ten, prz-z ojców moich uprawiany zagon odebrano to, z zdrowemi lękami przy pomocy Bożej biedy się nie lękam.

Na taką mowę Bartosa gniew począł wstępować w serce nieszczęśliwego konkurenta. Przeczuwał, że groźbą nie zmiękczy twardej natury, ale mimo to postanowił nie ustępować, póki nie wyczerpie wszyst­

kich sposobów.

Zaczął więc ponow nie:

— Gdyby nawet tak było, jak mówicie, to jeszcze coś gorszego nad wami wisi, tak jest, coś gorszego! ....

— Nie straszcie, bo się nie boję!

— Zlękniecie się, gdy pow iem !

— Mówc!eż w ięc prędzej, abym miał czas przed spaniem ochłódnąć, — żartował W ojciech.

— Powoli, tak jest, powoli, bo i przez życie całe możecie nie ochłódnąć...

— Oj, to coś bardzo gorącego!?

— Zimne ono nie będzie!

Tak się przekomarzali, dość jeszcze grzecznie, choć w obydwóch krew grać zaczynała. Wojciech wstrzymywał się siłą woli, boć gościnność nie po­

zwalała mu na ujęcie przybłędy za kark i wyrzuce­

nie go na cztery w iatry; w Lisie burzyła krew wzgardzona duma. Żartował, ale w duszy gotował cios, który, zdaniem jego, powinien zmiażdżyć prze ciwnika i do stóp mu go rzucić.

Nie spieszył się jednak z wypowiedzeniem >ło

wa ostatniego, gdyż wiedział, że w takich razach im

(5)

Nr 2 » R O L A«

19

dłuższą bywa próba, tem cios pewniejszy skutek

odnosi.

— No i jakże, Wojciechu, — począł otwarcie drwiącym tonem — dacie mi Helenkę, czy nie?

Bartos cały krwią zapłonął, ale hamował się.

— Chybaście z moich słów poznali, jak wam odpowiedzieć miałem. A teraz, proszę was, nie draż­

nijcie mnie więcej, abym snać nie zapomniał, że w domu moim jesteście!

— I ten dom niedługo wasz! Wiecie dobrze, jakie teraz czasy; król w Warszawie, niby to król, a Moskal w kraju rządzi, jak mu się podoba.

— I cóż to ma wspólnego z was

7

ą sprawą ?

— To ma wspólnego — wybuchnął teraz z całą zaciekłością Lis — że przyjmowanie w domu wa szym człowieka, na którego głowę Moskale cenę na­

znaczyli, pachnie więzieniem, a może Sybirem nawet!

Urwał Lis, mniemając, że cios był skuteczny, ale Bartos, jakby się niczego nie domyślał, zapytał spokojnie:

— I któż to ma być tym zbrodniarzem, boć przecie nie o sobie myślicie?

— Nie udajcie, bo wiecie o kim myślę! Staremu Janowi przyda się odpoczynek po tak burzliwem życiu, a wasze zdrowe ręce potrzebne będą w kopal­

niach sybirskich.

— Acha! z tej strony zaczynacie? — odparł spokojnie Bartos. — Nie trapcie się, bo Jana jeszcze Moskale nie mają.

— Ale mieć będą!

— Nie będą, bo niema zdrajców wśród chło­

pów polskich.

— A gdybym ja im o tem powiedział? — za­

pytał z złośliwym uśmiechem Lis.

— Jeźeliś Polak, tó nie powiesz ; jeżeliś zaś pruski przybłęda, jak to powszechnie twierdzą, to postąpimy z tobą jak z nieprzyjacielem ojczyzny.

Tak mówił Bartos, ale mimo tepro czuł się nie­

spokojnym. W iedział, że jedno słowo Lisa wystarczy, aby za śladami Jana rzuciła się cała sfora carskich szpiegów. Wiedział, że ci nie zaprzestaliby pogoni dotąd, pókiby ściganego nie złapali w swe ręce.

A gdyby Jana udało im się ująć, to i jego nie zo­

stawiliby w spokoju.

Że Lis do zdrady gotowy, ani na chwilę nie wątpił. Nie dał jednakowoż poznać tego po sobie, ale postanowił na groźby groźbami odpowiadać.

Ale Lis, nastraszywszy, jak mniemał, próbował użyć jeszcze pokory. W tym celu przyoblekł twarz smutkiem i drżącym głosem mówił:

— Ani ja chcę zdradzać, ani o tem m yślałem ...

tak jest, nie myślałem! A wszystko, com rzekł, to jeno z dobrego serca dla was. Chciałem was ostrzedz i powiedzieć, co was może spotkać, jak również, coby się stało z waszemi dziećmi wrazie takiego wypadku.

— Bóg by im zginąć nie dał.

L:s udał, że odpowiedzi tej nie słyszy

— Dziewczęta, o które tak się troskacie — cią gnął Lis dalej — poszłyby na poniewierkę. A jako że ładne są i w grzechby popaść mogły, tak jest, mogłyby, o m o g ły !

I aż się oblizał przybłęda na samą taką myśl zdrożną.

Wojciecha poczynała złość brać na takie gada­

nie, ale chcąc wybadać, co Lis myśli, rzekł spokojnie:

— To radźcie wy mi, co mam czynić?

— Jużem to rzekł, tak jest, jużem rzekł. Dajcie wy mi Helenkę za żonę, to ja i ją i was wszyitkich ustrzegę. Grosza nieco jest, choć niewiele, ale jest, a /a prósz wszystko się zrobi.

— Więc powiadacie, że to wszystko jeno z ży czliwości dla nas mówicie? — zapytał Wojciech.

— Prawdęście rzekli, tak jest prawdę.

— No, to jeżeli tak, to o jedno was proszę:

dajcie dowód tej życzliwości i o Helence więcej nie wspominajcie.

Lis poczerwieniał cały ze złości. Z oczu padały iskry gniewu, dłonie zaciskały się w pięści, a usta mamrotały niezrozumiałe wyrazy.

Długi czas to trw ało; nareszcie wybuchnął:

— A oto jeszcze jeden dowód mej życzliwości daję wam na ostatek, więc powiadam : Nim słońce ukaże się na wschodzie, porzućcie Rzędowice, gdyż potem będzie zapóźno. Zostawcie żonę i dzieci bez opieki, albo zabierzcie je z sobą na tułaczkę, mnie to obojętne.

Odsapnął ciężko, bo złość tłumiła mu głos, a po chwili tak dalej mówił:

— Jako szczery przyjaciel i to wam jeszcze po­

wiadam, że wprost od was idę zawiadomić, kogo należy, o odkryciu Jana i o tem, że wyście jego wspólnikiem.

Skończył i zbierał się do odejścia.

— Żal mi was — rzekł wtedy Wojciech — ale powtórzyć to jeszcze muszę dla lepszej dokładności, że dziewczyna moja nie dla was, tembardziej, że W itek ją Małków chce brać, kiedy dziewczyna nieco stężeje. W pogróżki zaś wasze nie wierzę, bo choć­

byście się na nas mścić chcieli, to Jan nic wam nie winien.

— Nie wierzycie ? To wkrótce uwierzycie

1

Rzekłszy to, wyszedł Lis bez słowa pożegnania.

Zaledwie zamknęły się drzwi za odchodzącym, przypadła do męża Jadwisia Bartosowa, a ujmując go za rękę, jęła mówić:

— I cóż najlepszego uczyniłeś, W o jtu ś?... Nie o nas tu idzie, ale o ciebie, b iedak u! Lis do wszyst­

kiego zdolny, więc i zdradzić gotów.

— Wiem ci ja o tem, ale cóż miałem uczynić?

Bóg i sumienie mi powiadają, aby iść uczciwą drogą.

Nie chciałem obiecywać tego, o czem z góry byłem przekonany, że nie uczynię. Czyżbyś ty była innego zdania?

— To nie t o ! Ale może lepiej było z nim ła­

godniej, pokorniej...

— Mylisz się, dziecko, u takich ludzi, jak Lis, pokora nic nie znaczy, ale owszem jeszcze dodaje im pewności.

— I co my teraz poczniemy, biedaki ? — lamen­

towała Jadwiga.

— Ot, pójdziemy spać, a jutro będzie, co Pan Bóg zdarzy — próbował żartować Bartos, aby uspo­

koić strwożoną niewiastę, choć sam wcale spokoju, nie doznawał.

— Spać, dzieci! — rzekł, zwracając się do H e­

lenki i Cesi — Po co to tak długo siedzi? Najmą­

drzejsza to Justysia: już na drugi bok się przewraca.

Mówił, aby odegnać niemiłe myśli od siebie.

Gdy dziewczątka, posłuszne rozkazowi ojca, poklękały do wieczornego pacierza, klęknął i W oj­

ciech, ale nie odmawiał go z taką swobodą, jak zwykle. Rozpoczęte słowa rwały się w połowie.

Musiał wiąc zaczynać nanowo, nie chciał bowiem zbyć pacierza, gdyż wiedział,' że to sprawa z Bogiem.

Bartosow a, jako że to kobieta zawsze skrzęt­

niejsza, już uprzedziła męża. W ięc gdy ten po dość długiej modlitwie wstał z klęczek, podniosła głowę z pod pierzyny i :

— W ojtuś, a nie trap się bardzo — rzekła.

— Spij, kochanie, śp ij! — pocieszał Bartos,

obejmując ją kochającym wzrokiem, poczem wyszedł

na obejście, aby przed udaniem się na spoczynek

obejrzeć dobytek.

(6)

Gdy powrócił do izby, kobiety już spały. Nie poszedł jednak zaraz spać, ale jeszcze raz ukląkł przed obrazem M atki Boskiej Częstochowskiej i mo­

dlił się długo a żarliwie. Potem ze skrzyni wycią­

gnął stary i nieco rdzą nagryziony pistolet, oczyścił go nasypał prochu, przybił i schował pod poduszkę.

Przygotowawszy się w ten sposób na wszelki wypadek, dopiero wtedy zasnął twardo, bo był znu­

żony, a miał czyste sumienie.

Spał, a tymczasem nad głow ą jego gromadziły się czarne, ciężkie chmury.

(C. d. n.)

W E S O Ł Y K Ą C I K .

N asze d z ie c i.

M a l c i a : W co będziemy się bawić? W pieska i kotka, czy w tata i mamę?

J ó z e k : A... to przecie wszysto jedno!

Bajka.

O j c i e c : Co to za książkę czytasz?

J a d z i a : To powiastka o mężu i żonie, którzy się poorali, nigdy się nie kłócili i kochali aź do śmierci.

O j c i e c : Aha! więc to bajki.. No, dobrze, dobrze!

15 l a t b e z w o d y .

S y n : — Mamo! tu piszą, że wielbłąd 15 dni wytrzyma bez wody.

M a t k a : — To jeszcze nic, twój ojciec już 15 lat nie pił kropli wody.

P rę d z e j.

— Czy pan jest pan doktór?

— Tak.

— To może pan pójdzie do mnie, bo mi mąż umiera.

— Jeżeli umiera, to ja po co?

— Ano, zawsze przy konsyliarzu będzie mu się umierało i prędzej i łatwiej.

J e d e n i d ru g i.

Dwóch pijanych studentów wzięło chłopa mię­

dzy siebie i pytają go.

— Powiedzcie tatusiu, czyście osieł, czy głupiec ? A on: — Nie wiem, ale stoję w środku między jednym a drugim.

M a ła rz e c z .

Mały człowiek chciał zadrwić z jednookiego kupca i m ów i:

— Ale drugie oko przydałoby się panu!

— Tak jest, rzecze kupiec, żebym mógł lepiej dojrzeć tak małą rzecz, jak pan jesteś.

B ez s u m ie n ia .

Włóczędze czarno zarosłemu mówi sędzia:

— Twoje sumienie musi być tak czarne, jak twoja broda.

Na to włóczęga:

— Jeżeli mamy sądzić według brody, to pan sę­

dzia nie ma wcale sumienia, bo nie ma brody.

W ięcej w a rt.

W d o w a po doktorze: — Podobnoś wyszła za mąż, Marysiu?

M a r y s i a : — Tak, proszę pani, za szewca.

W d o w a : — To nie szczególnie?

M a r y s i a : — J a myślę, proszę pani, że żywy szewc więcej wart, niż nieboszczyk doktór.

N owe k s i ą ż k i .

Biblioteka powszechna, nakładem i drukiem księ­

garni Wilhelma Zukerkandla w Złoczowie.

Ruchliwa księgarnia Zukerkandlą nie ustaje w swej szlachetnej działalności szerzenia oświaty za- pomocą użytecznych książek. W ostatnich czasach wydała szereg broszurek, które niniejszem chcemy omówić. I tak:

Stanisław Trembecki: Bajki i listy. Na 76 stro­

nicach broszurki pomieścił W ydawca 13 najcenniej­

szych bajek Trembeckiego i 14 listów wierszem, pisanych do najznakomitszych osób, żyjących w owych czasach.

K arol Sznajnocha: Szkice historyczne. XI. Jest to dalszy ciąg poprzednio wydanych prac tegoż autora, zawierający cztery rozprawki historyczne, a miano­

wicie: »Dyabeł W enecki«, »Szlachcic chodaczkowy*,

»Jak R uś polszczala*, Śmierć Czarneckiego«.

Cerwantes: Don Kiszot z Manszy. Jest to powieść bardzo dawna, bo napisana jeszcze z początkiem X V II wieku, a przecież ciągle czyta się ją z jednakiem zajęciem. Opowiada ona dzieje szlachcica z Manszy, w Hiszpanii, który pod wpływem fantazyi, rozkoły­

sanej czytaniem ksiąg rycerskich, spieszy w świat z giermkiem swoim, aby wśród tysiącznych przygód i niebezpieczeństw bronić niewinności i cnoty. W ciągu swej wyprawy doświadcza wielu śmiesznych przy­

gód, przeplatanych często smutnemi, co składa się razem na wielce interesującą i różnobarwną treść książki.

Piotr Bojko: Chrząszcze. Dla tych, którzyby ze­

chcieli poznać bliżej owady, jak również dla mło­

dzieży, zbierającej je w celach naukowych, jest to książeczka bardzo pożyteczna. A utor podzielił ją na dwie części, z których w pierwszej opowiada o sy­

stematyce chrząszczów i podaje opis najważniejszych gatunków, zaś w drugiej podaje wyczerpujące wska­

zówki do ich chwytania i przechowywania. K sią­

żeczkę zdobi 14 rycin.

Franciszek Zabłocki: Sabobonnik. Do twórców komedyi polskiej należy między innemi i Franciszek Zabłocki, który, chociaż lem at do swych prac brał z utworów obcych, tak potrafił go zastosować do własnego narodu, że długi czas sądzono, iż były to pomysły oryginalne. I dzisiaj, chociaż wiek cały minął od ich powstania, czyta się je z prawdziwą przyjemnością; tyle w nich swojskiego i miłego h u ­ moru. Do tych komedyi należy również »Zabobonnik«, świeżo wydany, jako tomik 971—972 »Biblioteki Powszechnej*.

P. A. de Alarcon: Nowele. Z hiszpańskiego tło- maczył K arol Kramarczyk. Alarcon, jeden z najulu- bieńszych powieściopisarzy hiszpańskich, tw orzył po­

wieści, pełne gęłbokiej znajomości serca ludzkiego i pogodnego humoru. W omawianej książeczce mamy trzy jego nowele, odnoszące się do tak zwanej

»Wojny o niepodległość* w 1808—1814 r., czwarta jest obrazkiem z życia wieśniaka południowo-hiszpań skiego. Piękne tłomaczenie p. K ram arczyka zasłu­

guje na szczególniejsze uznanie.

Herman B a n g: Tancerka i inne nowele. Bang urodził się w Danii i pisał po duńsku. Będąc sam pisarzem-tułaczem, odczuwał głęboko niedolę ludzką i odmalował ją później w swych utworach. To też tematem jego prac jest ciche, bezbronne i złamane życie ludzi biednych. Tomik 974—975 zawiera pięć nowel tegoż autora, a mianowicie: »Tancerka«, »Bar- chan umarł«, »Franciszek Panderc, »Fragment«

i »Z tam tego świata*.

(7)

Nr 2 »R O L A« 21

Ż Y C I E , M Ę K A I Ś M I E R Ć P A N A J E Z U S A .

2. W E R B U H E K j Ż H I W . I A E Z Y ,

W yszedł SiewcaJBoży, aby obsiać1 ugory ludz­

kich dusz nasieniem nieomylnych prawd Bożych — wystąpił publicznie Zbawca świata z nową, niebieską nauką, aby nią ludzkość przemienić, uzacnić, popra­

wić, odrodzić, aby napełnić niebo nieprzeliczonemi

hufcami wybranych. s

Gdy mówić zacznie, rzesze wiszą na Jego ustach, a On im opowiada o Królestwie Bożem na ziemi, 0 miłości Boga i bliźniego, źe ubodzy w duchu 1 prześladowani wejdą do Królestwa niebieskiego, a cisi oddziedziczą ziemię. Którzy płaczą, będą po­

cieszeni; sprawiedliwości łaknący będą nasyceni;

miłosierni dostąpią miłosierdzia; czyści oglądają Bo­

ga — błogosławieni tak czyniący, a zapłata ich ob­

fita jest w niebiesiech.

Gdzie tylko przejdzie, przynosi ze sobą pomoc i błogosławieństwo. Gdzie się tylko odezwie, tam na głos Jego dzieją się niewidziane znaki i cuda.

W szystko, co nadprzyrodzone, co Boże i wielkie, przychodzi Mu bez pracy, bez wysiłku, bez niepo­

koju, bez popisywania się przed ludźmi.

Jednem słowem uzdrawia chorych, wskrzesza umarłych. Przywraca wzrok ślepym, głuchym słuch, niemym mowę, z opętanych wypędza złego ducha.

Tu upadłych dźwiga, strapionych pociesza, wzma­

cnia wątpiących, opuszczonych tuli. Tam oziębłych zagrzewa, oświeca ciemnych, tym ścieżki żywota prostuje do nieba, budząc w nich wiarę w swe Bó­

stwo — jednem skinieniem swej wszechmocnej woli leczy i koi ludzkie boleści duszy i ciała.

Z ust Jezusa płynie najpiękniejsza i najwznio­

ślejsza nauka, zasady najczystszej moralności i do- gmata przewyższające rozum ludzki, ale zawierające

w sobie niewyczerpane źródło światła i pociechy.

Wymowa Jego nacechowana jest taką prostotą, że zrozumie Go tak dziecko, jak i prostaczek, tak tłumy ludu, jak i uczony. Jezus zadziwia, pociąga i pory­

wa swoją wymową, to też tłumy, słysząc Go, woła­

ją : »Nigdy tak człowiek nie mówił, jak Ten!« K aż­

de słowo, wymówione przez Jezusa, staje się płod- nem w skutkach, nasieniem nieobliczonych plonów przyszłości.

Świętość i dobroć, mądrość i nieziemska po­

tęga, otaczają Jezusa powagą, nie odpowiadającą ani skromnemu na ziemi stanowisku, w każdym swym czynie robi wrażenie syna, zarządzającego domem rodzicielskim. Tak! bo przecież to Syn Boży, ocze­

kiwany Zbawca ludzkości zeszedł na ziemię i doko­

nuje wyzwolenia, odkupienia, wskazuje światu całe­

mu nowe do życia drogi. Przez trzy lata plewi i sieje Boże ziarna prawdy — aż dzieło swoje zapieczęto­

wał śmiercią na krzyżu. Zasiał i odszedł, a któż te niebieskie nasienia rozrzuci szeroko i daleko, w ser­

ca zwątpiałe tylu milionów? K to je rozmnoży, roz­

szczepi, kto przypilnuje i zwiezie do gumien plony żniw wydatnych?

O! nie zmarnieje praca Jezusa, mozoły, przela­

na krew! Odszedł, lecz zostawił żniwiarzy, gospoda- rzów w swej winnicy, których w ciągu publicznego życia, zgromadziwszy w pierwsze seminaryum, przy­

gotował do kończenia rozpoczętego dzieła...

Dwunastu wybrał, powołał, dwunastu czerpało wprost z Jego ust i serca Boską naukę i praw dę, którą mieli karmić narody i szczepy, dalej, szerzej w ludzkość apostołować dewizę Chrystusowego wy­

bawienia. Dwunastu wybrał i zlecił im misyę n a­

(8)

22 » R O L A « Nr 2

wrócenia świata, a w pomoc im posłał trzynastego robotnika apostoła, św. Pawła!

Dwunastu miało orać i zasiewać Ewangelię w niwy serc Izraela w pierwszym rzędzie, a któż pójdzie między pogan, którzy również oczekiwali Zbawcy? K to podejmie na swe barki ciężkie zada­

nie, pełne mnogich niebezpieczeństw, lecz błogo-ła wionę zadanie herolda Chrystusa w pogańskich kra­

inach? K to wypełni zlecenie Jezusa, które Aposto­

łom przekazał bezpośrednio przed swem W niebo­

wstąpieniem, mówiąc: >Weźmiecie moc Ducha św., który przyjdzie na was i będziecie mi świadkami w Jeruzalem i we wszystkiej żydowskiej ziemi i w Sa- maryi i aż na kraj świata«.

K to maleńkie Królestwo Chrystusa, niby ziarn­

ko gorczycy, rozwinie w przestronne drzewo K o­

ścioła św., w którego cieniu tyle narodów bałwo­

chwalczych znajdzie szczęście, ukojonie?

K to?

Tarseńczyk Szaweł — nawrócony Paweł!

Dwunastu powołał P. Jezus zaraz w początkach głoszenia Bożej nowiny na oraczy, siewców i żni wiarzy, a imiona ich następujące: Szym on-Piotr i brat jego Andrzej; Jakób i brat jego J a n ; Filip i Bar­

tłomiej; Mateusz i Tomasz; Jakób młodszy i Judasz Tadeusz; Szymon Zelota i Judasz Iskaryot.

Jednymi z pierwszych, których Pan do swej służby zawezwał, byli Andrzej i Jan, uczniowie św.

Jana Chrzciciela. Mężowie ci, widząc P. Jezusa, cho­

dzącego nad Jordanem, jakby przykuci do Jego po­

staci, poczęli iść za Nim.

— Czego szukacie? — pyta ich uprzejmie Zba­

wiciel.

— Mistrzu! gdzie mieszkasz?

— Pójdźcie i oglądajcie! Mieszkaniem mojem świat cały, droga moja do krzyża prow adzi... Pój­

dziecie ze mną ?

Patrząc w oblicze Jezusa, opromienione bla­

skiem Bóstwa, z radością się zgodzili, zostali, poszli na tułaczkę trzech i dziesiątek la t.. .

Na jeziprze Genezaret rybak sieć zapuszcza.

Już całą noc wraz z bratem napróżno się trudził, bo ryby omijały sieci. W tem nad brzegiem wody przystanął Zbawiciel i przypatrując się wysiłkom ry­

baka, wzniósł swą rękę w górę i wypowiada do nie­

go wszechpotężne zaproszenie, a zarazem rozkaz:

— Chodź za mną, odtąd ludzi łowić będziesz...

Patrzy Szymon - Piotr, słucha zdumiony tych dziwnych słów, mgnienie oka się waha — nagle, opuszczając łódź, sieci, wszystko, w wodę się rzuca i do kolan Mistrzowi się schyla z zapewnieniem: Do śmierci już z Tobą zostanę !

Skinieniem ręki, wyrazem swych oczu, nieprze­

partą, niewolącą potęgą głosu, zwerbował Boski Siewca-Gospodarz robotników do winnicy, na krze­

wicieli Bożej nauki. Nie szukał mędrców, możnych tego świata, owszem lubował się w prostaczkach, grzesznikach i im powierzył dzieło odnowy świata, wyrwania go z morza błędów, zepsucia, rozpasania...

Trzynastego, Szawła, dyszącego nienawiścią ku wyznawcom nowej nauki, gdy jechał do Damaszku po to, by ich wyniszczyć, cudownym sposobem robi szermierzem swej idei, że Szaweł, dotąd wróg nie­

ubłagany, pyta oślepły: »Panie! co chcesz abym czynił?« — I oświecony łaską potężnego Mistrza, ukochawszy zakon Chrystusowy więcej niżli życie, oddaje się na Jego usługi, staje się jakby płonącą pochodnią, gdy depozyt Bożej wiary apostołuje wśród zgangrenowanego pogaństwa.

Tak najęci żniwiarze ruszyli do pra< y . ..

I nim ubiegły dziesiątki lat, już pod pługiem i przez zasiew apostolskich oraczy i siewców odmie­

niły się ugory ziemi. Z nauką Chrystusa strzeliło w ludzkość nowe życie, świeże prawa, szlachetniały czyny, myśli, pragnienia — idea Jezusa, — pro­

staczka z Nazaretu, obejmując na wskroś człowieka, zawładnęła światem.

W tryumfalnym pochodzie, mimo rozliczne przeszkody, dociera w najdalsze zakątki, a gdzie się zjawi, wnosi z sobą ożywcze soki i wytyczne »drogi prawdy i żywota«. Weszła w rodziny, w państwa, w tryb życia praktycznego i w przestwory moralne, nie znając granic przestrzeni ani stosunków. Czas ją szerzył coraz dalej, głębiej — dotarła do nas i żyje, jak żyła przed wiekami, w Kościele kotolickim.

Ks. I*atvei W ieczorek.

**>*»^

a

-'WW'/W

v

^AAA**'WWVWWWWWWWW\^'\*/VVVWWS^^**/WVWVW'/V\*/'/VVWV\*/'A^/\

„Nie doszła oświata na wieś".

Dlaczego niema oświaty na wsi? Oto dlatego, że żal pieniędzy na nią: żal pieniędzy na książki, i gazety, a nie żal pieniędzy na wódkę, wesele, chrzci­

ny, oraz inne huczne zabawy. Bo jakżesz ma być na wsi oświata. Powiedz n. p . :

— Franek kupmy książkę, lub zaprenumerujmy do spółki jakąś gazetę jak n. p. »Rolę« to Franek na to :

— Miałby ja wydawać pieniądze na gazety, albo na książki, to wolę se wódki za te piniądze wypić.

Jest wprawdzie oświata i po wsiach, ale nie po wszystkich. Te które bliżej położone miasta lub miasteczka, to prędzej mają oświatę, bo gazete kupi w mieście, lub jakąś książkę, lub też jest na jakimś ze­

braniu, lub na wykładzie. Ale pomyśleć o wioskach dalej położonych od miasta. To coż tam widzimy?

Oto widzimy rozpustę, pijatyki i bijatyki z powodu tego, że się młodzież nasza nauczyła tej oświaty w Prusach.

Raz zapytałem się gospodarza ze wsi!

— Macie wy jaką książkę do czytania, mój przyjacielu?

— Mam — on na to.

— A jakąż?

— A dyć do modlenia.

— A gazetę trzymacie jaką?

— E, co mi tam po gazecie! albo se to gazety poje ?

— A kółko rolnicze we wsi posiadacie?

— Trza nam Kółka, nie wiem naco! Namy Moś- ka, co towary z miasta przywozi i tanio sprzedaje, a jeszcze i kieliszek wódki w prezencie da.

A więc niema oświaty na wsi — mówię!

— Co tam z jakąsik oświatą! Dawni oświaty nie było, a i tak ludzie żyli i żyć będą, żeby ino co mieli zawsze jeść — dokończył gospodarz i rozeszliśmy się. A ja w duchu myślałem. — Boże! jeszcze nie­

doszła oświata do wsi i jakżesz ci bracia moi będą kochać Ojczyznę, skoro oświaty nie mają. Znam i takie wsi gdzie nieznajdziesz ani szeląga oświaty nie znajdziesz tam książki lub gazety dobrej jak

»Rola« ani też K ółka roi., ale za to rozpusty pełno.

A teraz pytanie? W jaki sposób możemy mieć oświatę po wsiach?

Oto w ten sposób, gdy będziemy czytali książ­

ki dobre i gazety, a z pewnością będzie oświata i po najmniejszych wioskach. A zatem, bracia czy­

telnicy, szerzcie oświatę pośród ludu wiejskiego, je dnajcie prenumeratorów nowych z pośród znajomych, zakładajcie czytelnie polskie po wsiach, a wówczas przyniesie nam ta oświata dobro dla Ojczyzny Matki.

S taszek z Z a k ręcili,

(9)

T A J E M N IC Z Y DUCH

2. R alf ry c z ą c y i N a ta n k rw aw y .

Pułkownik Bruce, od lat dziesięciu zarządzający osadą, zamieszkiwał równie skromny, choć nieco ob­

szerniejszy budynek, jak inni koloniści. Rodzina jego składała się z żony, dwóch synów i dwóch córek, Toma już poznaliśmy w poprzedzającym rozdziale;

młod-zy syn miał imię Ryszard i liczył lat szesnaście.

Starsza córka Sara nie skończyła jeszcze lat siedem­

nastu, młod-za Matyi la miała rok piętnasty. Oprócz czworga dzieci znajdowała się jeszcze w domu puł kownika młoda dziewczyna, wychowanka. Ojciec jej zniknął od lat przeszło dwunastu w lasach pogra­

nicznych i pozostawił pięciojetnią córkę bez opieki i utrzymania. Pułkownik

ulitował się nad małą Telią i wziął ją do siebie. W kil­

ka lat dopiero potem do­

wiedziano się, iż Daniel Doe, jej ojciec, żyje pomię­

dzy Osagami, ale wcale wracać nie myśli. Przybrał on strój i zwyczaje dzikich i nie troszczył się zupełnie 0 swą dziecinę. Odtąd B ru­

ce stał się dla niej wpraw­

dzie nie ojcem, ale opie­

kunem ; żyła w domu jego, w połowie jako przyja­

ciółka, w połowie jako wy­

chowanka ; zaspakajano wszystkie jej potrzeby, a Telia wzamian pełniła lżej sze usługi domowe.

Po wieczerzy Roland zwierzył się pułkownikowi ze swych zamiarów osie­

dlenia się w jego kolonii.

— Kochany Rolandzie

— rzekł Bruce, wysłucha­

wszy go — żałuję serde­

cznie, że zamiar twój jest prawie niepodobny do speł­

nienia. Wszystkie grunty na kilkaset sążni wokoło należą do naszych osadni­

ków ; żaden ci nie odstąpi 1 piędzi ziemi, niepodobna zaś, ażebyś dopiero w głębi puszczy karczował las i tam pola zakładał. Indyanie pa­

liliby i niszczyli co rok twoje zasiewy, i straciłbyś ze szczętem szczupłe mienie, jakie posiadasz. Ja mam mało roli, podzieliłbym się z tobą, ale nie w ystar­

czyło by jej dla naszych obu rodzin. W ierz mi, da­

leko lepiej zrobisz jeżeli wyruszysz ze swoimi towa­

rzyszami ku ujściom Ohio, tam dostaniecie jeszcze za darmo tyle ziemi, ile jej zdołacie uprawić, i w krót­

kim czasie przy pracy możesz dojść do zamożności.

— Zrobię, jak mi radzisz kochany pułkowniku, lubo wyznam ci szczerze, iż milejby mi było pozo­

stać między wami. Czy w naszej dalszej podróży na potkamy wiele niebezpieczeństw i trudów ?

— Najmniejszych — odpowiedział Bruce — droga wydeptana przez karawany, które się przed wami w tamte strony udały, jest bardzo znana i sze­

roka: z łatwością przebędziecie ją z waszym taborem.

Co sie tyrzy Indyan, tych niezawodnie nie napotka- cii . Odkąd w roku zeszłym przetrzepaliśmy ich po­

rządnie, żaden nie śmie się pokazać w tych stronach.

Zresztą ku północy lasy już nieco przetrzebiono, a takich miejsc unikają dzicy. Dziwi mię tylko — dodał po chwili pułkownik —- że zamierzyłeś osad­

nikiem zostać i wiedziesz swą siostrę w te puste okolice, kiedy przecież stary twój stryj R alf jest jednym z najbogatszych osadników w W irginii, po­

siada ogromne obszary ziemi, a prócz was dwojga niema innych dziedziców.

— Stryj mój umarł i majątek cały zapisał komu innemu.

— Niepodobna! — zawołał pułkownik, zdziwiony do najwyższego stopnia. — Komuż więc mógł nie­

sprawiedliwy starzec zapisać swoje mienie?

Bruce niezmiernie był ciekaw dowiedzieć się bliższych szczegółów, dotyczących dziwnego postę­

powania starego R alfa Forrestera. Roland opo­

wiedział mu wszystko, a po­

nieważ zdarzenie to pozo­

staje w ścisłym związku z naszą historyą, przeto po­

wtórzymy opowiadanie na­

szym czytelnikom.

R alf Forrester, stryj R o ­ landa i Edyty, pochodził ze starej szlacheckiej an­

gielskiej rodziny i wraz z Walterem, bratem swym młodszym, przybył do S ta­

nów Zjednoczonych. Zwy­

czajem odwiecznym w A n ­ glii starsi synowie otrzy­

mują cały majątek po ro­

dzicach, młodsi zaledwie niewielkie sumy pieniężne.

Młodszy zaś brat Ralfa po­

siadał bardzo mało, gdy ten zakupił zaraz rozległy ob­

szar ziemi i założył piękną kolonię. Przez niejaki czas obydwaj bracia żyli ze sobą w zgodzie, gdy jednak W alter, wbrew woli Ralfa, poślubił ubogą panienkę, a nadto podczas wojny o niepodległość stanął po stronie Amerykanów prze­

ciwko Anglikom, zerwała się zgoda pomiędzy braćmi i miejsce jej zajęła nieprzy- jaźń. Ralf, będąc wiernym królowi angielskiemu, ów­

czesnemu panu osad pół­

nocno amerykańskich, nie mógł przebaczyć swemu bratu, że przyłączył się do powstańców, postanowił więc ukarać swego brata W altera wydziedziczeniem jego dzieci, a ponieważ sam był bezżennym, a więc i bezdzietnym, przeto przyjął do domu małą dzieweczkę, sierotę po Yvertonie, majo­

rze angielskim, który w bitwie z powstańcami poległ.

Dziecię to miało odziedziczyć pc śmierci R alfa jego posiadłości; wkrótce jednak w wybuchłym pożarze dziewczynka znikła bez śladu. Nie znaleziono jej szczątków, i wszyscy byli przekonani, że szybki i gwałtowny ogień zapewne je strawił. Ralf, mimo straty wychowanicy, bynajmniej nie zmienił zamiaru wydziedziczenia dzieci brata i dopiero, gdy ten zginął w bitwie pod Savannah, wziął je do siebie. Roland miał naówczas lat trzynaście, Edyta zaledwie pięć liczyła. Surowy starzec zwolna przywiązywał się do sierot i niejednokrotnie oświadczał, że im swój ma­

jątek ' zapisze. Nieszczęściem Roland, podobnie jak niegdyś jego ojciec, ściągnął na siebie niełaskę stryja.

... siln y m sk o k iem ro z e p c h n ą ł o sa d n ik ó w .

(10)

24 »R O L A« Nr 2 Na odgłos nieporozumień pomiędzy Ameryką i A n­

glią, z których wróżono nową wojnę, młodzieniec, pamiętny czynów ojca i sam chciwy sławy, potajemnie zapisał się do milicyi wirgińskiej. Nie dało się to długo ukrywać przed stryjem, który, rozgniewany postępkiem Rolanda, zakazał mu przestępować próg swego domu. Zdawało się jednak, że niełaska Ralfa nie dotknie niewinnej Edyty. W krótce potem, gdy starzec umarł, a Roland przyjechał odwiedzić sio­

strę, nie znalazł już jej w kolonii stryja, ale w domu jednego z sąsiadów, jako sierotę, pozbawioną schro nienia. W papierach, pozostałych po nieboszczyku, nie znaleziono późniejszego testamentu, dawny więc, stanowiący dziedziczką dziewczynkę, która śmierć znalazła w płomieniach, został utrzymany, a Ryszard Braxley, rządca dóbr Ralfa Forrestera, mianowany w testamencie opiekunem dziewczęcia, objął całą majętność, aż do chwili znalezienia dziecka, którego śmierci nie podobna było udowodnić.

Utrzymanie tego testamentu obudziło powszechne zadziwienie, i całe sąsiedztwo oburzyło się na krzywdę, jaką przez to zmarły wyrządził dzieciom swojego brata. Ryszard Braxley starał się zmniejszyć pow­

szechną niechęć, oświadczając w sądzie, że tylko tymczasowo obejmuje dobra, w nadziei, że naznaczona testamentem dziedziczka da się odszukać. Twierdził on, że dziecię nie zginęło w pożarze, ale zostało uprowadzone przez nieznaną osobę, na której ślady już natrafił, że pożar umyślnie wzniecono już po u- prowadzeniu dziecka dla zatarcia po niem śladów i rozpuszczenia pogłoski, że się spaliło. Rzucał przy tem niewyraźne podejrzenie, jakoby Roland był sprawcą tego czynu, ażeby tym sposobem prawną dziedziczkę usunąć, a spadek zapewnić sobie i Edycie,

Barxley tak umiał nadać twierdzeniom swoim pozór prawdy, iż powszechnie mu wierzono. Roland nie mógł udowodnić śmierci dziewczęcia, a widząc, że na drodze procesu nie zdoła pokonać przeciwnika, zaprzestał wszelkich zabiegów. Nie namyślając się długo, wziął uwolnienie z wojska, sprzedał wszystkie sprzęty i rachomości, prócz niezbędnie potrzebnych i zabrawszy siostrę, przyłączył się do gromady wy­

chodźców, która, obrała go swoim naczelnikiem.

Zaraz na początku rozmowy pomiędzy Rolandem i pułkownikiem wszyscy domownicy wyszli z pokoju, pozostała tylko Telie Doe, która ze szczególniejszą uwagą przysłuchiwała się opowiadaniu młodego ka­

pitana. Spostrzegł to pułkownik i zagadnął ją cierpko:

— Co tu robisz Telie? Nie lubię, aby podsłu­

chiwano, gdy z kim rozmawiam. Wiesz o tem do­

brze, a więc idź do kobiet: tam twoje miejsce.

Telie zarumieniła się, jak wiśnia i zawstydzona odeszła. W krótce potem wszedł Tom Bruce, a na twarzy jaśniała wesołość, jakgdyby z jaką dobrą wieścią przychodził.

— Co tam nowego? — zapytał ojciec, nieco zdziwiony.

— Osobliwsza rzecz, Duch puszczy pojawił się znowu — odpowiedział Tom.

— Gdzie go widziano? — zapytał skwapliwie pułkownik — spodziewam się przecież, że nie w na­

szym okręgu.

— Jednak dosyć blizko, bo tuż zaraz na drugim brzegu K entuky znaleziono w lesie zwłoki dwóch Indyan, nacechowanych na piersiach krwawym krzyżem.

— I wiesz z pewnością, że to nie płonna wieść?

— badał dalej pułkownik z pewnym niepokojem.

— Z jak największą; dwu osadników naszych powróciło z za rzeki i na własne oczy oglądali za­

mordowanych Osagów.

— W takim razie — rzekł posępnie pułkownik — nad osadą wisi nowe nieszczęście.

— Któż f> jest ów Duch puszczy ? — zapytał z ciekawością Roland.

— Ech, widmo mgliste, dyabeł le śn y ! — od­

powiedział Tom.

— Tak mało rozumiem, jak i przed twojem ob­

jaśnieni, Tomie. Cóż to za dyabeł leśny?

— Alboż ja wiem! — odpowiedział młody Bruce. — Jedni mienią go straszydłem, niektórzy są przekonani, że to sam szatan włóczy się po lasach w postaci Ducha puszczy.

— O jakichże to krzyżach wspomniałeś, Tomie?

— zapytał z ciekawością Forrester.

— Trzeba ci wiedzieć, Rolandzie, że Duch puszczy jest nieprzebłaganym wrogiem dzikich, mia­

nowicie Osagów. Ilu ich zabił, tego nikt nie wie, ile jednak razy napotkamy w lesie zwłoki Indyanina, z głową potrzaskaną i krwawem nacięciem skóry w kształcie krzyża na piersi, wiemy, że to ofiara Ducha puszczy. Od roku jednak nie słyszeliśmy o nim wcale.

— Mógłbyś, kochany kapitanie — rzekł Bruce — zadać jeszcze tysiące pytań o Duchu puszczy Tomowi, a nie dowiedział byś się wiele więcej o tej tajemni­

czej istocie.

— Dziwię się, jak możecie podobnym baśniom dawać wiatę! — rzekł Roland z uśmiechem niedo­

wierzania.

— I dlaczegóż nie mamy wierzyć — odparł Bruce — jeżeli trupami dzikich dowodzi swego istnienia? Jakkolwiek wydaje ci się to baśnią, wy­

lęgłą w naszych głowach, przyznasz przecie, że, je­

żeli znajdzie się zwłoki dzikiego z odartą czupryną i krwawem znamieniem na piersiach, musiał ktoś być, kto Indyanina zabił i oskalpował.

— Zapewne, — odpowiedział Roland — ale mógł to zrobić człowiek, a niekoniecznie jakiś duch urojony.

— Rolandzie — rzekł pułkownik, wstrząsając z uśmiechem głową — nie znasz naszych osadników.

Trzeba ci wiedzieć, że na dziesięć mil wkoło nie masz jednego, któryby się nie pochlubił z zabicia wrogiego Indyanina. W całem Kentuky nie znajdziesz człowieka, któryby, odniósłszy zwycięstwo nad dzi­

kim, nie roztrąbił swojego czynu w całym okręgu, a jednak żaden nie przywłaszczył sobie chluby z trupa, zamordowanego przez Ducha puszczy. Nakoniec po- powiem ci jeszcze, że znam ludzi, którzy go na własne oczy widzieli.

—- Przeciw takim dowodom trudno walczyć — rzekł R oland, widząc, iż powątpiewanie jego nie podobało się wcale pułkownikowi.

— K to przyniósł wieść o zjawieniu się Ducha Puszczy? — zapytał pułkownik, odwracając się do syna.

— Ryczący Ralf, R alf Stackpole — odpowie­

dział Tom.

— Co? Ralf? Biegnij, chłopcze, do koni i każ parobkom, żeby ich troskliwie pilnowali.

— Nie troszcz się, ojcze, już przedsięwzięto środki ostrożności. Zaledwie poznaliśmy z daleka szano­

wnego pana kapitana Ralfa, natychmiast sześciu regulatorów postanowiło czuwać przez całą noc nad bezpieczeństwem koni naszej osady.

— Cóż to za jeden? — zagadnął Roland.

— Tęgi chłopak — odpowiedział Tom z uśmie­

chem. — Przed rokiem sam jeden bił się na Łące Niedźwiedziej z dwoma Indyanami i obu zabił, ale z drugiej strony ma szkaradnynałóg przywłaszcza­

nia sobie cudzych k on i; nakradł on ich tyle dzikim,

że mu tego nigdy nie przebaczą. Przytem jest bardzo

Cytaty

Powiązane dokumenty

Jeden nadporucznik okazywał po spadnięciu jeszcze dość słabe oznaki życia, ciało jego drżało i zda wało się, jakby Chciał się podnieść. Ci, którzy

nił się do pobliskiej chaty, skąd jednak wkrótce przed napastnikami musiał uchodzić. Napastnicy

Po obejrzeniu wnętrza izby i przekonaniu się, że nikt się w niej nie znajduje, Natan zaczął próbo­.. wać, czy mu się nie uda zerwać rzemieni,

dów i zyskała aprobatę na przeprow adzenie scisłego śledztwa, jed yn ie Serbia, oparła się badaniom korni syi na terenie serbskim... Sp raw cą nieszczęścia

Wprawdzie z miasta dochodził ich rozgwar, i okrzyki, a nawet strzały dawały się słyszeć, grzmiały dzwony, lecz im się zdawało, że to Polacy w ten sposób

czywszy czytanie, przekonywuje się, iż było to tylko złudzenie, ale złudzenie bardzo przyjemne. I niewątpliwie po pewnym czasie znów człowiek taki ujmie w rękę

Dzisiaj się już nikt nie łudzi, że uruchomienie par lamentu będzie możliwe tylko w takim razie, jeżeli Niemcy w ogóle, a przedewszystkiem Niemcy czes cy

Wilson, który, zdaje się, już rad byłby z tej wojny się wy­.. cofać, zgodził się przyjąć to pośrednictwo, ale za warunek zaprzestania dalszych działań