TYGODNIK OBRAZKOWY NIEPOLITYCZNY KU POUCZENIU I
Przedpłata: R o czn ie w A u s try i 4 k o ro n y , p ó łro c z n ie 2 k o r o n y ; — d o N iem iec 5 m a r e k ; — do F ra n c y i do A m e ry k i 1 d o la ry . — O g ło sz e n ia po 3o h a le rzy za w iersz jed n o sz p a lto w y . — N u m e r pojed y n czy 10 h a le r , ,
w k s ię g a rn ia c h 1 n a w ięk szy ch d w o rc a c h k o lejo w y c h . — A d re s n a listy do R e d ak c y i i A d m in is tr a c y i: K raków , ulica ŚwTTcT masza L. 32. L istó w n ie o p ła c o n y c h m e p rz y jm u je się. G o d z in y r e d a k c y jn e c o d z ie n n ie o d g o d z . 3 d o fi. T e le fo n n r. 2 3 4(1.
M a ł ż e ń s t w o .
lemy z doświadczenia, że zasady, jakie wszczepiono nałn w dziecinnych latach, chociaż z czasem uledz mogą zmianom, zawsze jednak nadawać będą cechę na
szemu charakterowi i nie zatrą się w pamięci do późnej starości.
Tym sposobem przekonamy się, że wychowa
nie, odebrane w rodzinie, decyduje do pewnego sto
pnia o losie jej członków, przyszłych obywateli kraju;
a ponieważ z tych jednostek składa się naród, za
tem wpojone przez rodzinę przekonanie, zależy, czy zalety, czy wady — stanowią w przyszłości chlubę, lub plamę całego narodu. K to więc z pożytkiem pracuje ku uszlachetnieniu i umoralnieniu rodziny — ten wyświadcza przysługę ogółowi.
Dla dziecka rodzina jest swego rodzaju małym światem, z którego czerpie ono pierwsze swoje w ra
żenia, dla młodzieńca — szkołą jego charakteru, dla dorosłego — osłodą życia, wytchnieniem po pracy, zachętą do dalszej w alki o byt, gd y częstokroć ra
mię słabnie i opuszcza odwaga, a dla starego — cienistą oazą po długiej wędrówce życia, cichą przy
stanią... po burzy.
Szczęśliwy, kto posiada to gniazdo miękkie i ciepłe, a w niem drogie mu oblicze żony, matki...
W iele przecierpieć, wiele przeszkód pokonać w doj
ściu do zamierzonego celu potrafi ten, kto ma kąt własny do wypoczynku i uspokojenia rozwichrzo
nych myśli, kto zna istoty, z któremi może podzie
lić troski i radości, istoty, co go rozumieją, czują, złagodzą jego gniew, zagoją rany serca, co gdyby wszyscy odepchnęli, gd yb y on sam nawet zwąt
pił o sobie, jeszcze wierzyć weń i kochać go nie przestaną.
A zatem w ręku kobiety spoczywa szczęście ca
łej rodziny. Zwłaszcza zaś kobieta jako żona i matka ma najszersze pole do działania. Bo i od kogóż, jeśli nie od niej, zależą te wszystkie drobne przyjemności i w ygody, które jej najbliższym czynią to ognisko rodzinne miłem, skutkiem czego nie są zmuszeni po
za domem szukać rozrywki i w ypoczynku?! Wiado- mem zaś jest, jak opłakane są skutki zniechęcenia się mężów i ojców do własnego kąta. W szystkie wolne chwile, a często i noce spędzają na pijaństwie, zawierają stosunki z ludźmi, których słusznie nazwać można gangreną społeczną, którzy jak pijawki umieją ssać a jednocześnie demoralizować, namawiać do lekce
ważenia pracy i czystości obyczajów, buntować prze
ciwko żonie, a często poruszają i rodzinne stosunki.
Nie dziw więc, że po takiej szkole i podobnym sposobie pędzenia życia, które po'ciąga za sobą za
niedbywanie obowiązków, dana jednostka zostaje na bruku bez środków, a jako obarczona' rodziną staje się ciężarem społeczeństwa. Bieda nie poprawia nało
gowca, owszem pomaga tylko do zupełnego znikcze- mnienia, i oto w jaki sposób wytwarza się ów szereg ludzi wykolejonych, których życie nikomu nie przy
nosi pożytku, a dla nich .samych jest ciężarem. Zatem, jakże straszną w swych skutkach jest wina kobiety, jeżeli nieumiejętnem postępowaniem przyczyniła się do moralnego upadku męża! Jako surowy m ateryał za mąż wychodzić nie powinna, chyba dlatego, aby no
sić miano mężatki i nie -być ciężarem rodzicom.
Ważną obyczajową zaletą kobiety jest oszczę
dność. Wiadomo, iż żony rozrzutne ludzi ciężko pra
cujących na kaw ałek chleba, niepotrzebnymi w yda
tkami zniechęcają ich do pracy, lub też zarażają przy
kładem do tego stopnia, iż człowiek najbardziej oszczędny, staje się z czasem hulaką i marnotrawcą a nawet czuje wstręt do kobiet. Kobieta, jeśli sama nie pomaga w zarobkowaniu na utrzymanie domu, tembardziej powinna szanować pracę męża.
Do dzisiejszego numeru dołączamy załącznik: » Dlaczego nawożenie superfosfatem jest niezbędnem przy jesiennej uprawie roli?«, na który zwracamy uwagę naszych czytelników i zajmujących się uprawą roli.
450 » R 0 L A « Nr 29
( O p o w ia d a n i e p o r u c z n i k a z r . 1 8 63).
--- ---
37. N A JC IĘ Ż S Z Y P O R A N E K .
Moja zawziętość. — Pom oc A dolfiny. — B łogosław ieństw o pani Franciszki.
Po strasznej scenie szczęśliwie powróciłem do domu i zająłem się bardzo pilnie oględzinami, w rę
czonej mi przez panią Teresę, broni. Ponieważ teraz pragnąłem z całego serca zapłacić kulą B ergow i za śmierć K aro la, więc zależało mi na tem bardzo w ie
le, bym broń znał i by strzał mój jutrzejszy b y ł pewny.
N ie ste ty ! w ypróbow ać dubeltówki w zw ykły sposób, to jest strzelając z niej, nie m ogłem, bez zwrócenia na siebie uwagi. Obejrzałem ją tylko sta
rannie. B y ła to ładna, kosztowna, prawie nowa broń i prawie pewny byłem, że ręka moja jutro nie chy
bi. T ak byłem tem zajęty, tak stroskany i wzruszo
ny tragiczną, ale zarazem bohaterską śmiercią K a rola, że zapomniałem zupełnie o Adolfinie, która je szcze raz ocaliła mi życie.
W ieczorem dopiero nieco się uspokoiłem, gdym odczytał krzepiącą mię modlitwę »w niebezpieczeń- stwie« i siedząc przy oknie i patrząc na niebo cie
m no-lazurowe, pełne gwiazd. N agle spostrzegłem wsuwającą się przez bramę na dziedziniec domu ja kąś kobietę. Zdawało mi się, że to Adolfina. Ciemno już było i nie mogłem dobrze rozpoznać, czy to ona w istocie była, ale widok tej kobiety przypomniał mi tę dobrą, poświęcającą się dziewczynę.
— Mój B o że! — szepnąłem — co się z nią sta ło !
A le niebawem drzwi do kuchni roztworzyły się, dała się słyszeć rozmowa z panią Franciszką i głos Adolfiny. Zerwałem się, chcąc tam pobiedz, ale już kroki jej rozległy się i zaraz stanęła w moim poko
ju, trochę zmęczona, zadyszana, chw ytająca pow ie
trze swemi choremi piersiami, ale z twarzą rozpro
mienioną, wesołą, uśmiechniętą.
— Otóż jestem ! — zawołała na progu — pan może m yślał, że oni mi co zrobili, figa m alow ana! Na- wym yślałam irń, co się zmieści, i musieli mię puścić.
Ha, ha, h a ! to doprawdy taka kom edya, że lepszej w teatrze nie pokazują.
Śm iała się swym wesołym , trochę za głośnym śmiechem, b yła podniecona mocno, rozgorączkowana i suchy, brzydki kaszel przeryw ał jej od czasu do czasu w ybuchy tej nienaturalnej wesołości.
G d y się nakoniec nieco uspokoiła, począłem się jej w ypytyw ać, jak się to wszystko odbyło, co się
z nią działo i jak się wydostała z rąk policyi.
— Ja k ? głupstw o Ach, żeby pan wiedział, ja- cy to g łu p cy! Ila , ha, ha! Nie mogę wstrzymać się od śmiechu, kiedy sobie o tem wszystkiem pomyślę.
Pan wie, wzięli mię wtedy i nie byłam wcale, jak te łajdaki rozstrzeliwali biednego pana K aro la. .Na
gadałem im też za to, że są zbóje, kaci, mordercy, no, co mi ślina do ust przyniosła, aż naczelnik mi powiedział: Stul gębę, bo cię rózgami osiec każę!
R ó zgam i! Widzisz g o ! Mnie., kobietę, bo chociaż ja teraz jest nic warta, ale przecież zawsze kobieta, pra
wda panie?
— Prawda, panno Adolfino, i może lepsza od tych, które uchodzą za wzory cnoty.
Spojrzała na mnie, zarumieniła się lekko i rzekła:
— J a tam nie wiem, jak jest, ale powiedziałam temu naczelnikowi: I pan ośm ieliłbyś się mnie bić?
Czy pan nie m iałeś n igdy m atki? M ruknął coś pod
nosem i zaczął mię w ypytyw ać, jak to było. Ten dureń, co pana chciał aresztować, twierdził uparcie, że ja mu w tem przeszkodziłam, że zatem należę do spisku. Ach, ty baranie ja k iś ! — zawołałam. — Ja k ty możesz takie rzeczy gadać? Czy ktokolw iek, ma
jący choć tyle rozumu, co stołowe nogi, może przy puszczać, żeby taka, jak ja, kobieta, należała do s p i
sku? Zmieszał się, a ja powiadam : On mię o k rad ł!
Miałam ładną, złotą szpilkę w kapeluszu, on mi ją w yciągnął. To jest złodziej, proszę go zrewidować, szpilkę mu odebrać i ukarać. Ha, ha, ha! Dopiero się zrobił galim atyas. T ak krzyczałam, wym yślałam wszystkim, że naczelnik nie m ógł dojść do ładu i wkońcu zniecierpliwiony powiedział: W yrzućcie mi tę dyablicę za drzwi i niech mi się na oczy w ię cej nie pokazuje. W yrzucili mię i jestem zdrowa i cała, tylko trochę zmęczona.
Zakaszlała się znowu, na twarz jej w yb iegł pa
lący rumieniec, ale śmiała się ciągle. O to i owo jeszcze w ypytyw ałem się jej, a że w tej chwili mia
łem zajęty um ysł jutrzejszym zamachem i wogóle dniem jutrzejszym, którego nie przestawałem uważać za ostatni, jeżeli nie życia, to wolności mojej, więc przyszło mi na myśl, że skoro Adolfina tak dosko
nale potrafi się wykręcać z rąk nieprzyjaciół i tak nic ich nie boi się, czy nie podjęłaby się najważniej
szej i mojem zdaniem najniebezpieczniejszej czynno
ści, to jest przeniesienia do domu Zamoyskich du
beltówki. Uważałem to bowiem za najważniejszą rzecz w jutrzejszym zam achu; jeżeli broni tam nie będzie, nie nastąpi strzał, który jeden ma pewną szansę, że dosięgnie hrabiego B erg a, zabójcę mego K a ro la ; najniebezpieczniejszą zaś dlatego, że schw y
tacie mnie z bronią na ulicy, (co przecież było bar
dzo możliwem), nietylko, że groziło mnie osobiście śmiercią, ale unicestwiłoby sam zamsach. K a ro l nie będzie pomszczony i hr. B e rg żyć będzie.
Powiedziałem więc poczciwej Adolfinie, o co mi idzie. Oczywiście doszedłem do tego, kołując zda- leka, mówiąc, że nietylko mnie ale krajow i całemu zależy na tem bardzo, by moją prośbę spełniła. S łu chała tego z początku z pewnym niepokojem, z ocza
mi wpatrzonemi we mnie, a gd y się ostatecznie do
wiedziała, czego od niej chcę, zaw ołała:
— Ach, to o to tylko idzie! Trzebaż mi było odrazu powiedzieć, albo lepiej nie powiedzieć, lecz rozkazać. Czyż pan nie wie o tem, że ja jestem pań
ską sługą, niewolnicą.,. W ielka mi rzecz dubeltówkę przenieść. Niechno pan pokaże tę dubeltówkę.
Pokazałem jej, obejrzała ją, wsunęła pod chu
stkę dla .próby i rzekła:
— Czy mam zaraz zanieść?
— N ie .. jutro... razem pójdziemy.
— O której godzinie?
— K o ło pierwszej w południe.
— Dobrze... ale razem nie pójdziemy. Pan się nie możesz narażać, a potem z taką, jak ja... lada
cznicą, porządny mężczyzna przez ulicę iść nie m o
że. Jeszcze czego, g d y b y pana tak kto zobaczył...
Ju ż ja pójdę zdaleka za panem i będę pana strze
g ła i m iała oko na wszystko.
Oczywiście zgodziłem się na to, bo uwagi te w ydaw ały mi się słusznemi i sprawiedliwem i i umó
wiliśm y się, że jutro w południe Adolfina, gotowa do drogi, zjawi się u mnie.
Biedna, dobra, poczciwa istota, m ogąca być wzorem, ozdobą i krasą swej płci, rzucona losem na bezdroża życia i grzechu...
Noc tę, poprzedzającą tak ważny czyn w mem życiu, jak zamach na namiestnika kraju, przespałem bardzo źle i bardzo niespokojnie. Nie dlatego jednak, bym m yślał o samym zamachu, bym się nim bardzo
Nr 29 »R O L A i 45i interesował, lub też czuł przed dniem jutrzejszym
jakąkolw iek obawę. N ie ! przeciwnie, na samą m yśl 0 zamachu ogarniało mię uczucie błogiej radości, że nakoniec B ó g pozwoli mi pomścić K aro la .
Po śniadaniu, które mi, jak zw ykle, pani Fran ciszkowa przyniosła i, jak zw ykle, popatrzała na mnie poważnie i, zaw racając do drzwi, przeżegnała, w ydobyłem z ukrycia moją dubeltówkę i zabrałem się z w ielką starannością do jej nabijania. Przeczy
ściłem obie lufy, obejrzałem jeszcze raz całą broń, spróbowałem , czy kurek dobrze się spuszcza i w koń
cu nabiłem obie lu fy siekańcam i z ołowiu. Nabój dałem dobry, ale nie nazbyt wielki, bo lękałem się, żeby strzelba nie szarpnęła przy strzale zbyt mocno.
Ubrałem się, ja k zw ykle, i położywszy przed sobą zegarek, czekałem na nadejście godziny. Czas u p ływ ał powoli. Dzień ten, piątek, b y ł prześliczny, ja k g d y b y jesień po długich deszczach chciała w y
nagrodzić za wszystko i przyodziała się w całą swą piękność. Niebo było czyste jak łza, głęboko lazu
rowe, słońce dogrzew ało mocno i złociło czerniejące 1 żółknące drzewa.
K o ło południa zjawiła się A d o lfin a, ubrana w swój wielki kapelusz z mnóstwem jaskraw ych piór, w sukienkę jakąś jasną, wyróżowana jak zw ykle, ale na to wszystko okryta jakim ś szarym płaszczykiem , k tóry całkiem jej postać otulał. Strój ten nie b ył bardzo właściwym w tak pięknym, jasnym i ciepłym dniu, sama to ona wiedziała, bo mi m ówiła o tem, jakżeż inaczej m ogła się ubrać. M usiała płaszcz wdziać, żeby broń pod nim ukryć.
— A zresztą, niech się dzieje co chce — koń
czyła — niech sobie tam ludzie m yślą, B ó g wie co, 0 mnie, byłem ja swoje zrobiła. Praw da?
Uśm iechała się do mnie i patrzała mi w oczy, szukając w mojem wejrzeniu potwierdzenia jej słów.
W zięła nakoniec dubeltówkę owiniętą w papier, w duże arkusze urzędowego »Dziennika powsze
chnego* i obwiązaną sznurkami. Na pistony kapsli nie nałożyłem , schowałem całe ich pudełko do kieszeni 1 dubeltówka, choć nabita, m ogła być bezpiecznie przeniesiona. Adolfina jednak miała co do tego pe wną obawę, bo sp y tała :
— A nie w ystrzeli ona, panie?
— N ie — odrzekłem.
Zaśmiała się głośno, machnęła rozpaczliwie rę
ką i biorąc za klam kę od drzwi, pół zwrócona do mnie i w tej pozycyi bardzo wdzięczna w swej po
staci, rzek ła:
— A niech w ystrzeli i mnie zabije. M ała szko
da, krótki żal o taką, ja k ja kobietę. Dziura się w niebie nie zrobi, jak jednej... takiej, jak ja... nie będzie.
I z tym sztucznym, krzykliw ie głośnym śm ie
chem wyszła. Patrzałem , jak przesuwała się przez podwórze ku bramie i zauważyłem, że broń dosko nale b yła ukryta pod płaszczem, choć zawsze znać było, że Adolfina coś d ługiego niesie. Przeżegnałem ją, bo szczerze, serdecznie pragnąłem , b y szczęśliwie i bez żadnej przeszkody doniosła strzelbę.
U m ów iliśm y się, że ja za nią iść będę w nie
w ielkiej odległości. Zarzuciłem tedy płaszcz na sie bie, nacisnąłem kapelusz na gło w ę i wychodząc, spoj
rzałem jeszcze raz na ten pokoik, który przez tyle dni daw ał mi bezpieczne schronienie, w którym tyle chwil ciężkich przeżyłem . B y łem praw ie pew ny, że dziś już nie wrócę, ale miałem rezygnacyę i spokój.
Uważałem , że pani Franciszka, gdym z k u chni wychodził, w ielki krzyż nademną w powietrzu zrobiła.
(C iąg dalszy nastąpi).
U ludożerców Oceanu Spokojnego.
Przed rokiem w siadł pewien inżynier, nazwi
skiem Lindon, w San Francisko, na okręt, udający się do S yd n ey w kierunku w ysp Fidżi i Sam oa, za
mieszkane przez ludożerców. Otóż w łaśnie na tej przestrzeni morza, d. 4 sierpnia roku zeszłego, okręt w skutek uderzenia piorunu prawie nagle zatonął.
W incenty Lindon rzucił się w morze i, płynąc całą godzinę, uczuł nareszcie pod stopami dno m orskie, wznoszące się stopniowo w- kierunku pobliskiej w y sepki, do której też dotarł raczej m artwy niż żyw y.
Na wybrzeżu zastał czterech towarzyszów i kapita
na, którzy rów nież, w pław się rzuciwszy, ocalili życie.
W yczerpani znużeniem, padli na ziemię i za
snęli głęboko. Przebudziły ich dzikie okrzyki. Zer
wawszy się ze snu na równe nogi, spostrzegli przy rannym brzasku tłum dzikich, otaczających ich do
okoła. R ozb itki dali im znać na migi, że są głodni, a dzicy w odpowiedzi przynieśli pośpiesznie mnó
stwo bananów, owoców, drzewa chlebowego i ćw iar
tkę suszonego mięsa. Lecz nazajutrz grom ada uzbro
jonych ludzi przybiła do w yspy z jeńcami, zdobyty
mi na sąsiednich wysepkach. Urządzono wielką uro
czystość dla uświetnienia powrotu zwycięzców i nie
szczęśliwi Europejczycy zrozumieli nareszcie, że w y padnie im zapewne na tym bankiecie rola nie bie
siadników, lecz... potrawy. Dano im to wyraźnie do zrozum ienia: skrępow anych mocno rzucono do ro
wu, gdzie pozostawali przez cztery dni. R an o i w ie czór kobieta, ku wielkiem u zdziwieniu jeńców, biała, przynosiła im obfite pożywienie. Napróżno próbo
w ali przem awiać do niej wszelkiemi znanemi sobie narzeczami europejskiem i: zdawała się ich nie ro
zumieć.
Czwartego dnia w yciągnięto ich z rowu dla w ykonania okrutnej operacyi: podziurawiono im no
sy n ożem , a przez otw ory nosowe przeciągnięto sznur, którym przywiązano ich do słupa ogromnego ogniska. Nad ogniskiem znajdowała się długa tyka, wsparta na dwóch żerdziach, i na ten rożen n akła
dano kolejno koło tuzina jeńców dla upieczenia ich żywcem. B y ła to w łaśnie codzienna liczba ofiar.
W tym dniu jednakże, jeden lub więcej białych m ia
ło w yjątkow o urozmaicić spis dań, które przez po
przedzające cztery dni sporządzono w yłącznie z mięsa Polinezyjczyków. Rozbitkom przypadł w udziale za
szczyt uraczenia swem ciałem sam ego naczelnika i żon jego.
O słupieli z przerażenia, patrzyli, ja k kuchmistrz odłączył od nich kapitana B a rk era i nadział go na rożen, jak kurczę. W idzieli, jak nieszczęśliwy się szamotał, w ił się z bólu w konw ulsyjnych drganiach, a oblubienice naczelnika tańczyły w okół radośnie, w nadziei prędkiego spożycia tego królew skiego kąska.
O świcie dnia następnego zbudziło więźniów drgnienie słupa, do którego b yli przywiązani. Z er
w ali się, w przekonaniu, że dzień ich nastał, ale b ył to dzień wyzwolenia. Nie ujrzeli już ani kucharza, opraw iającego mięso ludzkie, ani dzikich biesiadni
ków, tańczących dokoła ogniska, natomiaąt biała kobieta ukazała im przytwierdzone do wybrzeża czół
no. W ysp a b yła pusta, a ich kaci w yruszyli prawdo
podobnie na nową rozbójniczą w ypraw ę. Żeglarze w skoczyli do barki i pchnęli ją na morze. B łąd zili tak przez trzy dni, czwartego spotkali statek kupie
cki, który zabrał ich ze sobą.
--- o---
45 ż » R O L A « Nr 29
Pobożne oszukanie.
M łody kawaler, bardzo b o gaty i przystojny, za
kochał się w pięknej panience, równie bogatej i na
dobnej. Już wszystko było między nimi przygotow a
ne do ślubu, czekano tylko na przyjazd jednego kre wnego. Tymczasem pan m łody m usiał dla pewnego interesu na kilka dni wyjechać od swojej kochanki, lecz przed wyjazdem dał jej swój portret w złotej i bogatej ramce oprawiony. K ochan ka z swojej strony chciała także posłać mu swój portret przed jego powrotem, chciała jednak, żeby ten portret jej b ył jak najdoskonalej odmalowany. U dała się więc do klasztoru, do jednego K apucyn a, który w tam tych stronach w malaturze takich miniatur b ył zna
komitym mistrzem. K siądz K apucyn wzbraniał się długo coś podobnego wykonać, mówiąc, że jeżeli posiadał w tej sztuce jakikolw iek talent, to zapewne nie dla używania go do podobnych dzieł. Jednakże, będąc ustawicznie nalegany, a ułożyw szy sobie w g ło wie pewien pom ysł, który potem w ykonał, dał się niby prośbie owej panienki nakłonić i obiecał jej portret odmalować.
Najpierw tedy w ym alow ał głow ę owej panny i posłał jej niby dla w ybadania jej gustu i dowie
dzenia się, czy b yła z niej zadowolona. B y ła to naj piękniejsza g ło w a , którą kiedykolw iek widziano.
Panna niewymownie z niej b yła zadowolona, poka
zyw ała ją przyjaciółkom swoim i wielu innym oso
bom. W szyscy, którzy ją widzieli, przyznawali, że nigdy nie zdarzyło im się widzieć coś podobnego i tak pięknego i tak doskonale odmalowanego. Ode
słała ją przeto z komplementem księdzu K ap u cyn o wi, z pięknym podarunkiem, z tysiąc ukłonami i dzię- kami, prosząc usilnie, aby chciał dokończyć to bardzo piękne dzieło i jej takowe ja k najprędzej nadesłać.
D okończył ci to wprawdzie to dzieło ów ksiądz K apucyn, ale jak to uczynił? Oto zamiast kształt
nego ciała pod tak piękną głową, w ym alow ał ko
ściotrupa, a na nim w szystkie damskie świecidełka, złote kolczyki, zausznice, u rąk bransolety, na palcu pierścień, na szyi szeroki naszyjnik, połączony łań cuszkiem z paseczkiem, u boku na łańcuszku zega
rek za żebrem. B y ł to sw oją drogą bardzo pięknie, nawet artystycznie, w ykonany kościotrup, nowomo
dny, z binoklam i, ale przez same spojrzenie straszny i odrażający.
P o słał tedy ono dzieło pięknie zapakowane owej pannie, która z w ielką radością nadesłaną pa
czkę odebrała, lecz, g d y ją otw orzyła i ujrzała ko
ściotrup złączony z jej piękną głow ą, wpadła w taką złość, iż prawie przytomność traciła, i g d y b y miała wtenczas obecnego K apucyn a, byłaby mu pewnie oczy w ydrapała, lub tę paczkę o niego potłukła.
S k arżyła się o to przed wszystkiem i, a osobliwie przed fam ilią na złośliwość mnicha, na ów żart i szyderstwo z niej i przysięgła się na nim srogo zemścić.
Pozostawszy jednak sama, ponownie otworzyła ow ą paczkę i pominąwszy wszystko, przypatryw ała się ustawicznie swojej gło w ie i tw arzy; nie mogąc zaś widzieć jej bez całego składu trupich kości i brzydkiej postaw y smutnej śmierci, wpadła w co
raz to nową zawziętość szaloną przeciw owemu mni
chowi i całemu zakonowi K apucynów .
Przecież często powracając do pr/.ypatrywania się temu obrazowi, oswoiła się z czasem z tym ko ściotrupem i raz z żalem pomieszanym ze złością, przypatrując się czas dłuższy temu malowidłu, rze
cze do siebie:
— A c h ! W szakże w samej rzeczy przyjdzie ten dzień, kiedy tak w yglądać będę, ja k to obmierzłe m alow idło; nie jest to oszukanie, ani złośliwość, 0 którą posądzałam księdza K apucyn a, tylko rze
czywista prawda, nauka i przestroga, którą mi przez ów obraz udzielił. Trzeba więc z niej korzystać na zbawienie moje.
G d y się tak myślami zajmuje, słyszy, że dzwo
nią na nieszpory u K arm elitanek. Poszła tam zaraz, ciągniona wewnętrznie przez Ducha świętego i dłu go się modliła. Podczas m odlitwy i m edytacyi sta
wa jej ciągle ów kościotrup przed oczyma, płacze, wzdycha, szlocha i chw ieje się ; nakoniec pobiegła do Siostry Przełożonej i w tymże samym klasztorze zostaje zakonnicą. Stam tąd posyła ten sam portret swemu kochankowi, opisuje mu wszystkie uwagi, które nad nim czyniła, wyraża, jaki stan sobie obra
ła, że nieodmiennie chce w nim żyć i umierać, na mawiając go. żeby, porzuciwszy wszelką myśl o niej, podobnie ja k ona, zerw ał z tym światem i poświęcił się Bogu.
Na taką wiadomość kochanek ledwie że nie oszalał, a rozpalony złością i rozpaczą, w ściekły, po
rzuca wszystkie interesy nieszczęśliwe, które go od niej oderw ały, poryw a się i leci do klasztoru K a r melitanek i chce się koniecznie widzieć i rozmówić z swoją kochanką. Lecz ta kazała mu odpowiedzieć, że ma już innego Oblubieńca, z którym jest na roz
mowie, więc nie ma czasu w yjść do fui t y ; ma on jej list i portret, może zatem list czytać, portretowi się dobrze przypatrzeć i swoje uw.igi nad obojgiem uczynić.
Tą odpowiedzią jeszcze do większej z h śc i do
prowadzony, odwraca się od Karm elitanek i pędzi stąd wprost do klasztoru Kapucynów , aby na tym mnichu - malarzu się zemścić. Przychodzi do furty 1 wzywa księdza malarza, lecz go tam już nie b yło ; przewidział on burzę, która go czekała, więc się wcześnie ulotnił do innego klasztoru. W zyw a tedy księdza gw ardyana do furty, k tóry wytrzym awszy cierpliw ie pierwszy jego wybuch, który na niego w yw ierał, zaczął mu czynić zbawienne uw agi, na
kłaniając go do cierpliw ości i dając mu do pozna n ia , że c a ły ten przypadek zrządzony b y ł przez Opatrzność Bożą i z woli Bożej, która chce go przez to oderwać od świata, żeby się do B o g a jedynie przywiązał.
Młodzieniec ten znużony, strapiony, zgryziony, powraca do siebie, rzuca się w żalu na łóżko, aby cokolw iek wypocząć. A le dusza je g o tak gw ałtow nie pomieszana, do głębi wzruszona, nie pozwoliła ani na moment wypoczynku. W yciąga więc list z k ie szeni, odsłania portret i raz nań, drugi raz na pismo spojrzawszy, jęczy, wzdycha i łzy w ylew a. Nakoniec po długiej rozwadze spokojnego namysłu, w cicho
ści ducha rzecze do siebie:
— Praw dziw ie oszalałem, żem ukochał zgnili znę, gdy mogę kochać B oga, że przywiązałem się do rzeczy ziemskich, a mogę osięgnąć rzeczy w ie czne, niebo. A więc nie dajm y się zwyciężyć i za
wstydzić od niewiasty, przynajmniej miejmy odwagę naśladować ją.
To wyrzekłszy, nagle się porywa, wraca do Kapucynów , tam pada do nóg gw ardyanow i, obja
wia mu swój zamiar i prosi o p rz 'ję c ie do klasztoru i o habit.
G d y go odebrał, pi^ał do K arm elitki, oznajmu- jąc jej o swojej odmianie i polecając się jej m odli
twie. Od tego czasu już więcej się nie widzieli z so
bą, ani pisyw ali do siebie, lecz po długiem życiu w gorącośoi ducha przepędzooem, umarli oboje je dnego dnia w sław ie wielkiej świątobliwości.
Nr 29 »R O L A« 453
Stolica Serbii podczas wojny.
Belgrad , stolica Serbii, z powodu toczącej się wojrty, w żałobie. Z domów zwieszają czarne chorą
gwie. Ozdobiono niemi każdy dom, z którego jeden lub kilku mieszkańców padło na polu bitw y. W ca- łem mieście nastrój poważny, świąteczny rz e k łb y ś;
na ulicach tłumy, ale nie te wesołe, gw arne, jakie zw ykle b aw iły oko cudzoziemca. Rozpraw iają cicho, niemal szeptem. R u ch handlowy prawie nie istnieje, większa część sklepów pozam ykana; bo też trzeba wiedzieć, że ze samego Belgradu poszło na wojnę 20.000 ludzi.
R uch ożywia się, gd y nadejdzie pociąg osobowy.
j> W łaśnie nadszedł pociąg z głęb i kraju — pi sze jeden z korespondentów dziennikarskich. — W y sypała się zeń wielka grom ada młodych i starych ludzi, w kolorowych strojach narodowych i zmierza pod wodzą sierżanta do koszar. K to wie, czy jutro, czy może dziś jeszcze wieczór nie zostaną ci ludzie wysłani na pole wojny, kto wie, czy bodaj jeden z tych dzielnych junaków wróci jeszcze z tej wojny.
Za nimi kobiet kilkanaście. To matki, siostry i żony idących na wojnę. Nie płaczą, nie zawodzą — sze
pczą pacierze za swoich najdroższych, z którym i za chwilę rozstaną się może na zawsze«.
»Przeszli. Tuż za nimi zaczyna się w yłaniać in ny pochód. Idzie środkiem ulicy, a bije odeń cała okropność wojny. Oto zbliżają się sanitaryusze. N io
są nosze, a na nich ofiary walk ostatnich z nad Zle- towa, z pod Isztipu, kto tam zresztą wie, skąd. Na pierwszych noszach jakiś żołnierz z roztrzaskaną g ło wą. Ledw ie mu ją widać z pod bandażów. Odcina się ona tylko krw aw ą plamą na białej poduszce, bo krew przesiąkła przez bandaże. Jękn ął, a jęk ten przeszedł mrowiem przez szeregi ludzi, stojące po obu stronach ulicy D rugie nosze, trzecie, dziesiąte...
Na jednych znowu żołnierz, omatulony bandażami, jak niemowlę. P ó ł twarzy strzaskanne i zasłonięte bandażem ; po drugiej stronie twarzy zakrzepła krew.
Oczy zamknął — w ręce trzyma kurczowo jakiś zw i
tek papieru. To gazeta... Biedaczysko, mdleje od bó
lu, ale trzyma ten zwitek, chce czytać, czytać o zw y
cięstwie Serbów *.
» Dalej powoli, krok za krokiem jadą wozy z ran
nymi. Straszno patrzeć na tych młodych ludzi, w ra cających kalekam i. Niejeden z nich może n igdy już do pracy zdolnym nie będzie«...
»Kto nie widział setek ludzi ciężko poranio
nych, ociekających krwią, ludzi - kalek, z poodrywa- nemi rękoma, nogami, ze strzaskanemi głowam i, ten nie pojmie nigdy całej grozy i okropności, jaką wzbudza widok tych wracających z wojny żołnierzy.
Szczęśliwi jednak, że wracają, bo tysiące innych...
nie powrócą nigdy*.
»Przechodzę w bok od dworca w zaciszną uli
czkę. Napotykam pogrzeb. Żołnierze niosą na ramio
nach trumnę — na niej bukiet polnego kwiecia. W o kół trumny żołnierze, za nią... czworo nieletnich dzie
ci. Najmłodsze ma lat może trzy, najstarsze może dziewięć... za nimi jakiś wyższy oficer i grom adka kobiet. Chowają pułkownika... za trumną sieroty.
Zostały same, nie mają nikogo na świecie... Ojciec zmarł w szpitalu z ran, odniesionych w boju. Może te dzieci doczekają się szczęśliwszej przyszłości U
»Szpital. Tu rozgryw ają się całym i dniami tra- ged ye wewnątrz i zewnątrz. Oto ja k aś kobiecina, ogorzała od słonka, wychudła jak szczypa od pracy, chce przemocą wedrzeć się do wnętrza. Żołnierze, stojący na straży, nie chćą jej wpuścić. A ona się dobija, chce przemocą wejść. W reszcie zjawia się lekarz, zamienia z nią słów parę, kobiecina słania się, tragicznym ruchem przesłania oczy, odchodzi :va bok, opiera się o zimną ścianę gmachu i wybucha głośnym płaczem... Powoli podchodzi ku niej chło
piec może 10-letni, ujmuje ją za rękę...
— Matuś?
»Drgnęła... O dwróciła się, chw yciła dziecko rę
koma i całą jej postacią wstrząsnął znowu płacz, straszny, okropny płacz*...
Oto kilka obrazków, jakie w yjęliśm y z listu owego korespondenta. Przy czytaniu krew w żyłach się ścina, a co dopiero muszą odczuwać ci, których wojna objęła swoją pożogą.
Mongolski taniec duchownych.
Mongolia, kraj należący do Chińczyków, ma, jak każdy inny naród swoje odrębne zwyczaje. D o ta
kich należą uroczyste tań
ce ich kapłanów podczas świąt uroczystych w m ie
ście U gra. W samym środku pląsa ich najwyż
szy dostojnik Dalaj Lama, obok niego inni dygnita
rze, zaopatrzeni w cuda
ckie maski, wszyscy z brzą- kadełkami i chorągiew ka
mi w ręku.
Na dziwaczne te tańce patrzy z wielkiem sku pieniem grupa wiernych wyznawców Buddy.
D la nas potworne te maski w ydają się śm ie
szne , u mieszkańców M o n g o lii, wyznających religię Buddy, wzbudza
ją cześć w ielką i pow a
żanie.
454 »R O L A« Nr 29
Jad, co nas pożera.
G d y człowiek zastanowi się nad swem życiem, przychodzą mu na myśl mimowoli dwa pytania, na które może i powinien łatwą znaleść odpowiedź P y tania te brzmią następująco: »Kto mnie stw orzył?*
i d rugie: »Jakie jest zadanie i cel mój na ziemi?*
W iem y, że wszystko, co istnieje, pochodzi od B oga, że każda istota, każde stworzenie jest własno
ścią Stwórcy. Ja k żyć mamy i jaki cel życia, to ró
wnież wiemy. Mamy iść przez życie dobrze, czy
niąc — powiada Jezus Chrystus. A dalej pow iada:
— »Miłujcie nieprzyjacioły wasze, dobrze czyń
cie tym, którzy was mają w nienawiści, a módlcie się za prześladujące i potwarzające was, abyście byli synami Ojca waszego, który jest w niebiesiech. K o rzeń wszego złego jest chciwość. Miejcie się na pie
czy, aby kiedy nie b yły obciążone serca wasze ob
żarstwem i o p i l s t w e m , ażeby na was z trzaskiem ów dzień sądu nie przypadł*.
Z tych przykładów Pism a św. poznajemy, jakie ma być nasze życie i jak mamy zdążać do celu.
G d y rzucimy drobne ziarneczko do uprawnej ziemi, po pewnym czasie zobaczymy bujną roślinkę.
Dłużej pielęgnowana, zakwitnie i w yda obfity owoc.
Przypatrzyw szy się otaczającej nas przyrodzie, w i
dzimy, jak tam każda cząstka jakiejkolw iek istoty działa na korzyść całości.
A teraz przejdźmy do istot rozumnych, obda
rzonych duchem, który ma działać na swą korzyść, rozpoznawać, co dobre i piękne od złego, miłować to, co godne miłości. Czy tam w cichej wiosce, pod słomianą strzechą panuje miłość braterska, zgoda, czy spełniam y obowiązki sumiennie, czy może nie jesteśm y pasożytami ludzkiej pracy, albo okradacza- mi w łasnego mienia, niszczycielami swej rodziny, lub powolnymi samobójcami tejże.
O Bracia R o d a c y ! dalekośmy odbiegli od pier
wotnego zadania. Jednak z chlubą powiem o niektó
rych wioskach, że i tam jest dużo ludu uczciwego, panuje gdzieniedzie spokój w rodzinie, jest głęboka wiara i poszanowanie słowiańskich zwyczajów, a na
wet owa stirop olska gościnność. Do niektórych do
mów zdążyły, według życzenia poety, książeczki, które przynoszą kaganiec oświaty. W ieśniacy i w ie
śniaczki w chwilach wolnych czytują to w ielkie dzieło A dam a M ickiewicza p. t. Pan 'Tadeusz.
Lecz idźmy dalej. Ja k już nadmieniłem, wiele jest złego w naszych na pozór skromnych wioskach.
M y dzisiaj zajmiemy się jednem złem, tym jadem, co nas najwięcej razi i pożera, bogaci inny żywioł, a nas niszczy, co podkopuje siły fizyczne i ducho
we, robi nas idyotami, wtrąca w przepaść głęboką, znieczula nas na gło s matki Ojczyzny, a nosi dwu- zgłoskowe imię » w ó d k a « .
B racia R o d a c y ! Co jest hasłem większęj części ludności, ku czemu pierwsze myśli i kroki zwraca
my, co jest naszą pociechą i rozryw ką? — pytam. Tu wszędzie jest ta ulubienica wódka, dla niektórych wszystkiem.
G d y człowiek smutny, idzie do karczmy, aby zalać robaka; g d y jest w esoły, idzie do karczm y;
g d y jest bogaty i niczego mu nie brakuje, idzie się napić wódki, bo wtedy zapomni na chwilę o biedzie;
g d y się człowiek urodzi, po chrzcie, kumotrowie i kumoski piją, żeby się dziecię dobrze chowało i da
ją mu zakosztować wódki. Przyjdzie wesele, zamiast skromnie się cieszyć i zabawiać, drużbowie i druchny zalewają się wódką, a potem zamiast tańca, można zobaczyć jakieś nieludzkie skakania i przewracania się, połączone z wyciem i krzykam i podobnymi do w ycia w ilka lub hyeny.
Przy kieliszku i flaszce wódki zasiadamy za stołem i udajemy mocarzów, ludzi rozumnych, mów
ców tęgich i bohaterów, co w rzeczywistości tak nie jest. Przy kieliszku wódki jesteśm y patryotami i śpie
wam y pijani: »Ojczyznę, wolność racz nam wrócić, P a n ie!* jak nie katolicy, żartujemy z rzeczy św ię
tych. P rzy kieliszku wódki życzym y drugiemu zdro
wia, pomyślności, powodzenia, m ówiąc: »Boże ci dej zdrowie!* jakbyśm y się naśmiewali z B oga, który nam dał zdrowie, a my go sobie i innym, nie mając do niego prawa, odbieramy. P rzy kieliszku wódki wychowujem y naszą przyszłość, młodą Polskę t. j.
synów i córki.
O, biedni rodzice! O, samobójcy własnych dzie
ci ! Czyż wam nie żal tego m łodego kwiatu, tych ulubieńców własnej pomocy i podpory w starości.
O m łodzieży! W szak ty masz żyć, czuć i wią zać nić złotą zgody i braterstwa, odrodzić nas w krwi
i kości. Zaledwie zobaczysz dwunastą wiosnę, gd y masz wzlecieć ponad poziomy ludzkości, patrzeć wciąż w zgórę, ty, jako ta mała roślinka w Trenach K o chanowskiego, podcięta przez ogrodnika, a tu przez' wódkę, upadasz martwa pod nogami matki ulubionej.
O, matki P olki i ojcowie P o la c y ! R atujcie swą młodzież, umiejcie ją wychować nie na pijaków, ale na obywateli biednej, stęsknionej Ojczyzny!
Kochani rodzice! Nie dajcie swem dzieciom ża
dnych trunków, bo ich zabijacie, a kiedyś przed B ogiem musicie zdać rachunek za powolne samobój
stwo swych dzieci. Przecież wiemy, jakie są skutki ciągłego opilstwa. Często dzieci w ołają:
— Mamo, mamo, kiedyż tatuś przyjdzie z Oświę cima, bo się nam chce jeść, tak głodne jesteśmy.
A tatuś siedzi w szynku u żyda i w ydaje osta
tni grosz na gorzałkę. K radn ie Bogu czas, bo do
piero o dziesiątej wieczorem, g d y już żydzi szynki pozam ykają, z bólem w sercu żegna żyda i miasto i pijany wraca do domu. Ja k ie dalsze skutki nastę
pują często, o tem powie sam pijak, bo gd y się w y trzeźwi , obejrzy po domu, zobaczy spłakaną żonę i odarte dzieci, to zawoła:
— Bodaj tę wódkę raz dyabli wzięli!
Lecz dyabli nie głupcy, żeby zabierali gorzał
kę, gdyż my po nią w yciągam y ręce.
Bracia w ieśniacy! Jesteśm y na błędnej drodze i poprawić się musimy, stanowczo zerwać z tą zarazą.
Ja wiem, że ciężka walka z własnym i popęda
mi, ale można je zwyciężyć i stać się panem w ła
snego ja. Zażywajcie z każdym dniem, czy tygodniem ja k najmniej alkoholu, aż wreszcie całkiem się go wyrzekniecie, bo poprawić się pod tym względem absolutnie musimy. A g d y będziemy trzeźwi, praca nam pójdzie chyżej i dokładniej, w kieszeni zostanie nam więcej pieniędzy, których część zużytkujem y na lepsze i pożyteczniejsze cele. R o la będzie lepiej ro dzić, bo ją będą uprawiać umiejętnie ludzie trzeźwi.
W ieśniak nabierze więcej oświaty, bo zamiast długie zimowe wieczory przesiedzieć w karczmie i w y g lą dać, aż mu kto zapłaci kieliszek wódki, pójdzie na posiedzenia i odczyty, albo w domu sobie i rodzinie przeczyta pożyteczną i mądrą książkę. P rzy takiej ciągłej, wspólnej pracy, zapomnimy o wódce i choć
byśm y wiele nieprzyjaciół mieli, którzyby nam chcieli wydrzeć wiarę, język, a nas jako barany pędzić do niewoli, nie damy się im, bo będziemy w sobie sil
ni, z charakterem, ludźmi czynu i poświęcenia.
O B racia R o d a cy ! Chciejcie mnie zrozumieć, przyjmijcie te moje słowa i razem w imię B o g a i Oj
czyzny walczmy z tym jadem, co nas pożera, a d o czekamy się, da B ó g , świetlanej przyszłości i jaśniej
szej jutrzenki swobody.
Tomasz K ita z pod Oświęcima.
Nr 29 »R O L A* 455
14. Trzeci akt.
W ycie W ilk a. Sześćdziesiąt psów na wałach. Zem dlona hrabianka.
W yjący hrabia. Stara.
W ycie, straszne wycie wilka, to wycie, które trzeba słyszeć, aby pojąć, jak rozdzierająca i zło
wroga jest skarga dzikich zwierząt — to wycie roz
legało się tuż przy nas! R zek łb y kto, że w ilk znaj
dował się na progu wieży.
Mówią wiele o ryku lwa, rozlegającym się wie
czorem wśród niezmierzo
nych przestrzeni pustyń;
ale jeżeli skw arn a, skali
sta A fry k a ma swój głos podobny do dalekiego grzmotu, to śnieżyste pła
szczyzny Północy mają także swój głos dziwny, dostro
jony do ponurej zimowej martwoty, a ten głos to w y cie wilka.
Zaledwie rozległ się ten ton złow rogi, aliści odpo
wiedział mu drugi, potężny, ogłuszający. B y ło to szcze
kanie sześćdziesięciu psów na wałach, co w połącze
niu z brzękiem łańcuchów, do których b yły przyw ią
zane, a które targały z w ście
kłości, tworzyło piekielny hałas.
Sperw er zerwał się z miej
sca i pobiegł na platformę , patrząc na dół.
— C zyby w ilk wpadł do rowu? — rzekł zdumiony.
A le wycie pochodziło z ze
wnątrz.
W tedy, zwracając się ku n am :
— F ra n k u ! S eb alcie! — w ykrzyknął — przybyw aj
cie !
Zbiegliśm y ze schodów i wpadliśm y wszyscy trzej do zbrojowni. Tam słychać
już było' tylko w ilka skarżącego się pod sklepienia
mi, szczekania psów dolatyw ały nas słabe już, jak by ochrypłe.
Sperw er dobył kordelasa, Seb alt uczynił to samo, i biegli, wyprzedzając mnie.
W ycia kierow ały nas ku pokojowi chorego.
Sperw er już nic nie mówił, tylko pędził. Sebalt w y ciągał swoje długie nogi. Co do mnie, w yznaję, że dreszcz przebiegał mi członki. Przeczuwałem coś strasznego.
C ały dom b ył w ruchu. Po drodze spotykali
śmy strzelców, kuchcików, posługaczy, rozbiegają- cych się na wszystkie strony i pytających się wza
jemnie :
— Co to jest? Co znaczy to w ycie?
Nie zatrzymując się, dobiegliśm y do przedpo
koju, poprzedzającego sypialnię hrabiego. Tam roz
minęła się z nami M arya Lagoute, która jedna miała
Trzym ała w objęciach
odwagę dotrzeć tak blizko. Trzym ała w objęciach zemdloną hrabiankę.
Chociaż przebiegliśm y koło niej tak szybko, że ledwie mogłem rzucić okiem na ten widok, przecież utkwił mi on na zawsze w pamięci. Nieraz widzę bladą głow ę Odili z rozpuszczonymi włosami, zwie
szoną na ramieniu poczciwej kobieciny, i przypo
mina mi się niewinne jagn ię, które bez oporu szyję pod nóż podaje, zabite już naprzód przerażeniem.
Stanęliśm y wreszcze przed drzwiami hrabiego.
W ycie dolatywano nas z wewnątrz.
Spojrzeliśm y po sobie w milczeniu, nie próbu
jąc nawet wytłum aczyć sobie obecności takiego g o ścia; mieszało nam się w głowach.
Sperw er popchnął drzwi i z kordelasem w ręku chciał wbiedz do pokoju, ale zatrzymał się w jednej chwili na progu, jak skamieniały.
Nie widziałem nigdy po
dobnego przerażenia, malu
jącego się na twarzy ludzkiej;
zdawało się, że oczy mu z g ło w y w yskoczą, a długi jego nos zagiął się szpono- wato nad otwartemi nieco usty.
Spojrzałem nań przez ra
mię i także stanąłem osłu
piały.
H rabia Nideck siedział skulony na łóżku z wycią- gniętemi rękami naprzód, z błyszczącemi oczyma i w y dawał przeciągłe okrzyki.
W ilk... to b y ł on!...
To czoło płaskie, ta twarz wydłużona i śpiczasta, ta broda rudawa, jeżąca się na policzkach, wzrok, głos, po
stawa — wszystko w tym człowieku zdradzało dzikie zwierzę, skryte pod maską ludzką.
Sperw er, Sebalt i ja, sta
liśmy, nie m ogąc prawie od
dychać z przerażenia.
N agle hrabia um ilkł; pod
niósł głow ę i nadstawił ucho, jak zwierz, gd y wietrzy.
Daleko... daleko... z pod wysokich jodłowych lasów dawało się słyszeć drugie w y c ie ; zrazu słabe, potem
zem dloną hrabiankę. coraz silniejsze, wreszcie
zapanowało nad głosam i szczekających psów na w ałach ; wilczyca odpowiada
ła wilkowi.
W tedy Sperw er zwrócił się ku mnie blady i, w yciągając rękę w stronę góry, szepn ął:
— Słuchaj, to stara !
A hrabia, z podniesioną g ło w ą , z wyciągniętą szyją, otwartemi usty i pałająceni okiem, zdawał się rozumieć, co mu mówił ten gło s daleki, ginący w pu
stych wąwozach Czarnego L a s u ; dzika jakaś radość m alowała się na jego twarzy.
W tej chwili Sperw er głosem , podobnym do łkania, w yk rzy k n ął:
— Hrabio Nidecku, co czynisz ?
Hrabia padł, jak spiorunowany. R zuciliśm y się na jego ratunek.
Zaczął się trzeci atak: ten b ył straszny.
(C iąg dalszy nastąpi).
»R O L A« Nr 29
Skład nowego Sejmu.
P o d z i a ł n a g r u p y .
Z ukończeniem w yborów z w ielkiej własności układ Sejm u krajow ego jest już wiadomy. Sejm przyszły rozpadnie się na dwa obozy: zwolenników reform y wyborczej na podstawie zawartego kom pro
misu, a tem samem zwolenników ugody z Rusinam i 1 na jej przeciwników. Do pierwszej gru p y zaliczyć n ależy:
I. Praw icę narodową (konserwatystów z Gali- cyi zachodniej), w skład której wchodzą najw ybi
tniejsi politycy, ludzie doświadczeni i potrafiący pro
wadzić spraw y krajow e mądrze i korzystnie. Tu na leżą posłow ie: 1 Badeni St. H enryk, 2 Bobrzyński, 3 Bzowski, 4 Dąm bski Stanisław , 5 Goetz - Okocim ski, 6 Halban, 7 Hupka, 8 Ja w o rsk i W ł. Leopold, 9 Konopka, 10 Jędrzejowicz Stanisław, 1 1 K o r y to w- ski W itold, 12 Kostanecki Kazim ierz, 13 Mars A n toni, 14 Męciński, 15 M ycielski Edward, 16 S k rzyń ski Stefan, 17 Tarnow ski Stanisław , 18 Tarnow ski Zdzisław, 19 W odzicki Antoni, 20 Zaleski W acław .
II. K onserw atyści bezpartyjni: 1 B iliń ski Leon, 2 Zamoyski Franciszek.
III. Polska d em o k racya, (posłowie wybrani z miast): 1 Bandrow ski, 2 D oliński, 3 Federowicz, 4 German, 5 Jah l, 6 K iesk i, 7 Leo, 8 I.oewenstein, 9 Maiss, 10 M aryewski, 1 1 Misiński, 12 R ittel, 13 R utow ski, 14 Sare, 15 Schaetzel, 16 Srokow ski, 17 Tertil i 18 Łazarski Stanisław, który ściśle do tej gru p y nie należy.
IV . Ludow cy w ybrani, prócz D ra A lfred a Zgór- skiego, który jest posłem z miast Sanok - Krosno, z gm in wiejskich, a m ianow icie: 1 Bardel, 2 B ia ły , 3 Bernadzikowski, 4 Bojko, 5 Bosak, 6 Długosz, 7 Krężel, 8 Kędzior, 9 Serczyk, 10 Siw ula, n Sta- piński, 12 W itos, 13 Zgórski, i^ Ż ard ecki, 15 Łaskuda.
V. Postępowi demokraci, z Brodów i L wo wa : D r Tobiasz Aschkenaze i Dr A leksander Lisiewicz.
V I. Niem iec: Haempel, w ybrany z Białej.
Z polskiej więc strony zwolenników kompromi
sow ego projektu reform y wyborczej weszło do no
wego Sejm u 55 posłów, ze strony Rusinów 3 1 i 1 N ie
miec, czyli razem 88 posłów.
Do drugiej grupy zaliczają się:
I. Centrum i Podolacy (konserwatyści, z w yjąt
kiem kilku, w ybranych z gmin G alicyi wiejskich wscho
dniej, wybrani z wielkiej własności wschodnio-galicyj- skiej), do których należą: 1 Abraham owicz, 2 Barański, 3 Biesiadecki, 4 Brunicki, 5 Burzyński, b Cielecki, 7 Cień- ski Tadeusz, 8 Czartoryski, 9 Dąm bski Aleksander, 10 Dzieduszycki W ładysław , 11 Garapich, 12 Gołuchow- skiA dam , 13 Gromnicki, i4K aszn ica, 15 Koziebrodzki, 16 Kozłow ski, 17 K rasick i August, 18 Krzeczuno- wicz Aleksander, 19 Krzeczunowicz W alery, 20 K rz y - sztofowicz, 21 Laskow ski, 22 Lubom irski Andrzej, 2 , M ilewski, 24 M oysa - Rosochacki, 25 Niezabitowski, 26 Nowosielecki, 27 Onyszkiewicz, 28 Piłat, 29 Pi niński, 30 Potocki Jan , 3 1 R a y sk i, 32 Sapieha P a weł, 33 Schnell, 34 Serw atow ski, 35 Sozański, 36 Stadnicki Stanisław , 37 Stadnicki St. Adam, 38 S ta rzyński Stanisław , 39 Starzyński Tadeusz, 40 Stroń- ski, 41 Theodorowicz, 42 Tyszkow ski, 43 Urbański M ieczysław, 44 ks. Zaremba.
II. Związek chrześcijańsko ludow y, wybrani z gmin wiejskich G alicyi zachodniej, a m ianowicie:
1 Górnikiewicz, 2 Maciuszek, 3 ks. M ichalik, 4 ks.
Okoń, 5 Pilch, 6 Tom aka, 7 ks. W olanin, 8 Za- morski.
UJ. Demokracya narodowa czyli tak zwani
»W szechpolacy«, wybrani z dwóch kuryj, a miano
w icie: z gmin wiejskich i z miast. Do gru p y tej na
leżą: 1 Adam , 2 Bednarski, 3 Głąbiński, 4 Jabłoński, 5 Sala, 6 Schmidt, 7 Skarb ek, 8 W ójcicki.
IV . Dem okraci bezpartyjni: 1 Neumann, 2 R ied l.
V . M oskalofil: D ym itr Marków.
Zatem przeciwników kom promisowego projektu reform y wyborczej będzie nowy Sejm liczył 63.
Niewiadoma jest przynależność partyjna przy
szłego rektora politechniki lwowskiej. Do któraj on się gru p y przyłączy, to ta wzmoże się o jeden głos.
K s. Biskupów polskich i ruskich nie wliczamy do żadnej grupy, gdyż polscy wyraźnie w liście pa
sterskim oświadczyli, że do w alk politycznych mie
szać się nie chcą, a zdaje się, że i ruscy staną na tem samem stanowisku.
Jak k o lw iek pierwsza grupa stanowić będzie w nowym S e jn re znaczną większość, nie będzie ona jednak m ogła przeprowadzić dawnego kom prom iso
wego projektu reform y wbrew woli grupy drugiej.
W obec tego obowiązkiem przeciwników dawnego projektu będzie ułożenie nowego i, jak to zapowia
dali na zgromadzeniach przedw yborczych, oraz w swych gazt tach, lepszego projektu, ale takiego, na który zgodziłyby się wszystkie stronnictwa pol
skie a także i R usini.
Ponieważ ułożenie takiego projektu zdaje się nam bardzo trudne, a nawet prawie niemożliwe, prze
to z całą pewnością można przypuszczać, że nowy Sejm po kilku posiedzeniach w jesieni zostanie roz wiązany i znowu będą w ybory.
I tak co kilka miesięcy będziemy się bawić w w ybory, a kraj, nie mający budżetu, będzie dążył szybkim krokiem do bankructwa.
N o w i c y u s z e .
Po raz pierwszy wchodzą do Sejm u z posłów w ybranych następujący: Bzowski (praw. nar.); Sro kowski (poi. dem.); B ardel, Bosak, Łaskuda, Serczyk, Siw ula, Zgórski (ludowcy); Aschkenaze i Lisiew icz (posłowie dem.); Barański, Biesiadecki, Burzyński, Aleksander Dąmbski, Gromnicki, Kasznica, L. hr. K o ziebrodzki, Nowosielecki, Serw atow ski, Starzyński, Stroński, ks. Zaremba (centrum); Górnikiewicz, M aciu
szek, ks. Michalik, ks. Okoń. Pilch, Tom aka, ks. W o lanin i Zamorski (czyli c a ły Związek chrzęść. - lud.);
Schmidt i W ójcicki (dem. nar.); R ie d l (dem. bezp.) W e d ł u g w y z n a n i a .
W ed ług wyznania z w ybranych 116 posłów pol
skich jest i t i katolików, 4 żydów (Aschkenaze, Loe- wenstein, R itt* 4 i Sare), 1 protestant Adam (nar. dem.).
N a s z e s t a n o w i s k o .
Chcąc zaspokoić ciekawość niektórych naszych Czytelników, które my z stronnictw wiejskich, czy Stronnictwo Ludowe, czy Związek chrześcijańsko lu dowy uważamy za lepsze, odpowiadamy, że nie stron
nictwa tworzą ludzi, ale ludzie tworzą stronn’ctwa i charakter im nadają. Związek chrzęść lud. utwo
rzyli ludzie nowi, zupełnie nieznani szerszemu o g ó ło wi, więc zalety i wady tego Związku dopiero po czy
nach będziemy mogli poznać. Ze .Stronnictwa Ludo- weho zostało w ybranych wielu posłów dawniejszych, którym nawet przeciwnicy polityczni nic zarzucić nie m ogli, a nadto kilku nowych, których działalność publiczna jest nam prawie nieznana, przeto i o tem stronnictwie przedwczesnych sądów wydawać nie możemy. Słow em , nie chcem y się bawić w proro
ków, ale będziemy działalność wszystkich posłów śledzić i ich dodatnie i ujemne czyny notować.