TYG O D N IK O B R A Z K O W Y NIEPOLITYCZNY KU POUCZENIU I ROZRYWCE.
Przedpłata: R o cz n ie w A u s t r y i 4 k o r o n y , p ó ł r o c z n ie 2 k o r o n y ; — d o N ie m ie c 5 m a r e k ; — d o F r a n c y i 7 f r a n k ó w ; _ Jo A m eryki 2 dolary. — O głoszenia po
3
o halerzy za wiersz jednoszpaltow y. — Num er pojedynczy 10 h a lerzy ; do nabycia w księgarniach 1 na w iększych dw orcach kolejow ych. — Adres na listy do R edakcyi i A d m in istra cyi: K raków , ulica Św. T o masza L. 32. Listów nieopłaconych nie przyjm uje się. G odziny redakcyjne codziennie od godz. 3 do 6. T elefon nr. 2346.WIELKI JUBILEUSZ.
.ie lk i jubileusz obchodzi w bieżącym roku K o śció ł nasz święty, a m ianowicie iftoo letni jubileusz uzyskania wolności, uzyskania sw obod y rozwoju w państwie rzym skiem . W roku 313 został położony wreszcie kres strasznym prześladowaniom chrześcijan setki lat trw ającym , prześladowaniom , które d ały K o ściołow i naszemu świętem u m iliony m ęczenników, ale i rzeki całe krw i w y to c zy ły chrześcijańskiej.
N ie lat kilka, nie lat dziesiątki, lecz 313 lat trw a ły te okrutne prześladow ania chrześcijan. Przez lat 313 chrześcijanie musieli się chować w cieniach katakum b, przez 313 lat uchodzili jak o ostatni ludzie, jak o w yrzutki społeczeństw a, przez lat 313 wobec nich każdy ob yw atel rzym ski m ógł sobie pozwolić na każdy gw ałt, na każde bezpraw ie, na każde okru
cieństwo. I przez lat 313 rzucano ich dzikiem zw ie
rzętom w cyrkach na żer, aby uradow ać serca mo- tłochu rzym skiego ich męką, by napawać oczy wido
kiem szarpanych zębam i lw ów , tygrysó w , i panter cia ł chrześcijańskich, b y łechtać nozdrza wonią świe
żej krw i m ęczeńskiej. D o roku 313 uchodził krzyż, znak męki naszego Zbaw iciela, jako znak hańby, aż K o n stan ty W ie lk i, w tym znaku zw yciężyw szy nie
przyjaciela, ten krzyż dotąd pogardzony, deptany i oplw any, uczynił znamieniem najwyższej chw ały, znakiem zbawienia i zw ycięztw a i um ieścił g o w ysoko ponad g ło w y ludzkie, na w yżynach ołtarzy, na szczytach w spaniałych św iątyń a nawet w koronie panujących.
W ie lk i w ięc jubileusz obchodzi nasz K o ś c ió ł święty. I w czasie tego jubileuszu każd y p raw y k a tolik winien często 'm yślą w racać w ow e czasy stra
sznych prześladowań, powinien się budować w ytrw a
łością i męstwem pierw szych chrześcijan i powinien ślubować, że i on pozostanie K o ścio ło w i św ięte
mu wiernym , choćby miało przyjść ponieść życie w ofierze.
T a k ie zatapianie się w tę przeszłość zamierzchłą, takie budowanie się w spaniałym przykładem świę
tych m ęczenników, tak bardzo jest potrzebne, szcze
gólnie w czasach obecnych, kied y czerwone p ogań stwo coraz bardziej się szerzy, kied y bezbożność i niew iara coraz bezczelniej podnoszą głow ę.
A le ten w ielki jubileusz kościelny nasuwa nam też i inne jeszcze myśli. M im owolnie pobudza on nas do porównań. I m im owoli przychodzi nam na m yśl, że położenie P o lakó w pod M oskalem i Prusakiem tak bardzo podobne do położenia chrześcijan aż do roku 313. Copraw da nie rzucają ich na pastw ę dzikim zwierzętom , poniew aż to nie licuje z czasami now o
żytnym i, choć rzeczą jest pew ną, że g d y b y szło zu
pełnie w edle w oli P rusaków i M oskali, to może dziś P o lakó w szarp ałyb y w cyrkach dzikie zwierzęta, to m ożeby P o lakó w go to w i palić jak o św ieczniki w pu blicznych ogrodach.
Chrześcijanom pierwszym w ydzierano ich d o b y
tek, ich m ajątek gw ałtem , b y m otłoch rzym ski m iał chleb i zabaw ę — a i nam P olakom w yd zierają P ru sacy i M oskale przem ocą zie m ię , ab y budować pię
kne pałace. L ecz jubileusz, ja k i K o ś c ió ł nasz św ięty w tym roku obchodzi, przypom ina nam też, że chrze
ścijanie po 313 latach prześladowań w yszli z k a ta kumb i zapanowali nad światem. I ten fak t i nas p o
w inien pobudzić do tem w iększego m ęstwa i do w y trwania. U przytom nijm y sobie, że chrześcijaństwo zno
siło najokropniejsze prześladowania przez lat 313.^-le też równocześnie cieszm y się nadzieją, budźm y w so bie tę silną wiarę, że, jak kied yś chrześcijanie w yszli z katakum b i w yzw olen i zostali z niew oli pogan, tak kied yś i my, tak kied yś i naród polski w skutek roz
woju stosunków, stanie jak o w oln y naród wśród w olnych narodów tego świata.
Tym czasem zaś niech nas znak męki naszego Zbaw iciela pobudza do cierpliw ości i w ytrw ania, niech nam ten znak św ięty, ten znak zw ycięztw a przyśw ieca w naszych w alkach i cierpieniach. I niechaj w ser
cach naszych nie zamiera nadzieja, że nasza święta sprawa polska także w tym znaku zw ycięży.
226 »R O L A« Nr 15
i i y i i
(O p o w ia d a n ie p o ru c z n ik a z r. 1863).
22. U B U R C Z Y M U C H Y .
Ż ądan ie sch ad zki. — P o trz e b a p o m o cy. — Z ły h um or w achm istrza.
P rzy rze k a po m o c. — B o m b y .
W rzeczy samej panna A dolfina od gad ła moje ząm iary. Postan ow iłem bądź co bądź zobaczyć się z Józefiną, a skoro tego nie m ogłem uczynić u sie
bie, w ięc m usiałem u niej. To, co mi dziew czyna opow iedziała o domu i ogrodzie, utw ierdziło mię w tym zamiarze. N ie u kryw ałem w cale przed sobą niebezpieczeństw a takiej w yp raw y, ale .nie miałem in
n ego w y b o r u ; oprócz ogarniającej mię coraz silniej tęskn oty, obow iązkiem moim b y ło nieść jej pomoc w położeniu, w jakiem się znajdow ała. A czyż m o
głem co zrobić, nie w idząc się w przódy, nie d ow ie
dziaw szy się, jak rzeczy stoją i to od niej samej, bo ona jedna m ogła mię ty lk o objaśnić najlepiej i naj dokładniej o w szystkiem . W tej m yśli napisałem liścik do Józefiny. P rzed staw iłem jej potrzebę widzenia się i za klinałem ją na w szystko, b y mi nie odm ów iła schadzki w ogrod zie własnym , prosiłem ty lk o , b y naznaczyła, której to n o cy i o której godzin ie może nastąpić, ora^z w którem miejscu, g d y ż ogrodu jej w cale nie znam.
O czyw iście użyłem w szystkich zaklęć i dom agałem się, b y schadzka o d b yła się zaraz następnej nocy, g d y ż w czasach, w k tó rych żyjem y, nikt nie jest pew n y jutra i nic nie można na później odkładać.
N apisaw szy ten liścik, począłem rozm yślać nad sposobem w ykonania m ego zamiaru. Leźć w paszczę ty g ry sa , jakim w zględem mnie b y ł R o tk irc h i leźć dobrow olnie, b yło czynem, k tó ry ty lk o zakochan y m ó gł w ykonać. D oskonale oceniałem n iebezpieczeń stwo tego przedsięw zięcia i przypom niałem sobie ra dę A dolfin y, b y mieć do pom ocy w tym w zględzie przyjaciela.
— P r z y ja c ie la ! — szepnąłem — a skądże ja tu, w W arszaw ie, wezm ę ta k ieg o przyjaciela, k tó ry b y ch ciał dla mnie narazić sw ą g ło w ę ?
A le nagle p rzyszedł mi na m yśl I.askonogi
’ i Burczym ucha.
Co do pierw szego, to po nam yśle zaniechałem zamiaru użycia g o do pom ocy. B y ł g ad atliw y i acz
k o lw ie k osobiście bardzo odważny, ale lek k o m yśln y i za m ało silny. Mnie trzeba b yło człow ieka silnego, któ ry w razie potrzeby m ó g łb y mię pięścią w yrw ać z rąk nieprzyjaciół. S zło bow iem o to, żeb y na p rzy padek zdrady lub w prost w padnięcia w sieci R o t kircha, można się b y ło z nich w yd o b yć cicho i bez skandalu. A do teg o B urczym ucha nadaw ał się jak najlepiej, b y ł m ilczący, bajecznie silny i odw ażny.
W ostateczności zdecydow an y byłem w ziąć ze sobą mój rew olw er, k tó ry udało mi się, dobrze u kryty, pomimo licznych rew izyj, przyw ieść ze sobą do stolicy.
Postanow iłem w ięc udać się do poczciw ego B urczym uch y, któ rego adres m ieszkania miałem i k tó rego od czasu rozstania się w e dworze w W o li nie w idziałem , ch yb a zdaleka w ogrodzie miejskim. M o
je odw iedziny zresztą u obu to w arzyszy b y ły i z te
g o w zględu konieczne, że z pew nością nie mieli oni ani g r o s z a , a przynajm niej resztkam i już gonili z ow ych pięciu ru b li, które dałem Laskonogiem u w ogrodzie. N ie nam yślając się w ięc w iele, zarzu ci
łem płaszcz na siebie, nacisnąłem kapelusz na g ło w ę i ruszyłem na oddaloną, już nad rzeką leżącą ulicę P rzem ysłow ą, gdzie w domu jak ie g o ś robotnika da
no kw aterę B urczym usze; L askon ogi m ieszkał nie
daleko stamtąd na u licy Czarnej.
M ało znałem tę dzielnicę miasta, a w łaściw ie w cale jej nie znałem i z tiud n ością. pew ną przyszło mi odszukać tak samą ulicę, ja k i dom, w którym m ieszkał Burczym ucha. Zajm ow ał on, podobnie jak ja, p o k o ik na piętrze, w którym oprócz tapczana ze szpetnie podartą i zniszczoną poduszką skórzaną, stolika o trzech nogach i jedn ego krzesełka, mocno także poszw ankow an ego, nic w ięcej nie było. Przez m aleńkie, zakopcone okienko widać b yło kom iny f a b ryk , sły ch a ć huk m łotów , a pow ietrze przesycone b yło dymem i czadem w ęglow ym . B y ła to bowiem część miasta fabryczna i zam ieszkała przeważnie przez klasę w yrobniczą.
B urczym uchę zastałem siedzącego na tapczanie i zajętego czytaniem jak iejś obszarpanej i mocno za
brudzonej książki. Zdżiw iło mię to nadzw yczajnie, bo mój dzielny w achm istrz należał do rzędu tych ludzi, k tó rzy uważali zawsze czytanie i pisanie za próżne m arnow anie czasu.
— Jak się masz, stary? — rzekłem , podając mu rękę.
B urczym ucha zerw ał się z tapczana, w yp rosto
w ał się po żołn iersku i rzek ł:
— D o u słu g pana porucznik#. P raw d ę p o w ie dziawszy, mapanku, źle się mam i ch yb a p rzy jd zie , człow iekow i zgnić m arnie w tem przeklętem m ie
ścisku.
— D laczegóż to?
— A ch oćby dlatego, że z g ło d u zdechnę, mo- panku. A le skoro pan porucznik jest, to w szystko dobrze.
— C zyż nie m acie już pieniędzy?
— Ja nie mam, mopanku, a z Laskonogim nie w iduję się, bo szpiegi tu krążą, ja k psy. Niech ich siarczyste kule b iją ! N ie w ychodzę nigdzie, bo pra
wdę rzekłszy, boję się.
— Sam eś sobie winien — odrzekłem — miałeś znaczną sumę.
— H a! cóż robić m opanku, panie poruczniku!
Praw da, zawiniłem , to też za to teraz pokutuję.
N ie chciałem mu robić w yrzutów . Siadłem na chwiejącem się i trzeszczącem mocno krzesełku i rzekłem :
— Cóz to? W id zę czytasz książkę?
— H m ! juścić czytam , co praw da, to prawda.
W styd , m opanku, że w achm istrz dru giego pułku ta- kiem bzdurstw em się zajmuje, ale człek już na psy poszedł.
— N ic w tem złego. Cóż to za książka?
— A czy ja wiem . Jakieś okropnie, m opanku, ciek aw e historye. Anim m ógł przypuszczać, że się ta k ie rzeczy d ziały na świecie. U w aża pan porucznik, tu opisana jest h istorya jak ie g o ś widma, które w zie
lonym płaszczu chodziło. D a ła mi tę książkę córka m ojego gospodarza, poczciw a dziew czyna. C złek za bija czas jak może i przynajm niej głod u tak nie czuje.
W yją łe m obszarpaną i zabrudzoną książkę d >
ręki. B y ła to pow ieść p o d ty tu łem »Zielony płaszcz*.
Tym czasem B urczym ucha m ów ił:
— Z przeproszeniem pana p oruczn ika, długo m y tu tak gn ić będziem y?
— N ie wiem , to zależy od w ładz w yższych.
— A ! niech je tam, te w ładze w yższe, kule b i
ją ! Jeszcze tu człeka złapią i pow ieszą jak psa. Już mię raz szelm y ch ciały ch w ycić i ledwiem się z ich łap w yd o b ył.
— P rzyszedłem w łaśnie do ciebie, b y ci zapro ponować jedną w ypraw ę, bardzo niebezpieczną.
— W e d l e rozkazania pana porucznika, jestem gotów . C hoćby największe b yło niebezpieczeństwo, zawsze, m opanku, będzie lepszem od gn icia w t>-j dziurze.
Nr 15 » R O L A« 227
O pow iedziałem mu, o co idzie. S łu ch ał pilnie i widocznie m yśl je g o p racow ała usilnie, bo 8fdvm skoń czył, r z e k ł:
— N ie wiem, po co tam pan porucznik do tego ogrod u iść chce, ale to mniejsza. Co mi tam do te g o , m opanku! K ie d y trzeba, to trzeba i ja jestem gotów . A cieszę się też, że to w leziem y do ogrodu tego psubrata kapitana żandarmów. T o on b y ł tam w hotelu, k ie d y mię chcieli złapać. Poczęstow ałem szelm ę uczciw ie pięścią m iędzy ślepie, ale nic to nie szkodzi, mam jeszcze ochotę powtórnie łaźnię mu spraw ić. Przytem mam ja moją myśl.
— Jaką m yśl?
— N ie m ogę powiedzieć, ale pan porucznik z o baczy, ty lk o że mi trzeba pieniędzy, dużo pieniędzy.
— Ileż ta k n ap rzyk ład ?
— Ja te g o dokładn ie nie wiem, może trzydzieści, może czterdzieści rubli.
— D obrze, dam ci czterdzieści rubli.
— D ziękuję, to w szystko, co mi trzeba, m opanku.
— A le powiedz mi, co co chcesz zrobić?
— N iećh się pan porucznik nie pyta, bo nie powiem, zapewniam tylk o , że w szystko będzie do
brze. D opiero to zadam y fernepiksu tym hyclom żandarmom. H a! ha! ha! aż się śmieję z uciechy.
Nie nalegałem , bo szczerze m ówiąc, nie p rzy w iązyw ałem żadnej w a g i do tych obietnic B u rczy m uchy. Jakże się om yliłem ! A le nie uprzedzajm y w ypadków .
W achm istrz za p yta ł mię, k ied y zamierzam się w yp raw ić do o grod u R otk irch a.
— N ie wiem jeszcze.
— B o to widzi pan porucznik, m opanku, ja mu
szę porobić pew ne przygotow an ia, a że nie bardzo m ogę w ychodzić, bo nuż na ja k ie g o szpicla wlezę, 0 co łatw o, bo Anusia, córka m ego gospodarza, p o
czciw ości dziew czyna, pow iada mi, że cią g le się tu kręcą, w ięc potrzebuję czasu.
— A skądże ta tw oja A nusia w ie o tem, że tu szp iegi kręcą się?
— A ! już ja tam o tem nie wiem. A le oni tu w szyscy, rob otn icy fabryczni, mają się na w ielkiej baczności. A nusia powiada, że n ib y te szpiegi, m o
panku, zw ąchali, że w którejś z tutejszych fab ryk robią się bom by i d latego się tak kręcą.
— B o m b y ? a na co bom by?
— B o m b y czy gran aty ręczne, ona tam o c z y w iście, jak o dziew czyna, nie w ie dobrze. N a co oni, m opanku, ow e g ra n a ty robią czy robili, bo teraz już nie robią, to ja dobrze nie wiem . A nusia powiada, że podobno R zą d N arodow y chce zabić niemi n a m iestnika hr. B erga. A le czy to tam praw da, nie wiem... babsk ie gadan ie mopanku i kw ita.
S ło w a te zain teresow ały mię mocno, bo nagle b łysn ęła mi m yśl, czy czasem ja z moimi zuchami nie na to zostałem sprow adzony do stolicy, b y w ziąć udział w zamachu. A le m yśl tę odrzuciłem , jak o n ie
praw dopodobną, a B urczym ucha m ówił d alej:
— A n u sia opow iada, że dawniej, przed kilku tygodniam i, zjaw iało się tu często na fabryce, ale której, nie wiem m opanku, dwóch i^hmościów, z któ
rych jeden zw ał się L u d w ik, przezw any O kularni
kiem , bo zawsze m iał o ku lary na nosie, a drugi W ła d k iem Zezow atym , że to patrzał dziś na jutro.
Ichm oście ci w łaśnie m ieli ow e bom by zam awiać 1 rysunki dawać, ja k m ają b yć odlane.
— N o ! — zaw ołałem nadzw yczajnie zdziw ion y wiadomościam i — jeżeli to w szystko jest praw da, to ci panow ie O kularnik i Zezow aty dyablo są n ieostro
żni, skoro w szyscy o tem w iedzą, a nawet dziew częta!
— To, z przeproszeniem pana porucznika, nic nie znaczy. R o b o tn icy, m opanku, tutejsi są dzielne
ch ło p y i prędzejby się dali posiekać w kaw ałki, niż słów ko pisnęli. A nusia zaś jest zuch dziew ucha!
Na tem skoń czyła się nasza rozm owa. P o w ie dziaw szy B urczym usze, że g o o dniu w yru szen ia na w yp raw ę zam ierzoną uwiadom ię listem , k tó ry mu przyniesie pew na panna, imieniem Adolfina, miałem się już do w yjścia, g d y B urczym ucha mię zatrzym ał i rzek ł:
— A ! Niech pan porucznik nie adresuje do S eb astyan a Czubka, jak mnie pan pułkow n ik Chm ie
lewski ochrzcił, bo ja się teraz inaczej nazywam .
— Jakże się w ięc teraz nazyw asz?
— P o prostu Ig n a cy.
— D laczegó ż ta zmiana nazw iska?
— A no... z przeproszeniem, przecież musiałem się zam eldow ać, a że tam w hotelu w iedzieli o C zu b ku, w ięc zmieniłem nazw isko, m opanku, i kw ita.
— P rzecież tutaj, w W arszaw ie, konieczn ie po
trzebny jest do zam eldow ania paszport.
— j a też mam paszport.
— S k ą d ?
— Od A n u s i! O ! panie poruczniku, to sprytna dziew czyna i żeb y to inne czasy i człek nie taki stary, to kto wie, co b y to b yło . K r e w , m opanku, nie woda, a ja też jestem ułan do kroćset!
— I ten paszport je st na imię Ig n a c e g o ?
— T ak... w szystko w porządku.
— S k o ro tak — rzekłem — to dobrze, że wiem.
Panna Adolfina będzie szukała Ign acego . D o w id ze nia, sta ry !
— D o u sług, panie paruczniku.
W yszed łem pełen najróżnorodniejszych m yśli.
P rzed ew szystkiem utkw iła mi w g ło w ie w iadom ość o p rzygotow an iu granatów i że w tych p rzy g o to w a niach brał udział mój pan Zezow aty, k tó reg o miałem poznać w ogrodzie Saskim wraz z blon dynką, m ó
w iącą grubym basem. W id o czn ą b yło rzeczą, że p rzygotow ują się jak ieś ważne w yp ad ki, a przeczu
cie m ówiło mi, że ja w tych w yp ad kach odegram także rolę. Nie przypuszczałem jednak n ig d y , b y rolę tę tak prędko mi pow ierzono, ja k się to w rzeczy samej stało. (Ciąg d alszy nastąpi).
T T T T T T T T T T T T T T T T T T T T T T T T T T T T T T T T T T T T T T T T T T T T T T T T T T T T T T T T T T T T T T T T T T T T T T T T T T T T T T T T
H e j! w io s e n k a m iła p ł y n i e ! .. .
H e j! w io se n k a m iła p łyn ie , O p u śc iła raj,
N iosąc ż yc ie tej k ra in ie Ś p ie w y p ta szą t w g a j!
H e j! k ró le w n o , p ta szą t życie V ł R z u ć na p o ls k ą błoń,
P ieśń s k o w ro n k a w nieb b łę k ic ie D zw o ń co ra n o , d zw o ń .
M iła w io sn o , hej w io s e n k o ! W iz b y n a sz y c h chat,
Z aśw ieć sło ń cem n am w o k ie n k o : )a ci będą rad.
B ędę śp ie w a ł p io s n k ę sielsk ą 0 tw y c h cu d n y ch dn iach , Jak śp ie w a łe m ci a n ie lsk o W m ło d o c ia n y c h sn ach . N a fu jarce , n ad p o to k ie m , T ę s k n o będę g rał,
W cien iu b r z o z y w ie c z ó r, m ro k ie m Będę p ieśn ią łk a ł:
W s z y s tk o w y g ra m szczęście m o je — W s z y s te k serca ża l —
fcjfiJI/ T em w y z n a n ie m b ó l u k o ję 1 od su n ę w dal.
O ! p ły ń , w io sn o , m a rze ń szc zy cie O k o lo n a w czar,
W s k rz e ś p r z y r o d ę , daj jej życie, W s k rz e ś ją z sen n yc h m a r.
W a w r z y n ie c P ie tr u c h a .
228 >R O L A« Nr 15
P ę k a niewoli ogniw o.
P ę k a o d w i e c z n e j n i e w o l i o g n i w o , Z od d ali s ły c h a ć ó w r a d o s n y z g r z y t, M a łe n a r o d y d o w o l n o ś c i ż y w o Id ą i w i d z ą n o w y c h haseł ś w i t . W s t a j e w oddali o w a j u t r z n i a złota, K t ó r a n i e w o l ę z m i e n i a w j a s n y dzień...
A m y ? ... N a m t y l k o boleść i t ę s k n o ta I j ę k r o z p a e z n y e h m o d ł ó w i boleści pień...
K i e d y ż b ę d z i e m y , j a k in ne n a r o d y , W i d z ie li kon iec n i e w o l n i c z y c h b u r z ? K i e d y ż z a z n a m y i w P o lsce s w o b o d y ? K i e d y ż u j r z y m y b ły s k w o l n o ś c i z ó r z ?
J łn to n i S o c h a .
T T T T T T T T T T T '
P OS Z L I . . .
^Fantazya).
G dzie T a tr turnie pną się groźn ie ku niebu, n i
b y boże grotnochrom y, co od w ieków iskry pioru
nów w ziem icę polską bijących, na swoich iglicach srebrzystych rozbijały, w gm atwaninie żlebów , p iar
g ó w i g ard e ł przepaści jest pieczara - katakum ba, co k ryje w swem łonie odw iecznych Ziem icy tej W o jó w -S tra żn ik ó w , co w olą B ożą zaklęci śpią na k a m iennym oparci stole, o chw ale oręża p o lsk iego m a
rząc i chw ili onej w yczekując, k ied y ich gło s na krzyżu R ozpiętej na bój pow oła. Śp ią te Strażniki B oże, króla B olesław ow e W o je, na ręku wsparci, w zbroje, śniedzią w ieków pow leczone zakuci, w heł
mach stalow ych na skroni. A dobrze im tam śnić — nic im ciszy nie zamąci, czasem jeno skrzyd ło nieto perza o hełm zadzwoni, a dźw ięk ten cich y zaraz się w morzu ciszy w ieczystej zatraca. »Choć w zrok pró
chnem błękitnieje«, to jednak »znać w nim wiarę i nadzieję«, źe niemarna pokuta, że wstaną kiedyś, że echa ich surm y bojowej roztrącą się o granitow e granie, źe W o ln o ści śpiew w ichry w dal poniosą, a O rlę B ia łe , z pęt osw obodzone sk rzyd ła nad nimi w lazurach rozpostrze i w bój z w rogam i powiedzie.
I stało się, iż dnia jed nego ciszę pieczary za
k łó c ił od gło s kroków , dochodzący od strony rozpa
dliny, co ja k b y rana czarna, niezabliźniona od w ie
ka ścianę g ro ty rozdarła. C zyjeżby to kroki b y ły ? Żali g o ść jaki p rzyb yw a odw iedzić sam otnych W i teziów ? A od głos kroków głośn iejszy się coraz staje;
to w arzyszy mu, ja k b y spiżu dźw ięk, jak i słyszeć się daje, g d y ko rd o skalne złom isko uderzy. B yw aj, G ościu, b y w a j! Czekają tu na Cię, ktokolw iek jesteś, a B ożym snać musisz b yć H eroldem , g d y tu drogę znalazłeś!... A tło czarne rozpadliny rozśw ietla ja sność przedziwna, nieziemska. W jasności owej uka-' żuje się P ostać Cud, Zjawa nie z tego świata, C hło
pię o obliczu Cherubina, złocistem i obramionem k ę dziorami. P ostać drobną, ale rycerską, ja k b y z m ar
muru w ykonaną, sierm iężka bieluchna, niby śnieg, o kryw a, na nogach ciżem ki skórzane, do golen i rze
mieniem przytw ierdzone, i f boku Pacholęcia - R y c e rzyk a kord się zwiesza potężny w pochw ie pozłoci
stej, praw icą przyciska do piersi urnę, m isternie rze zaną. W tw arzy Pacholęcia pow aga w idnieje, majestat dziw ny z niej bije, oczy-habry przesłodkie, a jednak w ładne, ja k b y do rozkazyw ania p rzy w yk łe . Co d zi
wniejsze jednak, to, że obok majestatu o w ego i po
kora czoło to krasi. — Stanęło P acholę i szepce:
' — W szy scy św ięci A nieli, jak a też tu ciemnica, jak w w aw elskich podziem iach! Gdzież są jednak te W o je ! S p o strzegłszy ich wreszcie, głośn o w o ła :
»Niech będzie Chrystus pochw alon y!
I ja k b y grom em uderzony, zryw a się od stołu h u f cały, pow ietrze chrzęstem zbroić w ypełniając.
Z pod brw i nam arszczonych pioruny gn iew u miotają, godząc nimi w śm iałka, co im śmie sen odw ieczny przeryw ać. P raw ice,n a kord ów gło w ica ch w sparłszy, lew icą oczy przysłaniają, jasnością ową, przez P a cholę wznieconą, oślepione przysłaniając. A jeden z nich, widno sam B o lk o Śm iały, wzrokiem Gościa m ierząc, m ó w i:
— P rze w ieki w iek ó w ! K to ś ty zacz!? Żali już czas?! Praw nam, żali już szczyt M aryackiej świą- tnicy został już słom ą k r y t? !!
A Pacholę, okiem nieulękłem w W itezia obli cze patrząc, i, g ło w ą im na pow itanie skinąw szy, m ó w i:
— Nie, mości w y R y c e rz u ! Z m aryackiej w ie
ży c y dzisiaj hejn ały brzmią, g ło sząc polskiej Ziem icy Orędzie Zm artw ychw stania. W yb a cza jcie R y ce rze , że W am przerw ałem sen, lecz mnie tu w ysłał...
A oni, przeryw ając mu, społem p ytają:
— K to ? ! K r ó l D uch?!
— T ak, On sam ; kazał tu, do tych bram mnie, pacholęciu iść i zanieść św iętą W ić, tę oto urnę złotą i ten zło cisty kord, byście je w zięli straż.
A w ich oczach ciekaw ość się świeci, a znać spodobała im się rycerna postać Pach olęcia, bo o b licza ich groźn e pojaśniały. D ziw no im, jakim c u dem on tu doszedł. P y ta g o więc B olko, kró l Ś m iały:
— P ow ied z, jak o trafiłeś tu, w ten nasz pod
ziem ny sklep ?
A P ach olę na to :
— W jasny, p ogo d n y dzień prow adził mnie tu do W as orlej drużyny cień, a w noc o gn isty słup, b y gw iazd a Betleem ska.
Oni pytają n atarczyw ie:
— L ecz ktoś zacz, R y c e rz y k u ? ! C hłopię na to:
— Jam jest ty lk o pastuszek, biedny, marny sie
rota z pod w ieśn iaczego płota pasowan na R y c e rza, na H erolda B ożego. — W y b a czcie , że usiędę, bom i strudzon jest wielce.
I urnę i kord na stole złożyw szy, a na sk a ły złom isku usiadłszy, praw i im pow ieść dziwną, której oni, kołem g o otoczyw szy, słu chają:
— Pasałem ow ce na hali, co ją Pustacią zowią.
B ęd zie temu dni cztery, g d y ow ce na w olę puściwszy, pod kapliczką kam ienną uklęknąłem , w m odłach się zatopiłem . W te d y stanął przedemną Ten, co G o K ró le m Duchem zow iecie i praw i mi, urnę ow ą i kord mi w rączając: »Że duszę czystą masz, w ięc ci oddaję dziś A r k ę N ow ych P rzym ierzy i ten aniel
ski kord*. — A dłonią czoła m ego dotknąw szy, m ó
w ił d alej: »Cudowny, św ięty znak kładę na twojem czole, błogosław ień stw o daję. Jeno nie zetrzej go, bo stygm at to je st św ięty, cudow ny, w ielki znak. W tej urnie cudów moc i prochy bohatera; lecz niech jej nie otw iera przed czasem tw oja dłoń. Jutro, nim zej
dzie świt, rzucisz pastuszy kij, a ujmiesz w rękę kord i tę urnę złocistą i pójdziesz w daleką d ro g ę do tych tatrzańskich grot, a gd zie śpi rycer- ny h u f w lśniącą kow an y stal. — Żbudż Ich Bożem imieniem, p rzysięgę od Nich weź, że pójdą w k rw a w y bój«. Zrazu trwożnie mi się zrobiło, boć marne jestem chłopię i mało roków mam, a z rodu jestem cham, gd zie mnie do panów iść. A le , g d y czoło m o
je p rzeżegn ał, w stąpiła w e mnie moc i w iara nie
złomna. T w arzą do ziemi przypadłem , B o g a o moc a w ytrw an ie prosząc. A gd ym się podn iósł — W id zniknął, a jeno urna i kord św iad czyły, że to nią.
b y ł sen. I nie zw łócząc, w ybrałem się w drogę i oto jestem u W as. Sierm iężne białe h ufy najm łodszych Ziem icy tfej S yn ó w czekają na W as tam, gd zie W i-
N r 15 » R O L A « 329
s ły szemrze nurt, b y iść z W am i na łan dojrzałe co ow ą urną spow ite, a w których P olsk i tkw i ży- kosić zboże. B ow iem się niebo chm urzy i porykuje cie, tajem nie w nich jednak u k ry te : że staniesz do grom — trza k res położyć łzom, co cieką z ócz od boju, jak lew — za spokój niskich chat, za starych w ieka i k rw a w y otrzeć pot, co z pod pęt w rażych m o gił darń, za czystość polskich dziew, za św iętą płynie. A jak o praw dę rzekę, tak mi dopom óż B ó g ! urny tej Tajń, za Ludu krw aw icę i znój!
A oto na św iadectw o praw dzie gdzieś u cie- A W itezió w zapał ogarn ął zaziem ski i chórem
m nego stropu rozlega się chór D uchów nie widział- odpow iadają:
n y c h : — P rzy sięga m y ! T a k nam dopom óż B ó g !!
— Przez N ie g o przyjdzie z kajdan uwolnienie, A po przysiędze owej bierze P ach olę urnę on z Ludu zerw ie o ko w y, hym nam pow ita wscho- w zniósłszy ją w ysok o, m ów i:
dzące Zbaw ienie. On C ię pow iedzie, W itezió w Le- — W tej A rce święta jest Manna, którą się gionie w T e g o Zbaw ienia św it w schodzący, now y, N aród nakarm i w bezkresnej dziejów pustyni, koroną C hrobrych uw ieńczy sw e skronie. I urnę na stole stawiając, praw i dalej-:
I stopniała niew iara w duszach Strażn ików B o- — T a g ro ta je st odtąd św iątyn ią, -a stół ten żych, u g ię ły się kolana przed Pomazańcem. ofiarnym ołtarzem , na którym się w k ró tce o Św icie, Pacholę głosem potężnym, jak o spiż brzmią- g d y przyjdzie godzina w ołania i P o lsk a wstanie
cym , m ów i: z m o giły Zorzą W o ln o ści świetlana, b ezkrw aw a od-
— Nadem ną D ucha w iew i Jego rozkaz świę- praw i ofiara, pam iątka Jej śm ierci krzyżow ej. A te- t y ! k to b y nie słu chał m nie, przez D ucha będzie raz za mną R y ce rze , za mną na boży świat, na czy-
k lę ty ! ' ny nieśm iertelne!*
I słow a te w yrzek łszy, kord ze stołu poryw a, I posłuszni przysiędze w itają i idą za Przew o- obnaża tako w y i krzyż potrójny nad gło w am i kię- dnikiem swoim, pra - pieśń W o jciech o w ą śp iew ając:
czących W itezió w kreśląc, m ów i: » B o g u -R o d z ic a , B o giem sław iona M arya! Popro-
— N iech każd y dobędzie swój miecz i rękę na wadź w b ó j ! K y r y e e le y s o n !
nim p o ło ży! I idą labiryntem w ąw ozów , w blaskach zorzy
R o z le g a się chrzęst stali i kord ów dziesiątki porannej skąpan i; echa im grają, a oni w B o g u za- b łyskają. A P ach olę zw olna rotę p rzysięgi w y- topiern śpiew ają: »U T w e g o Syn a, Gospodyna, wy-
w ym aw ia: jednaj zbożny czas, w yjednaj O dkupienie, M atko
— P rzysiężesz L egio n ie B o ż y na A r k ę Nowe- zwolona, M a ry o U »Przez dziejów m ęczeński stos, g o Przym ierza, na ow ą dziejów M onstrancyę, na pro- przez k rw aw ic zdrój, b łagam y Cię, w yb aw Lud Tw ój, chy W o ln o ści Szerm ierza, co w owej urnie złożone; Chryste e le y s o n !«
na -nowy ten L u d ó w Sakram ent, z której, g d y b ły- Poszli... P oszli w bój za pokochaną O jczyznę, śnie dzień zorzy, wzięci W o ln o ści P ta k B oży, jak o a jeden B ó g wie, żali żw ycieżą...
ów F en ik s z popiołów . N a św ięte prochy R y ce rza , Władysław Sioło.
OCCXX3CCXOCOCCXC^GCOCCXX>XDCCXCCOCOX^Cx3COX^OCOXaO:XDCCXOCxCXOOCXOOOOCXCXX3«CXxOCOOOCO;
P O W R Ó T J A S K Ó Ł E K .
Żadnego ptaka pow rót z dalekich krain tak nas nie cieszy jak pow rót jaskółki. Oto koniec smutnej, długiej zimie, a wraz z przybyciem tego ślicznego ptaka i nas czeka pełn iejsze, pracow itsze życie wśród przebudzonej natury. K a ż d y też ich oczekuje, jak powrotu d ro giego p rzy jaciela z dalekiej podróży. K a ż d y pragnie, b y osied liły się pod je g o strzechą, ja k o w różba szczęścia.
Na naszym obrazku w idzim y m łodego zakonnika w podw orcu klasztornym , k tó ry nagle w strzym ał swoje krok i i z dziwną tęskn otą sp ogląda za szczebiocącym i ptakam i. P rzy p o m n iały mu one dom rodzinny i sad pa chnący, przypom n iały u ciechy i zabaw y rów ieśników . Już one nie dla niego. O ddzielony na zawsze kratą od radości i gw aru świata.
L ecz wnet m yśl jego dąży w yżej i wyżej, gdzie k r ó luje Ten, którem u p ośw ięcił młode życie. Ten oceni jego ofiarę i je g o kochanie. A tam znowu w sali szpitalnej czekają jego p rzyb ycia niem ocą złożeni. Spalone ich usta za chw ilę z radością g o powitają, ręce w yciągn ą do tego, k tó ry przynosi ich ciałom u lgę a duszom ukojenie.
I znika w yraz ch w ilow ego sm utku z tw arzy zakon
nika a tw arz jaśnieje radością, jakiej mało ludzi doznać może. I żałuje chw ili oddanej próżnemu sm utkow i a spie
szy tam, gd zie g o czeka je g o życie.
W ie on też dobrze, że prócz ch w ilow ych radości św iat ma go rycze i zaw ody, których nie dozna on n ig d y w tej cichej, klasztornej celi — a Co gorsza, czyha tam najw iększe nieszczęście... grzech.
S zczęśliw y żyw o t w cichej klasztornej celi, gdzie nie dochodzą g w a ry życia codziennego i je g o złości, gdzie czas p łyn ie na umacnianiu m iłości ku B o gu i na p o g łę bianiu w iary w S tw órcę W szechm ocnego.
. R O L A . Nr 15
R acław ice.
Z w ycięstw o R a c ła w ic k ie , k tó re g o 119 rocznicę w kw ietn iu obchodzi naród polski, jest dla nas ra dością, jak o a k t tryum fu orężnego i św iadectw o n ie
zaprzeczonej dzielności bojow ej przod ków naszych, ale po stokroć ważniejsze jest to, co duchow o w fak cie tym do nas z oddali w ieku przem awia. Na polach racław ickich bow iem dokonał się cud now ej, odra
dzającej P o lsk ę , idei. Oto w szeregach K o ściu szk o w skich stanął ch łop polski już nie ja k o poniew oln y żołnierz, nie ja k o jed n ostka rozkazem w ła d zy pań
stw ow ej pow ołana do pełn ien ia słu żb y w ojskow ej, lecz jak o ochotnik — ojczyźnie z dobrej w oli i z d o b rego serca spieszący z obroną. K o syn ie rzy ra c ła w iccy, to już odłam p o sp o litego ruszenia ludu — tak ja k dawniej w P olsce b yw a ło pospolite ruszenie szlachty o n gi w potrzebie narodow ej praw dziw ie ofiar ne i potężne. N a polach racław ickich stanął tęd y w i
docznie w zwartej falandze n o w y czyn nik odrodzenia n arod ow ego i stąd zw ycięstw o racław ick ie jest dla nas n ietylk o faktem w ojennym , ale sym bolem poru
szającym do dna narodow e uczucia nasze, sym bolem , w którym po raz p ierw szy ziściła się żyw ym czynem , krw ią przelan ą ofiarnie a bohatersko w iara n a jle
pszych w narodzie, że ludu moc i m nogość n ietylk o je st ostoją naszego b ytu n arodow ego ale i siłą czyn ną, potężną, zdolną rozkruszyć w p y ł żelazne w ięzy, narzucone przem ocą obcą, w yzy sk u ją cą ch w ilo w e n a
sze osłabienie i nieszczęście.
N a polach racław ickich o kazało się, że ci, k tó rzy »żywią« i bronić potrafią — na polach racław i
ckich bow iem św ięciła tryu m f kosa, to narzędzie pra cy na broń przerobione. N arzędzie p racy o kazało się bronią w alną i przyjd zie k ied yś czas, że narzędzie to pom oże w y w a lc zy ć ojczyźnie naszej w oln ość u pra
gnioną. L ud w iejski, idąc zgodnie z innym i stanami, będzie tym taranem, k tó ry skruszy kajdan y niewoli.
3cik Wojtek dostał się do nieba.
(H u m o re sk a ).
B y ł ci przed la ty W o jte k , gospodarz, k tó ry razu jedn ego, nie m ając chw ilow o nic lepszego do czy nienia, w zią ł se i umarł. D usza W o jtk a , jak ty lk o się otrząsła ze znikom ej ziem skiej p o w ło k i cielesnej, tak też zaraz zabrała się w d rogę do nieba. P o dro dze m usiał W o jte k przechodzić w ed le p iekła. Jak ty lk o o tem dow ied ział się ła p c z y w y L u cyper, tak w okam gnieniu przem ienił . słu żbow ego d yab ła w żyd ka karczm arza. K r o c z y ted y W o jte k zam aszy
ście ku N iebiosom , aż tu g o zatrzym uje za połę su
km an y żyd ek, w ołając:
— P iękn ie witam , panie W o jczech u !
W o jte k , m iarkując, że to jak aś zasadzka, szar
pnął się i o fu k n ą ł:
— D aj mi św ięty spokój, żydzie, bo ja k cię za
m aluję, to ci św ieczki staną w ślepiach.
A ży d e k :
— N y, co to z was dżysz za w ielki jegom oszcz, co za w ielk i pan, W ojczechu , aj waj, hastę g ew i- d ż o ł.. czyszczę ta ja k i dżedżycz, czy może jak i k sią żę, żeb y nie pom ów icz z poczciw ym żyd kiem , że ja może nie k a to ły k — ny, ale to k a to ły k i na mnie pracują, a to przecież kam ractw o... a u mnie takie rarytn e w ód ka i na p rzegryzk ę św ieży krupniok szw yczy się jak lakierow any...
Na w spom nienie w ódki okrutniście W o jtk iem zakręciło, nos mu się w y k rz y w ił w stronę piekła i srodze g o p ołech tało na wnątrzu.
Jed yn e szczęście, że jakiś d y a b e ł, trzym ając złapaną duszę sp rzed aw czyka jako ko t m ysz w zę
bach, o tw o rzył w łaśnie w tej ch w ili bram ę piekieln ą i c a ły podstęp J eg o D yab elsk iej Mości L u cyp era się w yd ał, bo W o jtk a zaleciał zapach warzonej sm oły i skw ar p iekieln y i sły szał ję k i m ęczonych dusz, co za życia zam iast czyn ić dobrze, m ę czy ły ludzi, sw ych bliźnich.
— N ied oczekan ie tw oje, szatanie — zaw o łał ty lk o i co sił starczyło zm yk a ł od czartow skiej p o
kusy, aż się za nim ku rzyło.
W któtkim czasie stan ął przed bram ą niebie
ską i nieśm iało zastu kał do niej trzy razy ; w tej chw ili zabrzęczały klucze, zaw arczały w rzeciądze — a u w rót niebieskich, na p rogu nieba, stanął kluczn ik niebieski, św ię ty Piotr.
' W o j t e k zdjął p ok o rn ie c z a p k ę z g ł o w y , p o z d r o w i ł św . P i o tr a j a k p r z y n a le ż y i r z e k ł :
— N iech będzie pochw alony!
— N a w iek i w iek ó w — A p o sto ł odpow iada, a W o jte k , ja k to b y ł ch łop zuch, śm iały i wszędzie m usiał b yć pierw szy, ta k też ch ciał w tej chw ili p rze
kro czyć p ró g, żeb y dostać się do nieba.
— Ocho, bratku, ty lk o zw olna, zw olna — rze
knie A p o sto ł — bo tu nie żadna gospod a, pow iedz mi jeno naprzód, co tu masz za spraw ę?
— Jestem duszą W o jtk a.
— A cóżeś to takiego , m iły W o jtk u , u czyn ił dobrego tam na tej waszej ziemi, że się tak g w a ł
tem ciśniesz do nieba, hm?
— O św ię ty P iotrze, toć w iecie sami, że ch o
dziłem na M sze św ięte, że pościłem , daw ałem ubo
gim jałm użnę, że w pocie czoła orałem zagon o jczy sty, i że b yłem w cale dobrym P o la k ie m , nie
ty lk o nie g ard ziłe m , ale chlubiłem się ojczystą mową.
— O, mój kochany, a toć ty lk o w yp ełn iałeś to, co ci P an przykazał... w yp ełn iałeś w ięc ty lk o sw oje obow iązki, a to jeszcze nie upraw nia n iko go do nieba.
I począł się W o jte k z św iętym Piotrem ta r g o wać, ale kluczn ik niebieski b y ł tym razem tw ard y ja k kam ień i nie dał się z m ię k cz y ć ; b y ł ci też bardzo strudzon y i już, już ch w ytał za bram ę, żeby ją za
w rzeć W o jtk o w i przed nosem. W te d y to W o jte k w największem utrapieniu i z ciężkiem westchnieniem zd o b ył się na te sło w a :
— O kluczniku n ieb iesk i, czy to nie w iecie o tem św ię ty O jcze A p o sto le, a przecież ja b yłem ożeniony i to — tu W o jte k w estchn ął g łę b o k o — aż 3o lat p o w tó rzy ł z jękiem .
P o tych słow ach stało się coś n iespodziew an e
g o ; św ięty P io tr zaw iesił klucze na g u zik u swej szaty i obie ręce w y c ią g n ą ł ku W o jtk o w i, m ówiąc z w y rzu te m :
— A czem uś mi nie pow ied ział tego od razu?
a pójdźże, pójdź, duszo moja, w chodź prościuteńko do nieba... a toś ty b y ł ożeniony aż przez trzyd zie
ści la t; to tej niedoli już dosyć m iałeś na ziemi waszej.
P oczem św ięty P io tr przep row ad ził g o przez p ró g niebieski i zaw arł bram ę za sobą.
I W o jte k dostał się do nieba i zadow olony, szczę śliw y teraz na w ieki pow tarzał sobie, zaciera
jąc d łon ie:
— N iem a to ja k się ożenić... nakłopotałem się n a k ło p o ta ł z tem babskiem bez 30 lat, alem się za to dostał do n ieb a; a tu ci — d okoń czył, o gląd ając się d o k o ła — jest bardzo p iękn ie i już mnie stąd nikt nie w ydostan ie.
Helistan.
KUBA DZIĘCIOŁ.
(H u m o re sk a w ie jsk a ).
3. W a ln a rozprawa.
W ch ałupie w ójta K u b in a chleb piekła, w ięc D zię c io ł, pom ny na p rzysło w ie, że ; » k ie d y baba chleb piecze, strzeż się drażnić ją, człecze*, siadł w milczeniu pod oknem na ław ie i za k u rzy ł cygaro.
Choć mu w ódka w e łbie szum iała, panow ał nad s o bą i siedział cicho, splu w ając ty lk o co chwila.
— N ie strzykaj-że tak śliną, bo mi bochenki p o p lu je sz!
— Cóż to! N ie stać mnie na d ru gie? — b u r
k n ął dumnie K u b a.
— Cie g o ! Jaki mi pan!
— P an i stało się.
— Zam knij p ysk, bom zła!
na. — M yślisz, że ja k »ostałeś«
wójtem , to i mnie będziesz
przew od ził?- *
— M ile, sw oje rób i w ięczy nicz! — k rzy k n ą ł K u b a i hu
kn ął pięścią w stół.
Zdumiona n iezw ykłem w y stąpieniem męża K u b in a sch w y ciła się pod boki rękam i, uma- zanemi w ciaście i patrząc po ścianach i bochen kach, sp yta ła strasznym g ło sem :
— S ły s z y c ie w y, co ten opój
»sceko?« Ż eb y nie chleb, co się o niego boję, tobym ci, pi- janico, zaraz pokazała mores.
N ie darmo pan M azalski mówił, że cię ten Sznapsiński na psy w yprow ad zi.
K u b a na w zm iankę o M azał - skim, zerw ał się z ła w y i w y buchnął :
— »Straśnie« ci się mój »pi- sorz« udał!
— A udoł, bo człek u czciw y i k rzy w d y ludzkiej nie łakom y.
— »Bac« in o , żeb yś czego z nim nie z w o jo w a ła !
K u b in a spojrzała na męża i roześm iała się.
— T u »śmichu« nie m a! C a ła w ieś cię obnosi, żeś m ojego
»pisorza« kochanicą.
B ab ę febra ze złości przeszła.
— Ja nie wiem »nicz« i »wię- czy nicz U — rzucił w ójt śpie-
sznie. — Ino ci ty ła powiem , żeb y mi ten M azalski
»w ię czy « do ch ałupy nie zaglądał.
— Co ty scek o s, łysu n iu ? — w yk rztu siła ba
ba. — T o ty mu tak za to płacisz, że on naszego W a lk a na »lementorzu« u czy?
— T a k ma b yć, ja k ja każę i stało się.
— K o m u ty łysuniu rozkazujesz? K o m u ? — w rzeszczała baba.
— T o b ie i stało się.
— Nasłanie, czy złe mu d ro gę przeszło? — za
stanow iła się baba i już m iała urok odczynić trza- śnięciem męża w p ysk , lecz spojrzała na chleb i k r z y kn ęła :
— P rzez ciebie, opoju, c a ły w yp iek się zm ar
nuje !
tt- » W ielg o rzecz* kupi się chleba i stało się!
L ek cew ażen ie ciężkiej p racy przeszło już s iły K u b in y , w ięc, w suw ając szyb ko bochenki do szaba- śnika, w rzeszczała:
— P o c z e k a j! ty lk o się z robotą uskrom nię, to cię tak ło p atą w p y sk trzasn ę, że ci juch a p o ciecze.
K u b a obejrzał się za siebie, jak g d y b y też szu k a ł czcgoś tw ard ego do ręki, a baba darła się coraz g ło ś n ie j:
— T y opoju U P rz e k lę tn ik u ! B odajże cię cho
ro b a!
— M ile, bo cię »kożę h areśto w aćN — ryk n ął wójt.
K u b in a nie »wytrzym ała«, w yw in ęła łopatą m łyń- ca i tak męża poczęstow ała, że się aż na ścianę za
toczył.
R ozsierd zona baba sk o czyła za nim, przew ró
ciła g o na ziem ię, p rzycisn ęła kolanem i zaczęła pięściam i o k ład ać, w o łając:
— D w óch m ężów pochow ałam , to i ciebie, opo
ju, dotłukę. Ja kow alczan ka z dziada pradziada, a ty, cham ie, co? G olizną św ieciłeś, ja k e ś się ze mną o żen ił; »kosiule« paty- ckam i zapinałeś, a teraz takiś pan, że mnie chcesz za moje dobro hareśtow ać?« M asz »ha- reśt!« i masz »piecątkę!« masz!
K u b a , k tó ry po trzeźwem u n ig d y z babą nie zaczyn ał, pod w p ływ em g ęstych razów o p rzy tom niał, w ięc spokorniał i za
czął prosić.
— A d y ć-że mnie, moja Ja- guś, nie poniew ieraj. Ja ci nija
kiej k rz y w d y nie »ucynię«, ha- reśtow ać nie każę, nie bój się!
— Ja się ciebie boję? M y ślisz se, że ja K a śk a , co się przed tobą, opoju, trzęsie? G a daj mi zaraz, kto ci m ów ił, że jestem kochanicą pisarza?
— U rzędow a w iadom ość.
U rzędow a, nijak nie m ogę »pe- dzieć«, ale już się nie gniew am , ino mnie puść.
— G ad aj, bo cię zaduszę!
— N ie tłucz-że mnie po g ę bie. Jaguś, bo ja k ja »puńdę«
do k a n celaryi? — jęczał chłop, nie chcąc zdradzić p rzyjaciela i b y łb y może sko ń czył pod ra
zami rozwścieczonej niew iasty, g d y b y nie w ejście stróża gm in nego, któ ry, na w id o k takiej sce
ny, sko czył K u b ie na pomoc.
— E, m oje państwo, co kom u nie pasuje, to nie przystoi — w ołał, rozdzielając m ałżonków .
— A ty nie wrażaj nosa, g d zie nie potrza — ob u rzyła się wójcina, puszczając w ójta i przyskaku - jąc do chłopa.
— C ego ? — sp y ta ł kró tk o wójt, o b cierając za
k rw a w io n y nos.
— N iby, na to m ów iący, p rzyjech o ł pon kun- wisorz na rew izyą — raportow ał prędko stróż, cofa
jąc się przezornie ku drzwiom .
— R a n y P a ń sk ie ! jęk n ą ł w ójt. — Jaguś s ły szysz ty ?
— P rzeciem nie g łu ch a ! — odparła m arkotnie.
W ó jt naprędce o garn ął się jak m ó g ł, obm ył tw arz zimną w odą i ru szył za stróżem. W drodze cerber gm in n y zatrzym ał w ójta i s z e p n ą ł:
— o strzegła g o żo-
...ta k m ęża p o czę sto w ała, że aż się na ścianę p o to c z y ł.
— K um osiu, tam nijak iego kunw isorza niem a!'
— C zego żeś mnie tak nastraszył, ty zmierzio- ny cyg a n ie? — w ybu ch n ął w ójt, odzyskując ró w n o w agę.
— M iałem patrzeć na w aszą poniew ierkę, k u mosiu ?
N awiasem m ówiąc, w ójt stróżow i trzym ał dzie
cko do chrztu i od tej pory pozw olił mu, ale ty lk o w cztery oczy, nazyw ać się kum otrem .
— P ieru ńsko b a b a ! — mrdftcnął wójt, obma
cując policzki — a taka »spirna«, że trudno z nią utrafić.
— Zw ycajnie baba — splunął stróż.
— N ie chodzi mi już o to, że mnie sprała, ale czego się »pieruńska« drze do g ę b y i od cham ów przym aw ia.
— Ja też, na to m ów iący, żyję ze swoją, jak pies z kotem — w estchnął stróż.
— Żal, że te b a b y św ięta ziemia nosi... — zg o dzili się obaj i w pad li w głęb o k ą zadumę.
T a k doszli do kan celaryi, gd zie na w ójta ocze
k iw a ła grom ad ka ludu.
— Co to kom u trza? — za p yta ł w ójt uroczyście.
— S p raw ied liw ości! — w y k rz y k n ę ła jak aś p i
jana baba p łaczliw ym głosem .
— T o trza iść do sądu z takim »jenteresem«, i stało się — zad ecyd ow ał wójt.
— K ie j ja chcę św iadectw a do pana ku nw iso
rza, że nie m ogę kopać kartofli na sw ym w łasnym gruncie.
— L o ce g o ? — sp y ta ł wójt.
— B o mi ten »drągol« w y d a rł »motyckę« — piszczała baba, w skazując na dość tę g ie g o parob- czaka.
— B ić me, w ielm ożny panie w ó jcie, pociotka chciała na polu.
— On me b ił!
— M acie św iad ka? — w ołał chłop.
— »M otycka« jest najlepsy św iadek, coś mi ją w y d a r ł!
— P okażcie wielm ożnemu w ójtow i ab y jeden ślad, gd zie w as biłem ?
— N a w nętrzu me b o li ! — ro zp ła k a ła się baba.
— Cicho ta m ! — zaw o łał pisarz.
— G ad ajta od p o cątk u , ja k b y ło ? — sp yta ł się w ójt urażony, że pisarz g ło s zabiera.
— A to tak b yło, w ielm ożn y panie wójcie — rozpo czął parobczak.
— C z e k o j! Jo pirsza! Jo pow iem ! — przerw ała baba.
— P y sk a lsk a , c ic h o ! N iech A n tek gad a! — roz
ka za ł wójt.
— A to ta k b yło , w ielm ożny panie w ójcie — zaczął znowu A n tek . — B ab k a tu »obecna« d w a
dzieścia lat mało co widzi na ocy, ja ją opatruję, księdza proboszcza co dwa ty go d n ie sprowadzam , żeby się babka słuchali i w »grzychu« nie pomarli, a oni dziś podnieśli się z b a rło ga, przychodzą do obory, gdziem gnój w yciep yw a ł i m ówią do mnie:
— W is, Jantoś! Puńdę jo do gm in y i zrobię zapis dla ciebie, a P ysk alskiej nic nie dam, bo mi chciała kości łam ać i dziecisków też niejakich nie ma. Ja m iew ałam — m ówią — po dw oje naraz, a ona za dwanaście lat m iała jedno i to nie zdarzone, bo jej zm arło!
— T a k jo pędom : — dejcie, babko, spokój, m o
że się pociotka p o p ra w ią !
— M usę iść, bo się boję śm ierci, a ciebie b y potem z ch ałupy w yp ęd zili, boś ty w nucek, a nie syn — pow iadają, poszli.
— Ja patrzę; moja pociotka, n ib y ta »obecna«
tu P ysk alska, le ci »z m otyczką« za babką, ja tyż za nią »noga z obory* i w ołątn:
— S tó jcie ! C o w y od babki ch cecie?
— Zabiję! zabiję! — krzyczała pociotka. W szy- ćko słyszałam , coście ze sobą sia c h ro w a li! N ie dom się ukrzyw dzić, bo to w szyćko m oje!...
— G dzie to b yło ? — sp yta ł wójt.
— N a dróżce kiele sołtysow ej g ru s z k i; pastu
ch y przyśw iadcą!...
— M ig d a łe k l — k rzy k n ą ł w ójt na stróża.
— Słuchom !
— W e ź P ysk a lsk ą i zamknij ją na »hocyk«.
— P an ie w ó jcie! — w rzasnęła P ysk alsk a , pa
dając plackiem na środku kancelaryi. — Za co mnie pan w ójt »kożom« zam ykać na »hocyk«?! Za moją krzyw d ę? T o ten »muc« ma mieć praw o »hareśto- w ać p o c io tk i? !
— W ó jc ie — szepnął pisarz — puśćcie ich, niech się skarżą do sądu.
— W stajać i iść se z B o g ie m ! — zm ienił wójt pierw szy w yro k. *
— Czekaj... — p o gro ziła A n tk o w i P ysk alsk a , g d y się zn aleźli za drzwiam i. — B okiem ci moja krzyw d a »wyńdzie«.
— K o m u »wyńdzie«, to jeszcze nie w iadom o!
— P roszę w ielm ożn ego pana w ójta — odezw ał się n ow y g ło s w kan celaryi.
— P rzysedem po »pozyckę!«
— M asz jak i dokum ent?
— A no grunt, chałupę, dwa w ieprzki.
— P rzecie to ojcow e — przerw ał w ójt.
— A ojciec cyj ? M oże nie mój?...
— Cóż, ty cham ie, kiep ko w ać se bydziesz z p a na w ójta? — ob u rzył się M ig d a łe k , w yp ych ając chłopa za drzwi.
— Jo »pundę« do pana kunw isorza na skargę!
Co tu za »porzundek« jest w gm inie, żeb y pieniędzy nie b yło.
— Są, ale nie dla takich »obieżesiów« — obu
rz y ł się wójt, zatrzaskując drzwi za chłopem.
Pan M azalski spojrzał bystro w ójtow i w oczy i zapytał:
— C zy ty lk o w szystko w porządku, bo ja tu otrzym ałem sekretną wiadom ość, że w tych dniach będzie rew izya kasy.
D zięcio ł zb lad ł i szepnął w y stra sz o n y :
— »Prawda« to, panie M azalski?
— A praw da, z pew n ego źródła mi o tem do
noszą...
W ó jta ciarki p rzeszły. W ied ział, że w kasie brak stu kilku d ziesięciu koron, którfe Sznapsińskie- mu bez kw itu p o życzył.
M azalski, w idząc pomieszaną minę K u b y , d o
m yślił się p raw dy i sp yta ł:
— Ile brak?
— Sto pięćdziesiąt koron — ję k n ą ł K u ba.
— Jezus M arya! Coście w y z tym i pieniędzm i zrobili ?
— P o życzy łe m Sznapsińskiem u...
— M acie k w it?
— N a sło w o ! A le on odda, ino teraz niema — upew niał K u ba.
— Ż eb yście mu dali w pysk, to b y wam może oddał, ale na pieniądze bez kw itu nie ma co ra chow ać!
— I co ja b ied n y człow iek teraz zrobię? — za
łam ał ręce w ójt — chyba postronek założyć na szyję i sku tek.
— D o pijaństwa to m acie g ło w ę , ale żeby ra tow ać dobre miejsce, zdechł pies...
N r 15 »R O L A« 233
— N iech pan »sykrytorz« radzą, bo ja na to g ł u p i !...
M azalski d łu go mu się p rzy p a try w ał i w końcu z a p y ta ł:
— Co w y m acie taką pooraną gęb ę?
^ — B ab a mnie sponiew ierała.
— P ew n ieście z nią zw adę zaczęli?
/ — A no, bo Sznapsiński gad ał.
— T o i m iędzy was Sznapsiński palec w trącił?
On was do w szystk ieg o złe g o nam awia. Pam iętajcie, K u bo , żebyście ta k nie skoń czyli, jak wasi poprze
dnicy. P o całych dniach przesiadujecie w karczm ie, rozpiliście się już na dobre, a teraz już na złodzieja zaczynacie się k iero w ać!
— Przecieżem tych pieniędzy nie ukradł, ty lk o p o ż y c z y ł! — ob raził się wójt.
— T o na jedno w ychodzi, w ładza w to nie w glą da, a w ym a ga porządku. T eraz jeszcze postaram się w as uratow ać, ale na p rzyszło ść nie liczcie na mnie, bo mam już ty le nieprzyjem ności, że podałem się 0 przeniesienie.
— A no! — w estchnął K u b a , dzięku jąc M azał skiem u, k tó ry nie b y ł pew ny, czy w tem w estchnie
niu brzm iała w dzięczność za obietnicę ratunku, czy też radość, że pozbędzie się czło w iek a, k tó ry K u b ę przew yższał rozumem i uczciwością.
4. Smutny koniec.
M azalski z a ło ży ł za K u b ę brakujące w kasie pieniądze, k tó te w ciągu roku z p en syi mu p otrą
cał. U zy sk a w szy przeniesienie, przeniósł się do innej gm iny, zniechęcony ostatecznie do wójta, g d y ż ten, pomimo p rzysiąg, że w ód k i pić nie będzie, po ca
ły c h dniach p rzesiad yw ał w karczm ie, naw et w yp ra
w ił M azałskiem u scenę zazdrości o babę.
M iejsce M azalskiego zajął n a ło g o w y pijak, k tó ry tak p rzyp a d ł do serca w ójtow i i Sznapsińskiem u, że w krótce stan ow ili nierozdzielną trójkę i czynności kancelaryjn e załatw iali w szynku.
— Pan M ateusz ma g ło w ę — śm iał się S zn a
psiński, klep ią c pisarza po ramieniu.
—■. M ało g ło w ę i stało się — p o ta k iw ał wójt.
— A i gust, że ta k rzekę — m rużył Sznapsiń
ski oczy, uśm iechając się filuternie.
M ów iąc o dobrym g u ście pana M ateusza, k a r
czm arz m iał na m yśli K a się , w ójtczankę, do której się pisarz zalecał, ja k m ówiono, nie napróżno.
— K ie d y ż tam będzie w esele? — szep tał S zn a psiński na ucho pisarzowi.
— Jak rak świśnie, a żaba ogn ia da! — śmiał się cynicznie pan M ateusz.
— A honor? A sum ienie? — recy to w a ł S zn a psiński.
— W sz y s tk o g łu p stw o !
— G łu pstw o i stało się — popierał g o w ójt, nie wiedząc, o co chodzi.
— W szy stk o b la g a ! — d eklam ow ał pan M a
teusz.
— B la g a i stało się! — jak echo, pow tarzał K u b a .
— Jedna praw da na św iecie, to k ieliszek p o
rządnej w ódki, że tak r z e k ę ! — w trącał Sznapsiński.
— D obrze rzyk o ! — akom pan iow ał mu w ójt 1 p ił bez pamięci.
C hłopi sarkali z początku na n o w y porządek w g m in ie , ale pan M ateusz tak potrafił im oczy m ydlić, że p rzycich li, a naw et ten i ów kom panii mu d otrzym yw ał.
Jeden ty lk o M aciej G ru czoł trzym ał się od nich zdaleka i Jasia z K a sią w ięcej nie sw atał, bo m ów ił,
. %
że kied y pisarz śm ietankę zjadł, to niech i m leko w y p ije !...
Chłopi w zruszali ramionami, przekonani, że M a
ciej k rzy w o na- św iat patrzy, lecz żydzi we w si b y li innego zdania i za radą pana pisarza w yszu kali K a śc e po cichu służbę w mieście, gdzie się jej podobno »okru- tnie« w iedzie, bo w atłasach chodzi. — T a k szeptali żydzi panu M ateuszowi.
Jasiek, srodze m arkotny, pociągn ął w św iat ze skrzypkam i. K u b in a za K a sią oczy w yp łak u je, bo nie w ie, gd zie jej się podziała, a ile razy przed mę
żem lam entuje, K u b a jej stale odpow iad a:
— Ciupasem ją sprow adzę, bo »prańsportu« nie m ia ła ! Sielm a zatracon a! ..
N ie w iedział, że żydzi za fa łs zy w y 'p a sz p o rt dla K a s i dobrze panu M ateuszowi zapłacili.
— Zreśtą — ko ń czył — nie wiem nicz i w ięczy nicz, porzundek byd zie i stało się!...
K O N I K C.
6 r o m y rzucam ci!
S r o m y ! o g ro m y rzu ca m ci!
O k ru tn y katów carze,
K r w io ż e r c z y sępie z d z i k i c h pól, 0 ! podw uj pilne straże.
O to c z się m urem z polskich ciał, J3o s ię g a s z o kres z ło ś c i;
f a t r z ! oto św ita ' trzeci dzień 1 w staje ,,0n“ w ja sn o śc i!
filn u ) się c a rze ! k r w a w y . sęp, K ie c h bacznem patrzy okiem, J3o O rz e ł J3iały, polsKi ptak, J u z buja pod obłokiem.
K a nic się przyda tw oja straż J/i z ciał m ę cze ń skich w a ł y ; Sto g ro m ó w spadnie w trzeci dzień, A z nimi O rz e ł J3iały!
0 ! już podarłeś w K r w a w y strzęp O jc z y z n ę ukoch aną!
t y s ią c z n e rz e s z e p o s z ły w dal...
W S y b iru dal nieznaną...
O łta rze J3oga, z n is z c z o n K rz y ż , Z a k o n y rozpędzone;
A matki, żon y, siostry, gdzie ? * p o t w o r z e ? pohańbione.
A c h ! gdzie te rzesze, co na sto s O fia rn y s z ł y z ochotą?...
Jaka ich lic z b a ? m ó w ach ! m ó w ! ] a k a ? f t y m ilc z y s z oto?
S y b irs k ic h kajdan s ły c h a ć brzęk, SDrżyj! ty piekielny carze!
K ie d o b rze tobie w r ó ż y on, 0 ! podw uj pilne straże ! J u z się podnosi p o lsK i pierś...
O ddycha już głęboKo...
A ponad g ło w ą buja tw ą K ró le w sk i ptak w y s o k o .
Stań że przed m urem z polskich ciał, J3o s ię g a s z o Kr«s rłości...
f a i r z ! oto św ita trzeci dzień 1 w staje „ 0 n 'lt w ja sn o śc i!
S te fa n ia S z y b o w ic z ó w n a .