DZWONEK
B o g a , d z ie c i, B oga t r z e b a , K to chce sy t byd sw ego chleba.
Tom XVII. UA, > 1
< £ %
Biblioteka Jagiellońska
1001849056
L W O W .
N akład i druk E Winiarza.
1001849056
-T T U C / L - .
SPI S R Z E C Z Y
z a w a r ty c h w to m ie X V II.
I Ż yw oty Ś w ięty ch , legendy, podania o cudownych m iejscach w P o lsce i rozm aite hlstorje św ięte:
stro n ica :
K arczm a w M alechowie przez B. E. . . . 4 1
Ś w ięty F ra n c isze k S eraficki . . . 49
O odpustach przez B. E . . . . 7 1 M arta i M agdalena przez B. E . . . . 9 7 M arja gw iazda m orza . . . 125
L eg en d a o N ajśw iętszej P a n n ie i pobożnym k apłanie przez B. E. . . , 145
K rów ka Ja rem y przez E dm unda Ja n ick ieg o . . . . 193
K ara B oża przez teg o ż . . . 269
\ II. P ow iastk i, gaw ędy, opowiadania i obrazki z historji polskiej: O pieka boska nad dziećm i . . . 1
O mieście Lw ow ie . . . 10
R ozum ny ojciec przez B. E . . . . 1 5 S tanisław Skiba p rzez J ó z e fa z M edyki (Jó zefa L askow nickiego) . . 17, 33 , 118 S tan isław Cieszkow ski dzielny ry c e r z , ja k o się o p arł pokusom pogańskim . 23 O Szym onie co źle sy n a w ychow ał przez S tanisław a K ra k o w czy k a (N ow ińskiego) 52 K ró l Ł o k ie tek bije krzy żak ó w pod Płow cam i przez tegoż . . . . 5 8 J a n P a w e ł W oronicz , biskup i uczony P o la k przez ks. W ojcieoha z Zaleszan (M ichnę). . . . . . . . . 6 5 J a k się w nieszczęściu zachow yw ać należy ? przez J . P . . . . 7 1 R ybak nadw iślański . . . 85
M ogiły pod C hęcinam i przez St. K rak o w czy k a . . . . . 9 0 A nioł n a drodze przez tegoż . . . 103. 113 J a k to sobie król M ieczysław ra d z ił z Niemcami ? . . . 106
O D anii przez St. K rak o w czy k a . . . 108
C hciw ość u k a ra n a przez B. E . . . 128
Pośw ięcenie kościoła farnego w Ż ółkw i . . . . 1 3 0 P ró ż n iak popraw iony . . . . 1 3 3 O zgubionym S obku z N iegłow ic przez E dm unda Ja n ick ieg o . . . 149
K m ieć Cholew a co k ró la obronił przez St. K rakow czyka . . . . 158
T rzeb a zdrow ie szanow ać . . . 166
L u tn ista biskupem przez St. K r. . . . 172
O pobożnym ry cerzu D em brodzie . . . . 1 7 7 J a n e k G óralczyk przez Jó z e fa z M edyki . . . 183
L u d w iejski w k ra ju szw edzkim przez S t K rak o w czy k a . . . . 188
T om ek S zym czak przez Jó zefa z M edyki . . . . . 1 9 6 P ołączenie L itw y z P olską przez St. K rakow czyka . . . 203
Ja n e k i M agdusia . . . 209
B itw a pod W arn ą . . . 214
B ogaty stryj przez S. K r. . . . 225
W ychow anie królew iczów P olskich . . . ' . 230
O Norw egii i tam tejszych w ieśniakach przez St. K r. . . . . 233
B ezręki przez B. E. . . 241
P ociechy i zm artw ienia k ró la Z ygm unta Starego . . . 248
M niemany strach . . . 255
M alek K ot borow y, potem p an polski p rzez ks. W ojciecha z Z aleszan . . 258
L apońezykow ie . . . 266
M arek Jakim ow slci . . . 273
III. W iersze:
K rakowiak o Krakowie przez Michała Bałuckiego . . . %
Żywot poczciwego człowieka przez St . Kr . 25
Pomoc niespodziewana • . . . , . . 3 9
stronica:
L ita n ia do M atki B oskiej przez A dam a P łu g a (P ietk iew icza) . . . 5 1
Ż niw o przez E m ilję L eję . . , . . . . . 7 0
T ęsk n o ta za krajem przez F ra n c is z k a W aligórskiego . . . . 8 4 P io sn k a pracow itych parobków przez S. K. . . 103
W ó jto w a córa przez tegoż . . . 118
N asza w ioska przez teg o ż . - . . . 132
W estchnienia ojca rodziny przez Jó z efa G luzińskiego . . . . 148
D zień zaduszny p rzez W incentego P o la . . . . 1 6 4
K w iat życia przez A ntoniego E d w a rd a O dyńca . . . ■ . 1 5 0
C hłop i żm ija przez A dam a M ickiew icza . . . 195
F ijo łk i przez Jó zefa G rajn erta . . . . . 223
U przejm ość . . . 229
S k ąp iec . . . 247
J a k to n a M azowszu przez Teofila L en arto w icz a . . . . . 2 6 1
K o lęd a . . . 276
IV. P iękne przykłady:
P u steln ia w Cięszkow icaoh przez L u d k ę z M yślenic (L udw ikę L eśn iew sk ą) . 43
O poczciwej gospodyni z M akowiak . . . 139
U chw ały R ady gm innej w Szym barku p rzez T om asza K w iatkow skiego . . 174 U staw a Itad y gm innej w B ystry przez J . R. . . 262 i 279
V. Rady, p rzestrogi i rozm aite nanki.
W ódka ja k o lek arstw o . . . 7
J a k się zabezpieczyć od szkód o g n io w y c h ? . . . . 2 7 D la czego w ódka je s t naszem najw iększem nieszczęściem ? . . . . 3 0
O chowie i dozorow aniu b y d ła . . . . . 4 4
O zim nicy . . . 60
Z czego pow stają w iatry i chm ury przez St. K ra k o w czy k a . . . . 7 4 P ię k n a zabaw ka dla chłopców w iejskich przez teg o ż . . . . 9 4
Z iele szalej . . . . 1 2 8
K retów nie trzeb a w y tęp iać . . . 141
O gusłach , przesądach i zabobonach . . . 161
O upraw ie chm ielu (W yjątek z N auk w iejskich E . E stk o w sk ieg o ) . . 207. 218 Z czego pow staje glos i ja k się to dzieje źe go sły szy m y ? przez St. K rak . 219. 237
O zasilaniu drzew gnojów ką aby lepiej rodziły . . . 238
Śledzie i ich połów . . . 252
O zim nie przez St. K r. . . . 282
VI. R ó ż n o ś c i:
Z araza n a bydło . . . 1 6 R ozległość i ludność G alicji . 143 U roczystość w K entach . . 32 L is t z A u stralji . . . 143
J a k u w hlnić drzew a owocowe od P iep rz . . . 144
m chu ? . . . 3 2 A to p o tę g a ! 145
Sztuczne członki . . - 48 L ekarstw o n a k rw io to k gdy się by-
R obaczek robiący żelazo . . 48 dlęciu róg w yłam ie . . 1 7 6
Pow ódź . . . . 6 4 Co robić g dy bydlęciu g ardło spuchnie? 176
J a k to prędko idzie ro b o ta w fabrykach 64 R olnictw o w K rólestw ie w irtem -
L ist do' grom ady Sm erekow a . 77 bergskiem . . . 208
Sposób w ygubienia m rów ek . 96 K iedy się m a karm ić dobytek ? . 208
B ardzo dobry ser z m aślanki . 96 Z czego oliw a ? . . 223
He je s t wody w człow ieku ? . 96 W iew iórka . . . . 224
P a ją k m inier . . . 111 O lbrzym ia k iełb a sa . . . 240
L ek arstw o n a p a sk u d n ik a . . 1 1 2 D obra w iara . . . 256 W ióry i jaki z nich u ż y te k ? . 112 M ałpy p ran g u ta n g i . . . 172 O sadzeniu drzew ek . . 1 1 2
VII. P rzypow ieści.
2 2 4 , 240.
1. lipca
o^vairŁE>\asr.»
B o g a , d zieci, B oga trz e b a , K to chce syt być sw ego c.hleba.
Wychodzi we Lwowie co 10 d n i, to jest 1. 11. i 21. każdego
miesiąca.
K o sztuje ro czn ie z p rz esy łk ą p ocztow ą 2 z łr. w. a., p ó łro cz
nie 1 złr. w. a.
Opieka Boska nad dziećmi.
T rzech letn ia B asia zachorow ała śm iertelnie. Biedne dziecko nie jad ło przez trzy dni, ani rę k ą ani nogą nie ru sz y ło , jeno leżało rozpalone, w strasznej gorączce. M arcinow a B urakow ska, m atka B asi, nic sy p iała po całych nocach, tylko k rz ą ta ła sic i zw ijała koło chorej jedynaczki, a nic było je j komu w yręczyć, bo mąż służył we dworze za furm ana i pojechał w łaśnie z panem w d aleką drogę. W końcu M arcinow a w ybrała się z B asią do Lwowa, do doktora, ale pieszo, bo nie m iała za co nająć wozu.
Idąc ze swoim drogim ciężarem , w stąp iła do swojej matki, k tó ra m ieszkała w drugiej w si, niedaleko lw ow skiej rogatki, w ypoczęła i przyszła do Lw ow a jeszcze dobrze przed południem.
Poczciw i ludzie pokazali je j drogę do d o k to ra, a doktor był ja k iś także bardzo poczciwy p a n , bo z nią rozm aw iał ja k b y
z rów ną sobie i w ypytyw ał zk ąd jest, ja k się zowie, ja k się je j
powodzi, a dziecko opatryw ał ja k b y sw oje własne. Potem siadł,
n ap isał k arteczk ę do a p te k i, pouczył M arcinowę j a k ma daw ać
to le k arstw o , i n ak az ał je j aby nazajutrz p rzy szła sam a, bez
dziecka, jeżeli się m aleńkiej Basi p rzez noc znacznie nie polepszy.
W aptece prędko zrobili lekarstw o i M arcinow a poszła z dzieckiem do domu. W drodze spo tk ała m atk ę, która jej radziła aby u niej została póki mąż nie wróci albo dziecko nie w yzdrow ieje; więc została. Noc m inęła niespokojnie, nazajutrz przed południem M arcinow a zostaw iła chorą B asię pod okiem b a b k i, a sam a poszła do doktora. G dy mu opow iedziała o dziecku w szystko ja k się patrzy, doktor pokiw ał głow ą i dał inną karteczkę do apteki.
M arcinowa pospieszyła do apteki, ale tu powiedzieli je j, że lekarstw o będzie gotowe dopiero za pół godziny, zapłaciła więc i pobiegła do m iasta aby dziecku kupić tym czasem ja k ie bawi- dełko. W raca n ak o n iec, w aptece pełno ludzi z karteczkam i i flaszkam i ani się docisnąć nie może.
— A gdzie proszę pana moje lekarstw o? — zapytała nie
śmiało aptekarza.
A p tekarz w skazał ręką.
— J u ż zapłacone, proszę pana.
— D o brze, idźcie z Bogiem — rzekł aptekarz.
M arcinowa w zięła flaszeezkę co stała na k raju i poszła sm utna z tem lekarstw em do domu a szła p ręd k o , by m yślała sobie, że może życie dziecka zależy od je j pospiechu. Ale gdy w ychodziła z m iasta w uliczkę co do wsi prow adziła, postrzegła otw arty kościółek, a z kościółka bilo św iatło i zalatyw ały głosy pieśni nabożnej. M areinowę ja k b y pociąglo do kościółka.
— N ie ma czasu — rzek ła sam a do siebie — ale kto wie, . może mój pacierz będzie także lekarstw em dla biednej Basi....
Bóg je s t miłosierny.
W eszła więc do ko ścio ła, padła przed ołtarzem Matki Boskiej boleśnej i modliła się gorąco. I ta k się zatopiła w m o
dlitw ie, że ani spo strzeg ła ja k godzina m inęła, a tym czasem nieszpory się skończyły, w szyscy ludzie powychodzili z kościoła, a ona jeszcze klęczała i P rzenajśw iętszej Orędowniczce pow ie
rzała swoje troski. N akoniec dziadek co kościół zam yka, b rząk n ą ł jej parę razy kluczami nad uszym a Dopiero wtedy zerw ała się i poleciwszy jeszcze raz siebie i dziecko swoje
opiece B o sk iej, pobiegła spiesznie do domu.
Tym czasem w aptece, w której przed godziną b rała le k a r
stw o, stał się wielki gw ałt. G dy M arcinowa ztam tąd poszła i nikogo zresztą obcego nie było w sk le p ie , ap tekarz zapytał swego pomocnika:
— P anie S zym onie, a gdzieście podzieli tę truciznę co wam kazałem zrobić?
— Stoi tam na stole — odpow iedział pomocnik.
— Ależ tu nic nie m a, tylko lekarstw o dla ja k ieg o ś dziecka.
Pom ocnik p rzy bieg ł, popatrzył.
— W ielki Boże! to ta kobieta ze w si w zięła truciznę zam iast swego lek arstw a!
— Jezu s M arja! — zaw ołał ap tek a rz — toż ja k tylko krop elk ę z tego połknie ona dziecin a, to zaraz skona w n a j
straszniejszych męczarniach.
Pomocnikowi aż włosy stanęły na głow ie, załam ał ręce.
— Cóż j a teraz nieszczęśliw y poradzę, o Boże! o Boże!
A ptekarz nie słuchał jeg o n a rz e k a ń , jeno co tchu w ziął płaszcz na siebie i pobiegł z recep tą do doktora.
— P anie doktorze — rzek ł do niego — co to za kobiecie daliście tę receptę?
D oktor popatrzył na niego.
— D la B o g a, co wam je s t panie a p tek arzu ? w yglądacie ja k w gorączce.
— N a m iłość B oską nie pytajcie mię o n ic, bo teraz nie ma czasu, tylko odpow iadajcie prędko na moje py tan ia, bo mi bardzo pilno — prosił aptekarz.
— K om u ja dałem tę receptę? Alboż ja wiem!... H m .. lim,., z a ra z , zaraz... może sobie przypom nę; to ja k a ś kobiecina ze wsi. Aha!... N azyw a się M arcinowa B u rak o w sk a, ta k , tak...
B urakow ska.
— A zkądże ona je s t, panie doktorze?
— Z k ą d je s t? hm... hm... podobno z Lipow ca, czy z B u
kowca... n ie , nie... z D ę b n io w a , ta k z D ębniow a, tam je j mąż służy wre dworze za furmana.
— A w ięc M arcinow i B u rakow ska z Dębniowa.
— T a k , panie ap tek arzu , ale cóż się stało ?
*
— Ju tro wam powiem w szystko — odpowiedział ap tekarz — teraz nie mam ani chw ilki czasu. T o pow iedziaw szy uścisnął doktora za r ę k ę , w ybiegł czem p rędzej, a dopadłszy takiego powozu ja k ic h pełno stoi w w ielkich m iastach na ulicach a zow ią się fiakry albo doróżki, w siadł do takiego i k azał pędzić co koń w yskoczy do Dębniowa.
D ro g a była dobra, konie leciały ja k szalone, fiakier w trzy kw andranse upalił milę i stanął w Dębniowie. A ptekarz w yjrzał z pow ozu, postrzegł przechodzącego w ieśniaka i z a p jta ł:
— Gospodarzu, a gdzie tu m ieszka M arcinowa B u rakow ska?
W ieśniak ■wskazał rę k ą domostwo oddalone o ja k ie dwieście kroków . Popędził tam pow óz, ap tekarz w y skoczył, przyszedł do d rzw i, za p u k a ł, ale nikt mu nie otworzył. Z ag ląd a przez okno, a nie w idzi nikogo, spieszy więc do sąsiada i p y ta znowu o M arcinowę B urakow ską. S ąsiad go o bjaśnił, że M arcinowa od dwóch dni m ieszka u swojej m atki w Z astaw icacb , tuż pod ro g a tk ą lw ow ską.
Biednemu aptekarzow i pot kroplisty w ystąpił na czoło, rozpacz go o g a rn ia ; tyle czasu m inęło, dziecko już może od godziny nie żyje. Bądź co bądź trze b a sp ieszy ć, w siada więc do powozu i pędzi co koń w yskoczy do Z astaw iec, a m yślą modli się do P an a Boga.
N akoniec przybył przecie do Zastaw iec i spotkał tu sam ego w ójta, który mu pokazał gdzie się ma udać. S tan ął więc przed chatą, a że w ejść nie śmiał, zajrzał przez okno do izby. I cóż u jrz a ł? Oto na łóżku leżało dziecię żyw e czy śp iące, tego poznać nie mógł, a przy niem siedziała ta sam a kobieta, k tó rą w idział w aptece.
A ptekarz w padł do izby, a w tejże chwili zerw ała się i M arcinow a, bo ją nie mało zdziw iło, zkąd się tu w ziął obcy ja k iś p an , którego nie poznała.
— C zyście ju ż dali dziecku lekarstw o? — zapytał cichym, drżącym głosem .
— N ie, proszę p an a, nie dałam jeszcze, a cóż to? o cóż to chodzi?
— Boże chw ała ci na w ieki! —- zaw ołał ap tek arz praw ie
ze łzam i i wzniósł oczy i ręce k u n ieb u , potem skw apliw ie
dopytyw ał się o flaszeczkę z raniemanera lek arstw em , a ode
braw szy ją z rą k M arcinow ej, popatrzył jeszcze czy dopraw dy nie odtykana, i czemprędzej schow ał do kieszeni.
M arcinowa nie m ogła wyjść ze zdziwienia.
— P odziękujcie Bogu, że wam dziecię uratow ał, bo gdyby było skosztow ało tylko kroplę tego lekarstw a...
— Je z u s M arja! p anoczku, to cud prawdziwy... ja k em szła z tern lekarstw em , to mię tak coś ciągło do kościoła, żem się oprzeć ani w yrw ać ztam tąd nie mogła. Zabaw iłam tam z godzinę... przychodzę do domu, a m oja Basienka spi ja k już od tygodnia nie sp a ła , anim się je j dobudzić nie m ogła....
w szystko się tak składało dziw nie, ja k b y um yślnie dlatego, żeby jegom ość miał czas przyjechać Ale dlaczegoście mi proszę pana tak ie złe lekarstw o d a li. i ja k mię tu panoczek znaleźli?
— Przez om yłkę wzięliście flaszeczkę z trucizną zam iast w aszego le k a r s tw a .. a żem was znalazł, to tylko B oska opieka nad waszem dzieckiem . T e ra z miejcie nadzieję, teraz bądźcie ( pew ni, że ta w asza B asia nie u m rze; kiedy j ą Bóg w szech
mocny od takiego nieszczęścia u ratow ał, to pewnie i nadal będzie się nią opiekował.
Marcinowej zabłysły Izy w oczach , stan ęła przy łóżku i rozczulona patrzyła na dziecko.
— Zostańcie z Bogiem — rzek ł a p tek arz — spieszę do m iasta do domu, gdzie dwoje takich sam ych m aleńkich czekają na mnie. Bądźcie zdrow i, bądźcie zdrowi.
— N iech Bóg nagrodzi jegom ościa za dobre serce i po
czciwość.
W tej chwili Basia się zbudziła i zaw ołała m atki, a ap te
k arz tym czasem w siadłszy do powozu pospieszył do domu.
Krakowiak o Krakowie.
P taszek skrzydłem trzepie Z za gór słońce wstało, I w rosie zaspane Promienie płukało.
W sta ło na niedzielę Jasne słońce duże, A obłoczki w koło Jako białe róże
—
6
—Jak gołębi wianek P ły n ą przez niebiosy — 1 krakowska ziemia W s t a ł a z chłodnej rosy.
W s ta ła z chłodnej rosy Ś lic z n a , ukochana, Niby wiejskie dziewczę N a święto ubrana W kłosy i b ła w a t k i : P o nad W is łą siedzi, C zysta i spokojna N ib y po spowiedzi.
A gdy wiatr poranny Przele ci po łanie, T o się zdaje człeku Ż e ta ziemia wstanie — I nabożną książkę Po pod rańtuch schowa, T wstanie i pójdzie N a mszę do Krakowa.
Oj krakowska ziemia P łacze gdy się śmieje , I z wesołej piosnki Dziwny smutek wieje.
I kwiateczki smutne Co tam kwitną wiosną Oj nie dziw, bo kwiaty N a mogiłach rosną.
I nic dziw, że kwiatek Smutnie czółko nosi, G d y go rzewna piosnka I cicha łza rosi.
Oj krakowska ziemio Matko moja miła!
Czem ty tak głęboko W serce mi się wryła Żo gdy mi cię zbraknie T o w snach proszę B o g a , B yś mi się przyśniła Matko moja droga.
B y mi się przyśniły T r z y mogiły duże, S ta re groby królów N a wawelskiej górze.
I ten d z i a d , co w bramie Florjanskiej śpiewa, T te pochylone Po nad W isłą drzewa.
I wsłuchane myśli Z d a się wtedy sły s z ą , J ak krakowskie dzwony Z szumem się kołyszą.
Jak topolo stare I krakowskie wież,e, Za n a r ó d , za cały S z e p tają pacierze,
A tak każda rzewnie Swoje modły g a d a , Tak boleśnie w niebo Modlitwą kołacze
Ż e gdy z gwiazd wieczorem Chłodna rosa pada — T o mi się wydaje, Żo to Pan B óg płacze.
E l.
I tą Izą oblany
Zn ów się modlę s zczerze, I w grobowce p a tr z ę , I w ich życie wierzę,
r\ r r.r r r- r r r r
Wódka jako lekarstwo.
— Znowu o wódce! — zaw oła nie jeden co ten num erek
„D zw onka" weźmie do ręk i — czy ju ż nam nie dacie spo
k o ju ? czy chcecie abym ani k ieliszk a wódki nigdy nie w y p ił?
T ego ju ż za w iele! K siądz w kościele praw i o w ódce, dziedzic nas od wódki odwodzi, w urzędzie zow ią nas pijakam i i ciągle nas tą w ódką prześlad u ją, a oto biorę „D zw onek" do rę k i, aby w nim co uciesznego przeczytać, i cóż tam sto i? znowu o w ó d c e ! H a ! cóż robić ludzie kochani? W iecie sam i, że w ódka je st naszem najw iększem nieszczęściem , w iększą k lę sk ą ja k pomór na bydło, stokroć w iększą ja k nieurodzaj i głód. J e s t to w ró g , który nas przyprow adza do ubóstw a, który żony nasze i dzieci czyni nieszczęśliwem i a w końcu i nas sam ych zabija. J a k ż e ż o nim m ilczeć! J e s t to w róg straszny i nie łatw o z nim się rozpraw ić; dlatego to już od tylu lat i księża i panowie i gazety tak ostro uderzają na niego. N iestety, rady mu dać nie m ogą! D aj Boże abyśm y raz tej h y d rze głowę u cięli, a w tedy ju ż pewnie nikt o wódce nie wspomni.
W szyscy w iecie, że być pijakiem to brzydko i niepoży- teeznie. B rzydko — bo jużcić ja k się gospodarz m ający żonę, dzieci i czeladź sp ije , a potem legnie gdzie pod płotem , albo w ro w ie , to nie bardzo piękny w idok; niepożytecznie — bo wódki za darmo nie d a ją , a je st ona droga i bardzo. W szy scy to w iecie, a je d n a k coś w as ciągnie do karczm y i nie m a po
między wami może ani jednego, eoby wódki nie pijał. D laczegóż to tak je s t?
D laczego tak je st, wy sami tego nie wiecie. N iektórzy
mów ią, że w wódce siedzi d jab eł, który ludzi k u s i; nie wierzcie
tem u , bo to w ierutne b a jk i, a posłuchajcie tego co j a wam
powiem o wódce; w szystko to będzie najśw iętsza praw da. Owóź
w edług mojego zd an ia, wy w ódkę dlatego lubicie, bo w ódka
na pozór zda się być w niektórych razach bardzo dobrą rzeczą,
i wy się tern łudzicie. O drobina w ódki robi tak i sk u tek ja k
lekarstw o zapisane przez doktora i w aptece kupione, chociaż
więc jed n i przek linają w ódkę ja k o tru cizn ę, drudzy j ą chw alą
ja k o lekarstw o.
Żeby człowiek mógł zaw sze utrafić i nie pił jeno w tedy kiedy mu to dla zdrow ia po trzeb a, i nie więcej ja k potrzeba, może w ódka dopraw dy nie byłaby złą rzeczą. A le cóż, i utrafić trudno i wymówić się niepodobna, kiedy zaczną częstować i
przym uszać do picia.
Jeszcze gorzej je s t z tem , że w ódka choć brzucha nie n a
p ełn i, przecie głodnem u pożywienie zastąpi. B iedak co czasem dzień albo dwa nie j e , dostaw szy zk ąd k ilk a groszy, nie ma czasu k upić za to ziem niaków albo zboża, gotow ać, albo mleć na m ąkę i piec ehleb. A może i pieniędzy ma za m ało, żeby za nie mógł kupić ziem niaków albo zboża. Cóż
0 11w tedy robi?
idzie do karczm y, przepija swoje pieniądze, i oto ju ż głodu nie czuje. W ódka zastąpiła mu jadło. Owóź więc człowiek biedny nie dlatego tak często zag ląd a do karczm y, żeby go tam djabeł ciągnął, ale też i nie dlatego, aby chciał pić wódkę na lek arstw o, ale po prostu dlatego, że go nie stać na lepsze śniadanie albo obiad, jeno na kielich wódki i dlatego, ponieważ mu się z d a je , że się w ódką prędzej i taniej ja k czera innem n asy ci, ponieważ mu się zd aje, żc w ódka daje mu więcej sil ja k gotow ana straw a.
Ale cóż się przez to dzieje? Oto przez to, że mu się ta k zdaje, zostaje pijakiem ; ludzie się od niego o d w racają, a ksiądz go piekłem straszy. L ecz czyż się godzi potępić kogo za to, że mu się źle zdaje? My myślimy, źc go trze b a oświecić, nauczyć, z błędu w yprow adzić, aby mu się na p rzyszłe czasy źle nie zdawało i my to sobie zam ierzam y. Zadanie to nie lada, ośw iad
czamy więc z góry, że o tem w jednym num erze nie skończym y.
W eź do ust ziarnko pieprzu, rozgryź i nie wypluwaj. Z a piecze cię i narobi się z tego jednego ziarn k a pieprzu pełna gęba śliny. T o samo dzieje się w żołądku po wódce. W ódka zapiecze go i w yciąga z niego so k i, ta k ja k pieprz ślin ę, a w yciąga tak ie so k i, żc się w nich jad ło rozpuszcza niby sól w wodzie i nie leży w żołądku kam ieniem .
J a k zjesz kaw ałek słoniny, a pierwej najadłeś się ehleba albo
ziemniaków, to ci się słonina oblepi w żołądku koło innego ja d ła
i ta ku la leży tam i przew raca się a straw ić je j nie możesz,
-
9
—i choćeś się n ajad ł, sił ci nie przybyło, bo człowiek tylko z tego ma siły, co straw i dobrze. Ażeby człowiek prędzej straw ił słoninę, dobrze je st popieprzyć j ą , bo pieprz drażni żołądek i w yciąga z niego soki co tłuszcze rozpuszczają i ułatw iają tr a w ienie; nie ma też nic złego napić się po słoninie trochę wódki, bo w ódka taki sam sk u tek spraw ia.
W takim razie w ódka je st lekarstw em i nie można nikomu brać za złe, że tego lek arstw a używa, lecz za to trzebaby g n ie wać się na niego, że się słoniną objadł i do tego bez pieprzu.
Przytem w ódka robi w człowieku także jeszcze drugi skutek.
O to, g dy się człowiek wódki n ap ije, to ta wódka piecze nie tylko żo łąd ek , ale także i mózg i nerwy, a popędza krew w żyłach. P rzez to człow iek staje się żywszym, rozw esela się, nabiera sil i ochoty do pracy, je g o głow a znękana orzeźw ia się, nogi nie czują znużenia, ręce aż się proszą, aby jc zaprządz do dalszej pracy. Zatem i w tym razie w ódka zda się robić dobry skutek.
Ale do tego potrzeba najprzód napić się tylko odrobinę w ó dk i, a po drugie nie w ielki to zy sk orzeźw iać się wódką.
K to się pracą tak zmęczy, że aż o słab n ie, że się ani ruszyć nie m oże, najlepiej zrobi gdy sobie legnie i sp i, póki siły same nie w rócą, a kto się nagle w ódką o rzeźw i, ten potem jeszcze w iększe znużenie czuć będzie.
Z darza się czasem , że ten co pracuje, choć się i zm ęczy, nie może jeszcze odpoczyw ać, bo musi pierwej sw oją robotę skończyć, a jeżeli do końca daleko, a ręce ju ż m d leją, a z czoła pot się leje kroplisty, cóż wtedy począć? czem się orzeźw ić? W tedy m a się rozum ieć, nic lepszego, ja k palnąć kielich w ódki, ale tylko jeden i to pod tym w arunkiem , że ja k się p raca skończy, to nie będziesz na nowo pił wódki, tylko sobie należycie odpoczniesz i posilisz się dobrą straw ą.
K iedy n aprzykład ja k i posłaniec idzie w d alek ą drogę z pilnym listem i spieszyć się m u si, a uszedłszy parę mil tak nogi zm orduje, że go już słuchać nie c h c ą , w tedy nie popełni grzechu jeźli się w ódką orzeźwi. G dy żołnierze długim m ar
szem zm ęczeni, u jrzą przed sobą oko w oko nieprzyjaciela)
z którym się bić m uszą, a dopiero wtedy będą mogli odpoczywać,
-
10
-gdy go odpędzą, albo zw yciężą, albo kiedy miasto szturm em zdobędą, bardzo dobrze uczynią, g dy przed bitw ą albo szturmem w ypij? po kieliszku w ódki, bo ich ta rozgrzeje i sil im doda.
Gdy podczas żniw żeńcy m uszą pospieszać się z p racą, bo ju ż wieczór zap ad a, a nazaju trz ma być św ięto, albo też dlatego, bo się chm urzy i za chwilę lunie deszcz, w tedy ta k ż e , jeżeli są bardzo zm ęczeni, m ogą napić się w ó d k i; nie tylko im ona nie zaszkodzi, ale owszem będzie dla nich zbawiennem lekarstw em ,
Otoż w takich razach w ódka je s t le k a rstw e m , i byłeś j ą pił w m iarę, zrobi ci dobry skutek. A przecie, a przecie w ódka pomimo tego sta ła się naszem najw iększem nieszczęściem, naszą najw iększą k lę s k ą , wrogiem n aszy m , którego zwalczyć nie możemy.
D laczegóż to ?
Nie starczy tu ju ż m iejsca na odpow iedź, będzie więc o tem w następującym numerze.
O m ie ń cie L w o w i e .
Miasto Lw ów je s t najw iększe w całej G alicji i je st jeg o stolicą, to też tutaj m ieszka najw iększa głow a rządu, nam iestnik cesarski. J a k w ielki je s t Lwów, w yobrazicie sobie, gdy wam pow iem , że z w szystkiem i placam i i gruntam i co do niego n a
leżą ma pięć mil obw odu, a domów na w szystkich placach i
u lic a c h , tak w mieście ja k na przed m ieściach , jest więcej
ja k trzy tysiące. Lw ów leży w kotlinie otoczony zew sząd
wzgórzam i. Środkiem kotliny płynie rzeczka Peltew . Ulice i
place są p ię k n ie, równo w ybrukow ane kam ieniam i, dlatego
choćby deszcz najw iększy p ad ał, można przejść z ulicy na ulicę
p raw ie suchą nogą. N a ryn k u kędy się codziennie zgrom adza
mnóstwo ludzi kupujących i sp rzed ający ch , stoi ra tu s z , gm ach
ogromny, murowany, z w ysoką w ie ż ą , na której je s t zegar, co
bije godziny tak głośno, że w całem mieście słychać; na tej
w ieży siedzi stró ż, co wre dnie i w nocy nieustannie patrzy na
całe m iasto i ja k gdzie pożar wybuchnie, daje znać, aby ludzie
biegli n a ratunek. N a w szystkich placach i ulicach p alą się
w nocy lam py i choć noc najciem niejsza, je st ta k w idno, że nie tylko każdego kogo spotkasz, możesz łatwo poznać, ale na upartego mógłbyś i czytać cłiodząc w nocy po ulicy, choć naw et księżyc nie świeci. Do tych lamp są osobni ludzie co je zap a
la ją , g aszą i czyszczą. W ielk a szk o d a, że k( ło Lw ow a nie płynie ja k a w ielka rzeka, ja k n aprzykład W isła koło K rakow a i W arszaw y ; byłaby z tern w ygoda, bo by można zboże, drzewo i inne rzeczy dowozić do m iasta tanim k o sztem , ale biedny Lw ów nie ma naw et dość wody na w łasną p o trzebę, a ta co j ą piją jest sprow adzana podziemnemi ruram i. W oda w Pełtw i je s t śm ierdząca i brudna, bo do niej spływ ają w szystkie n ie
czystości m iejskie, naw et się w ykąpać nie można w tej rzeczce i trzeba iść aż za miasto do jak ieg o stawu. K am ienice są jedn a w d ru g ą bardzo piękne, w ysokie na dw a i trzy piętra, w szystkie pięknie pomalowane i ta k ie świeże ja k b y z pudełeczka. N a niektórych stoją różne, figury i osoby kam ienne, tak cudnie u d an e, iż się w ydają ja k żywe. J e s t też we Lwowie k ilk a bardzo pięknych i ozdobnych pałaców. P ała c bisk u p i i ten co w nim m ieszka pan nam iestnik są także dość piękne. N ajp ię
kniejszy ze w szystkich je s t pałac w ystaw iony przed k ilk u laty um yślnie na m ieszkanie dla inwalidów czyli tych żołnierzy, co na wojnach zostali kalekam i. Ci biedacy m ieszkają sobie na stare lata w tym ślicznym pałacu ja k u P a n a Boga za piecem.
B ardzo je s t tak że piękny dworzec kolei ż e la z n e j, tej co pro
wadzi do K ra k o w a , tylko to ź l e , że stoi strasznie daleko za miastem. Obok niego stoi znacznie m niejszy i ju ż nie taki piękny, drugi dw orzec, z którego się w yjeżdża koleją żelazną do Czerniowiec. T a k są we Lw ow ie dw a dworce a niedługo w ystaw ią i trzeci dla tej kolei, co ma iść do Brodów.
W mieście Lw ow ie je s t po ulicach latem i zim ą w ielki porządek. K ażd y gospodarz trzym a osobnego człow ieka tylko do te g o , aby mu śmiecie w kam ienicy i koło kam ienicy za
m iatał albo śnieg uprzątał. P rócz tego aresztanci ciągle zam ia
tają ulicę i śmiecie wywożą. W lecie ja k je s t proch w ielk i, to w ywożą wodę beczkami i sk rap iają ulice, co tak w ygląda ja k b y deszcz zrosił i ludzie nie p otrzebują walać się w k urzu i pro
chem odechać.
-
11
——
12
—W e Lw ow ie m ieszka najwięcej Polaków , ale są też i Rusini i Niemcy i Żydzi. W szystkich mieszkańców, licząc w to i dzieci je s t więcej ja k siedm dziesiąt tysięcy. T o też na ulicach ruch je s t ogromny, ludzie się snują, zda się ja k m rów ki w m ro
w is k u , zda się że tu eiągle i ciągle je s t ja rm a rk , bo przy takim ruchu to i gw ar je s t ogrom ny; a tu powozy p ęd zą, a tu żołnierze bębnią, a tu znowu m uzyka p rzy g ry w a; tu się śmieją, tam p ła c zą, jeden drugiego p otrąca, a w szyscy się spieszą, każdem u pilno. K to pierw szy raz przyjedzie do Lw ow a a przypatrzy się i przysłucha temu w szystkiem u, to aż mu się w głow ie zakręci.
Po ulicach pełno sklepów z przeróżnem i to w aram i, ja k ich w żadnem m iasteczku nie ujrzysz na jarm ark u. W szystko, czego tylko dusza tw oja zapragnie, o czem tylko pom yślisz masz pod ręk ą ja k na zaw ołanie, byłeś raial tylko pełny w orek w k ie
szeni, bo bez tego ani rusz w takiem wielkiem mieście. Są też tutaj w szyscy rzem ieślnicy jakich tylko człowiek potrzebować może i w szystko ci zrobią. J e s t i młynów k ilk a i to o g ro mnych , a że nie ma rzeki coby ich koła o b ra c a ła , to ludzie tak sobie po rad zili, że j e pędzą parą. Miły Boże lctoby to był dawniej p o m yślał, ja k i to wielki użytek może być z prostej p ary ! D ziś para wozy ciągnie na żelaznej k o lei, para młyny obraca. R obią też we Lwowie zapałki, papier, ocet, sycą miód.
Browarów, w których piwo w arzą je st trzynaście.
T a k a w ielka mnogość ludzi ja k a we Lwowie m ieszka, żywi się głów nie tem , co jej ze wsi doniosą i dowiozą. Ztąd też we Lwowie w idać co dzień nie mało ludu w iejskiego. G o spodynie przynoszą m leko, śm ietanę, ja ja , k u ry i ogrodowiny rozmaite, gospodarze przyw ożą zboże, ziem niaki, drw a na opal, za to w szystko piękny grosz zbierają i wynoszą z m iasta do domu. Ale m uszą się mieć na baczności, bo ja k w każdem w ielkiem m ieście, je s t i tu nie mało różnych oszustów i rzezi
mieszków, co często gęsto nieostrożnego w yprow adzą w pole.
Najwięcej takich oszustw dzieje się na Zarw anicy, gdzie sami żydzi m ieszkają.
Kościołów katolickich obrządku łacińskiego je st we Lw ow ie
dw adzieścia i d w a ; z tych najbogatsze i najpiękniejsze s ą :
—
13
-arcliikatedralny, gdzie arcybiskup odpraw ia nabożeństw o, domi
n ik a ń sk i, je z u ic k i, bernardyński i k arm elick i, ale i innym nic nie b ra k u je , tylko że są cokolw iek mniejsze. R uskich cerkw i je s t siedm , najpiękniejsza je st arch ikated ralna, pod wezwaniem św. J u r a , na wyniosłem wzgórzu. J e s t także trzecia a rc h ik a ted ra we L w ow ie, o rm iańsk a, także k ato lick a, tylko innego obrządku. Lw ów to ma przed innemi m iastam i, że tu m ieszka aż trzech arcybiskupów : łacińsk i, ru sk i i orm iański, czego nie m asz w żadnem innem mieście. S ą tak że we Lw ow ie domy m odlitwy i dla innych wyznawców, jak o to : dla lutrów, schy- zm atyków i żydów, którzy ta m , każd y po sw ojem u, oddają chw ałę P anu przedwiecznemu.
S ą też w'e Lw ow ie szkoły rozm aite, w któ ry ch młodzież uczy się czego tylko zapragnie zacząw szy od ab ecad ła, aż do najw yższych m ądrości, a z tych szkół w ychodzą ludzie w y
uczeni na profesorów, organistów , pisarzy, kupców, urzędników, inżynierów, adwokatów, sędziów, doktorów , na ap tek arzy , na księży i t d , a ci młodzieńcy co cłicą w yjść na lu d z i, m ogą się uczyć nie tylko w szk o ła c h , ale także w bibliotekach czyli k siążn icac h , gdzie są nagrom adzone księgi w szelkiego rodzaju, we w szystkich języ k ach i po polsku i po łacinie i po nie
m iecku i po francuzku; a te księgi może czytać każdy, kto tylko przyjdzie i p o p ro si, bo biblioteki są ja k kościoły dla w szystkich otwarte. Z tych bibliotek najbogatszą je s t biblioteka założona przez hrabiego O ssolińskiego. Był to pan bardzo bo
g aty a wielce szanowny. Ż ył oszczędnie a ogrom ne sumy wy
daw ał na książki. J a k um ierał, to tę bibliotekę ofiarował całemu narodow i a m ajątek swój zapisał na je j utrzym anie i pomnażanie.
Rozm aitych domów w których w szelkie biedactwo dostaje darmo przytułek i w yżyw ienie pełno je s t we Lwowie. S ą cztery sz p ita le , z tych jed en dla dzieci a jeden dla żydów, są domy ta k ie , w których dzieci, co się porodziły głuche i nieme albo ślepe, m ają nie tylko przytułek, ale się też uczą rozm aitych n au k , ja k o to czy tać, p isać , rach o w ać, religji św iętej, malować i rozm aitych rzem iosł, do ja k ie g o które okazuje upodobanie.
Oczywiście ślepi nie m ogą się uczyć tego w szystkiego co
głuchoniem i ale i oni nie próżnują i w ychodzą ja k o ś na ludzi.
W innych znowu domach w ychow ują się sieroty ubogie i dzieci w yrobników bied ny ch , którzy po całych dniach uganiać muszą za zarobkiem i nie m ają czasu dzieci pilnować. W szy stkie te domy s ą pozakładane przez ludzi św iątobliw ych i utrzym ują się z opatrzności Boskiej i darów pobożnych S ą znowu we Lw ow ie takie domy, w których kto potrzebuje, może na wieś, albo na dom, albo na ja k i inny zastaw pożyczyć pieniędzy, wiele tylko chce i bez żadnego oszukaństw a, tak, że n ik t nie potrzebuje zadłużać się u ży da i lichwę opłacać. N aw et i w ięzienia lepsze są ja k g d zie in d zie j, bo tu aresztanci m uszą po całych dniach pracow ać i darmo chleba nie je d z ą , a do tego m ają szkolę, w której się uczą różnych pożytecznych rzeczy.
W e Lw ow ie je s t też bardzo w esoło, bo na każdej ulicy szynków co niem iara. Tam po całych wieczorach sk rzy p ek rznie od ucha, flet piszczy, basy h u czą, schodzą się chłopcy i dziew częta i przy skocznej muzyce w ycinają hołubce. Aż raiło p a
trzeć ja k to w szystko raźno i zwinnie w yw ija po całodziennej pracy. I cóż m ają lepszego robić? D la panów je st teatr gdzie różne kom edje i sztuki p o k azu ją, a biedny czemże się zabaw i jeżeli nie tańcem ? P ięk n a m uzyka p rzygryw a tak że w ogrodach po przedm ieściach gdzie znowu państw o przechadzają się, je d zą i piją. Można też przechadzać się p o . w a ł a c h , są to po praw dzie mówiąc gład k ie i równe gościńce, drzew am i po obu brze
gach w ysadzone; z tych drzew je s t dużo cienia i chłód, dlatego w lecie zaw sze tam pełno ludzi; jedni chodzą a drudzy siedzą na ław eczkach i odpoczyw ają pod eienistem i drzewam i. T e go
ścińce dlatego się nazyw ają w a łam i, bo są założone w tem miejscu, gdzie dawniej usypane były w ały z ziemi dla zasłony, aby się ja k i nieprzyjaciel nie w darł do m iasta i ludzi nie po
krzyw dził. Z a daw nych czasów, był Lw ów otoczony nie tylko temi wałami ale i murem wysokim i dość grubym . B yły też tu niegdyś dw a zam ki. Po jednym nie ma ju ż ani śladu, z drugiego s ą szczątki na górze w yniosłej, z której widać całe m iasto ja k na dłoni. Źe to ta k i piękny widok z tej góry, założyli tam bardzo ładny o g ró d , w praw dzie nie owocowy, jeno lasowemi drzew inam i w ysadzony, ale i tak bardzo przyjem ny.
—
14
-Chcielibyście zapew ne usłyszeć coś odemnie i o ludziach w iejskich co w około Lwowa m ieszkają. Ż ałuję m ocno, że wam o nich nie wiele pochlebnego powiedzieć mogę. Pow inni się mieć dobrze, bo w szystko co im się z łaski P an a Boga urodzi, znoszą do m iasta na sprzedaż i przedają drogo, ale cóż, kiedy im to ja k o ś nie wychodzi na pożytek. Co który zarobi, to zm ar
nuje na fra sz k i, na bzdurstw a, a najczęściej przepije i rzadko gdzie trafi się ja k i porządniejszy i rozum niejszy gospodarz.
—
15
—R o z u m n y o jc ie c .
F ran ciszek K a rp iń sk i, nasz pobożny pisarz i autor wielu pieśni w iejskich i nabożnych, opowiadał o sobie, że gdy był małem jeszcze chłopięciem w domu swoich rodziców, n ieb og a
tych ale nadzw yczajnie uczciwych i zacnych ludzi, lubił czasem coś cudzego, co mu się podobało, w ziąść i schować. Nie często mu się mogło to przytrafić, bo surow ego ojca bał się ja k ognia, a d o b re j, czułej m atki nauki pięknie szły do serca dziecięcia.
M iał jed n ak skrycie tę skłonność, i pewnego razu gdy młocki młócili w stodole o jc o w sk iej, zobaczył u jednego ładny nożyk, k tó ry mu się bardzo podobał i zdałby mu się do rozm aitego m ajsterstw a chłopięcego. Z ła ochota go zdjęła do owego no
żyka, czatow ał na n ieg o , a gdy m łocek coś robiąc koło cepa
położył go na progu stodoły, m ały F ran ciszek w ziął go, uk rył
dobrze i odszedł niebawem. C zy to k tó ry z młocków podglądnął,
czy rodzeństwo u niego zobaczyło, dosyć że ojciec dow iedział
się o całej historji. J a k i był strach chłopca — niepodobna
opisać — bo p rzeczuw ał, że ojciec u k arze za grzech kradzieży,
nie śm iał je d n a k ani słow a w yrzec, bo wiedział, że nie ma nic
na swoją obronę, tylko padł plackiem ojcu do nóg i z cichutkim
płaczem, drżąc p rzy rzek ał poprawę. O jciec nie łajał, nie unosił
S1ę , ja k to czynią niektórzy ojcowie gdy dziecko zaw ini, ale
z p o w a g ą , surow ością i sm utkiem w ypowiedział w krótkich
słow ach chłopcu, że skłonność jeg o do najszkaradniejszego g rz e
chu, może go doprowadzić do hańby, nieszczęścia i do piekła,
1 że k rad zież, k tó rą popełnił zasłu g u je n a k a r ę , której mu
—
16
—darować nie może i nie daruje. Chłopiec czuł sam ju ż , że winien je s t kary. Ojciec zaprow adził go do stodoły, kazał samemu oddać nożyk w ieśniakow i, przeprosić go i pocałować w rę k ę , co F ran cisze k uczynił z wielkim w stydem , a potem w ym ierzył mu sam rózgi za karę. N ie dość na tem — zawiózł go w krótce do m iasteczka i zaprow adził na p la c , gdzie wiele ludzi się zeszło i w yglądało czegoś ciekawńe. Miano w ieszać złoczyńcę, szubienica stała i wóz z księdzem i w inow ajcą p rzy jechał. Chłopcu strasznie serce biło, a gdy nieszczęśliw ego po
ciągnięto ‘— chłopiec u k ry ł tw arz na łonie ojca i o mało nie zem dlał, bo był tkliwrego i łagodnego charakteru.
— P a trz , ten w inow ajca był tak że złodziejem , a z po
czątk u , za m łodu, zaczynał także od drobnych rzeczy — aż skończył na w ielkich zbrodniach i zg in ął na szubienicy. Los ten może i ciebie sp o tk ać, jeżeli na zaw sze nie w ykorzenisz w sobie złej skłonności póki je ste ś młody.
F ran cisze k nigdy w życiu nie zapom niał tej nauki i tego widoku. N igdy od tego czasu obcej rzeczy nie d o k u ął, w dzię
czny był ojcu do śm ierci, utraciw szy go czcił osobliwym spo
sobem jego śwdętą pamięć, został godnym i zacnym człowiekiem, którego P o lsk a cala dotąd pow'aża. Zam iłowany w życiu wiej- skiem , składał najwięcej pieśni dla wieśniaków. Od niego to mamy tę znajom ą nam w szystkim pieśń: „K iedy ranne w stają zorze" i wiele in n y c h , które po kościołach śpiew ają.
D o b ra n au k a dla rodziców! Ileż ich grzeszy ciężko przed B ogiem , nie k arzą c surowo swych dzieci za drobne k rad zieże;
dzieci te włożone do g rz e c h u , dusze swe g u b ią c , złorzeczyć
im kiedyś będą przed Bogiem. B . E .
R Ó Ż N O Ś C I .
Zaraza na bydło ju ż się kończy,
tę zarazę częścią padło, częścią do- Donosimy wam wesołą nowinę. Oto bito więcej ja k trzy tysiące sztuk zaraza na bydło, która się zaczęła bydła w całej Galie i. Teraz są je-w
G alicji jeszcze w styczniu tego szcze ślady zarazy tylko w powiecie r o k u , już się zmniejsza i da Bóg żydaczowskim i w powiecie roha- miłosierny skończy się niedługo. N a tyńskim.Z drukarni odpowiedzialnego redaktora i wydawcy: E . W iniarza.
Tom XVII.
11. lipca
B oga, dzieci, Boga trzeba, Kto chce syt być swego cbleba.
Wychodzi weI.wowie co 10 d n i, to jest 1. 11. i 21. każdego
m iesiąca.
K osztuje rocznie z przesyłką pocztową 2 złr. w. a., półrocz
nie 1 złr. w. a.
S t a n i s ł a w S k i b a .
i.
S tan isław w ych od zi na człow ieka.
Zam ożnym gospodarzem we w si P)ąbrowie był Bartłom iej S k ib a ; w chacie m iał dostatek, w stajn i pełno chudoby a w sto
dole zboża, a do tego szacunek u ludżi. Bartłom iej był dobrym gospodarzem , oszczędnym i pracow itym , nie chodził do karczm y i na żadne pijaty k i — chw alił P an a Boga nietylkó modlitwą w kościele ale i dobremi u czy n k am i: nieszczęśliw ego podrato- w a ł, głodnego n a k a rm ił, utrapionego p o cieszył, ta k , źfe nikt z jeg o chaty nie w ychodził z przek leństw em , tylko z prośbą do B oga o zdrowie i błogosław ieństw o dla ta k dobrego człow ieka ja k Bartłom iej. Sierotam i się opiekow ał i nie d ął ich k rzy w
dzić nikom u — a sieroty m iały go za O jca i dziękow ały Bogu za dobrego opiekuna, prosząc o długie życie dla niego.
T o też P an B óg błogosław ił mu we w szystkiem . Zboże m a dobrze się rodziło, chudoba nie zdychała i żadnego nie
szczęścia nie zsyłał na niego. N ajw ięk szą pociechą i szczęściem
dla B artłom ieja był s y n e k , S ta s z e k , k tó ry chował się zdrowo
i do w szystkiego b y ł ciekaw y a posłuszny. G dy m iał ju ż siedm
—
18
—la t zask ak iw ał koło k sięd za , k tó ry go lubiał bardzo, zag ląd ał ciekaw ie do książk i i w ypytyw ał się co tam napisano. K siądz w idząc sp ry t i ochotę chłopca , k azał mu do siebie przychodzić i obiecał że go nauczy czytać i pisać. S taszek ucałował ręk ę k się dza , z radością przystał na to, i przychodził regularnie na naukę, choć m iał dobry k aw ałek drogi do plebanji. Do roku um iał ju ż czytać i pisać. K siąd z widząc że chłopiec ma talent i chęć do nauki, pytał się go czyby nie chciał chodzić do szkoły. N a co S taszek odpow iedział:
— Żeby tylko tatuś zezwolili!
# — P oproś ty lk o , to ci pozwoli i dopomoże — mówił mu ksiądz — chw ała Bogu stać go na to.
S taszek nie długo m y śląc, pobiegł do domu i zaczął ojca i m atkę prosić i całować po r ę k a c h , żeby mu tylko pozwolili chodzjć do szkoły i dopomogli. O jciec nie chciał pozwolić na to, S taszek zaczął p łak ać i lamentować. O jciec bojąc się żeby mu co złego ze zm artw ienia się nie sta ło , poszedł się poradzić księdza, coby z nim zrobić.
G dy wypowiedział w szystko k s ię d z u , i prosił go o r a d ę , ja k b y można uspokoić chłopca, bo lam entuje i za k siążk ą ogromnie przepada.
K siąd z mu n a to odpow iedział:
— Mój B artło m ieju , cóż wam to szk od zi, kiedy chjtopiec ma ochotę do n a u k i, pozwolić mu pójść do s z k o ły , dać mu chleba i k a s z y , żeby z głodu nie u m a rł, kupić mu p arę k s ią żek i zostaw ić go w m iasteczku? N iech się uczy w szkole rok, dwa, a będziem y widzieć czy chłopiec ma talent i ochotę uczyć się dalej.
Bartłom iejow i ja k o ś nie było na rękę.
— T a proszę księdza jego m o ści, on je d y n a k , j a k mu z a sm akuje m ia sto , to nie zechce wrócić na rolę a na starość któż mię p o r a tu je ? — nie będzie kom u wody podać!
— O to się nie bójcie, ja k ma mieć dobre serce, to o w as
nie zapom ni — i nie m yślcie że w mieście ta k je s t bardzo
d o b rz e ! niejeden m iastow y by łby szczę śliw y m , gdyby m iał
ta k ą rolę i chatę ja k w y macie.
— Ej, ja k zostanie p a n e m , to o ojcu chłopie zapom ni — mówił Bartłomiej.
— W Boskiej mocy w szy stk o , On k ieru je ludźm i — mówił ksiądz — może tak pokierow ać, że wasz syn zostanie panem i w as na starość weźmie do siebie, i będziecie szczęśliw i i spo
kojni, a ta k g dy mu nie pozwolicie i nie pomożecie, to będzie miał żal do was.
— P roszę księdza jeg o m o ści, kiedy ju ż ta k a wola Boża i rad a księdza, to niecli się uczy, tylko ja nie wiem, gdzie go dać i ja k ie k siążk i mu pokupić.
— T o j a z wami pojadę do m iasteczka — mówił ksiądz — tam mu w ynajdziem y m iejsce, gdzie będzie m ieszkał, pokupim y potrzebne k siążk i i w szkole zapiszem y, cóż zg o d a?
— N iech księdzu Jegom ości P a n Bóg da zdrow ie że ła skaw na mnie — i ucałował Bartłomiej księdza w rękę.
— N ietylko dla was, ale dla każdego ta k zrobię — mówił ksiądz — bo każdego człow ieka je st obowiązkiem dać drugiem u rad ę i pom oc, do tego je sz c z e , gdy ta może przynieść ja k ą korzyść dla ludzi i k ra ju w łasn eg o , a trzeba wam w iedzieć że nau k a je s t również bogactwem — i g d y w szyscy ci co po
siad ają ro lę, będą bogaci nauką to nam bieda nigdy nie do k u czy , nie damy się bałam ucić w ydrw igrzoszom i przybłędom
i za nos n ik t nas nie będzie wodzić bo się nie dam y i we w szystkiem sam i sobie poradzim y; nik t nie pokłóci nas między sobą dla swojej korzyści bo będziemy mieć swój rozum i jeżeli co między nami zajd zie, to w zgodzie załatw im y m ię
dzy sobą. I w tedy dopiero będzie dobrze na św iecie, gdy nie będzie jed n eg o , coby nie potrafił czytać i pisać, a każdy z n a uki będzie korzystał.
— Słow a święte księdza Jegom ości — mówił Bartłomiej — pójdę i każę napiec chleba, do w orka nasypię k a s z y , m asła i sera do jaszczyków nakładę, a jutro...
— Ju tro pojedziem y w szyscy trzej — przerw ał mu ksiądz.
Bartłom iej z radości ucałow ał w rękę k sięd za i ucieszony spieszył do domu.
N azajutrz jechali na wozie ksiądz i B artłom ięj wioząc S taszka do szkoły — zaw ieźli i zostaw ili go w m iasteczku.
*
—
19
—Z początku Staszkow i było bardzo p rz y k ro , tę sk n ił za ojcem i m atką, za domem i księdzem , którego kochał ja k d ru giego o jca, ale k siążk a nie pozw oliła mu rozpaczać, bo trzeba się było uczyć.
I uczył się dobrze, tak, źe zaw sze należał do pierw szych uczniów w klasie.
B artłom iej jeden rok, drugi i trzeci dowoził synowi chleba i k a s z y , a w czw artym roku S taszek potrafił sam na chleb zarobić ucząc m łodszych od siebie stu dentów , których ro d zice, je d n i daw ali mu za to śniadanie i o biad, drudzy w ieczerzę i m ie
szkanie. I um iał ta k sobie zjednyw ać przyjaciół nietylko w swo
jej k lasie ale i w w yższych, źe ci co przechodzili do w yższych k la s daw ali mu k siążk i przeuczone z których mógł się uczyć, a i suknie daw ali mu każdy po trochu, ta k , że nie potrzebow ał kupow ać ani książek ani odzieży. Co rok szedł wyżej i z k aż
dym rokiem lepiej mu się działo.
Z początku przez parę lat przyjeżdżał na w akacje do domu, ale później nie m ógł, bo przez ten czas zarab iał sobie, by m ógł się porządnie u b ra ć , bo g d y ju ż dorastającym był mło
dzieńcem, to mu w styd było za darm o od drugich przyjm ow ać — i choć sam m iał mało, to jeszcze dopom agał takim , co nic nie mieli.
U kończyw szy szkoły i pozdaw aw szy egzam ina, został do
ktorem co to leczy chorych lu d z i, i choć m iał ju ż chleb w rę k a c h , nie p rzestał się dalej kształcić, czytając różne m ądre książki. I dobrze mu się d ziało , bo m iał nietylko szczęście u ludzi, ale i nauk a jeg o zjednała mu zaufanie, tak, że kupam i szli do niego z p rośbą o radę i pomoc le k a rs k ą , za którą mu dobrze p łacili; ale od biednych nic nie przyjm ował. O żenił się dosyć b o g a to , z m iastow ą p a n n ą , k tóra go mocno pokochała — i był szczęśliwym, błogosław iąc księdzu i ojcu, którego p rag n ął odw iedzić, ale był mocno od nich oddalony i do tego obo
w iązki nie daw ały mu uskutecznić tego zam iaru , odkładał z ro k u n a rok.
I ta k upłynęło lat sporo. P anu doktorow i Stanisław ow i S kibie przybyło kilkoro d z ia te k , a n a jsta rsz y syn ju ż praw ie kończył szkoły, a najm łodsza córeczka już na fortepianie um iała
—
20
——
21
—zagrać. U sk ła d a ł sobie trochę g ro sz a , a sprzy krzy w szy sobie życie miastowe zatęsk nił za rodzicam i i sw ą rodzinną chatą.
Bartłom iej postarzał się mocno tęskniąc wciąż za synem.
R azu jednego — a było to na wiosnę w N iedzielę przyszło do niego k ilk u sąsiadów na p o g ad an k ę , on siedział n a ław ie i żałow ał się przed nimi że usłuchał księdza dając S ta s z k a do szkoły, a teraz na starość żadnej nie ma pom ocy, i m iał już zam iar pójść i księdzu w yrzuty robić — w tem w szedł do izby ja k iś pan porządnie ubrany i obejrzał się po obe
cnych, którzy pow staw ali razem z B artłom iejem n a w idok p rzy byłego pana.
Nieznajomy pan po chwili przy patryw an ia się starem u Bartłom iejow i rzucił się k u niemu zaw oław szy:
— O jcze! ojcze! — i całow ał go po ręk ach i tw arzy a później i m atk ę ucałow ał, p rzep raszając że ty le la t ich nie odwiedził.
B yłto Stanisław S k ib a, syn Bartłom ieja.
Z początku Bartłom iej nie m ógł poznać sy n a, a obecni w łościanie patrzali zdziwieni na to w szystko. S tarzy z radości się rozpłakali i posłali zaraz z w iadom ością do k s ię d z a , k tó ry postarzał się tak że m ocno, ale niebaw em p rzyb ył przyw itać S tanisław a S kibę — radość i szczęście było w chacie B artło
m ieja, który prosił księdza by zaraz n aza ju trz odpraw ił m szę, na podziękowanie Bogu za tak ie błogosław ieństw o — i odpra
wiono nabożeństwo w kościele, a ucztę w chacie.
Pomimo w ielkiej radości, sm utek przelatyw ał po tw a rz y B artłom ieja — S tanisław spostrzegł i sp ytał dlaczego się smuci — Bartłom iej mu odpow iedział:
— Czego się mam ciesz y ć , to samo mię czeka com ju ż przebył, ta k tęsk n ić za synem będę ja k em tęsknił, bo ty p rzy jech ałeś odwiedzić ojca, to i pojedziesz.
— N ie ojcze! będziem y ra z e m — pocieszał go syn.
— J a na starość do m iasta nie pojadę — mówił B artło miej — tu chcę um rzeć gdziem się u ro d ził, a ty p rzyzw ycza
jony do m iasta, gdzieby ci się chciało w tak iej chacie m ieszkać,
eo ju ż się wali.
-
22
— T u ojcze będziemy m ieszkać razem — mówił S tan i
sław — tę chatę rozw alim y a now ą ład n ą i dużą wystawimy, na to składałem pieniądze przez cały czas.
I radość była ogólna — a w całej wsi mówili o synu Bartłomieja, Stanisław ie Skibie, który został wielkim panem.
N azajutrz k azał zaraz rozw alić starą ch atę i nowy dom zaczął budować, a tym czasem z rodzicam i m ieszkał na plebanji, a czeladź u sąsiadów . (Dok. nast.)
Żywot poczciwego człowieka.
Szymon to człek j a k z ł o t o : Szymon nie był bogaty, W s z y s t k o zrobi z ochotą
A o płacę nie p y t a ; B ó g zapłać! ot kwita.
Ten, ów na niego mruga , A on każdemu sługa.
Jeden domostwo stawia, D rugi szopę poprawia;
— H e j ! pomóżcie S zym o nie!
On z siekierą ku niemu >
I ju ż mu ściska dłonie, O ko mu się uśm iecha, B o dopomódz bliźniem u, T o dla niego uciecha.
C z y choremu poradzić, C z y drzewinę posadzić, W o d ę spuścić z doliny, I czego nikt nie u m i e , Szymon wszystko rozumie, N a całą wieś jedyny.
O ! miał zasług nie mało!
G d y kowala nie stało , Szymon sprawił kowadło.
Tem u naprawił radło , L u b poklepał kosisko, Poczciwe Szymonisko!
Innemu konia k u je ; Pracuje i pracuje, A o płacę nie pyta;
B óg zapłać! ot i kwita.
B a, nie miał n i c , prócz chaty, Prócz kowadła i p i ł y ,
Głowy, serca i siły.
Lecz że taki poczciwy, Rozumny a życzliwy, T o go wszyscy kochali, I ja k mogłi wspierali.
K a ż d y dawał po t r o s z e , G arść z b o ż a , parę groszy;
Praw da że to nie w iele, L e c z że żony nie b yło , N i d ziecka, ni rodziny, W ięc to jakoś starczyło, Jakoś pchało się ż y c i e , L ek ko , choć nie okwicie.
Lecz minęło lat s i ł a , W yszczerbiła się p i ł a ! Już nie statkują n o g i , Już ustają w pół drogi;
Serce jeszcze g o r ą c e , A l e ręce już drżące.
Igra z wiatrem włos siwy, W z r o k przygasły zmieniony,
— Jak iż j a nieszczęśliwy ! Nie mam d ziecka, ni żony, I wiodę żyw ot łzawy ; Przeżyłem wiek w y s ł u g i , Ciężki, ciężki i d łu g i!
Dziś nie mam łyżki straw y,
—
23
-A kto mi zamknie oczy, K ie d y mię śmierć zaskoczy.
W tem popatrzy przed siebie, P o chatkach i po niebie — Przy szła mu myśl natchniona:
— W i o s k a , to moja żona.
P re c z , precz troski odemnie!
N ie żylein j a d arem n ie, To mię wioska nagrodzi.
A l e wdzięczność z a w o d z i ..
Choć nie stało starego Ludzie sobie radzili.
Cóż robić moi m ili?
Obeszło się bez niego.
W końcu i zapom nieli, Co niegdyś z niego m i e l i ; N i k t nie spytał czy ż y je , Co j e , albo co pije.
A ż raz w świętą niedzielę, W karczmisku luda w iele, R a d z ą sobie przy dzbanie;
A w tem pan wójt p o w sta nie:
— H e j! panowie gromada!
D o sąsiadów zagada — D ajcie no po złotemu!
T rz e b a zanieść staremu, P y t a rzesza zdziwiona :
•— D la kogo? — D la Szym o na, H e j! panowie gromada!
Trzeba wesprzeć sąsiada — Ten i ów głową skinie,
^eQ i ów się wywinie ,
G arść przecie się zebrała , D ziesięć złotych bez mała.
Pod lasem oddalona S ta ła chata Szymona.
T a m wójt co żywo spieszy, R a d że starca ucieszy.
I przyszedł: k lam k ą ruszy, Nie słychać żywej duszy.
— Gdzieś poszedł! cóż u licha?
L e c z drzwi mocniej popycha, P atrz y : Szymon na progu Już oddał ducha Bogu.
P r z y nim torba żebracza I k i j, godło tułacza.
W ó jt złamany boleścią, Powrócił z smutną wieścią.
W karczmisku znowu r a d a : Nie mamy ju ż sąsiada!
T e u wzdycha, płacze d ru g i, Ten wspomina zasłu gi, I smutek wielki wszędzie, Że takiego nie będzie.
— H a ! stało się, ktoś rzecze — Śmierci nikt nie uciecze!
U m i e r a , kto się rodzi!
Nie chciał naszego ch łeb a, W ię c teraz j a k się godzi — Choć uczcić go potrzeba;
S ą pieniądze, gromada Do księdza — moja rada.
W ię c mu pogrzeb s p r a w i li , I k rz y ż na grobie wbili.
Stanisław Cieszkowski
dzielny rycerz, jako się oparł pokusom pogańskim.
K iedy nad p olską k rain ą panow ał k ró l Z ygm ut III. rozm a
ici nieprzyjaciele napadali granicę ojczyzny naszej częściej
ja k za innych królów, i srogie ran y zadaw ali Polsce. A le też
m ieliśm y wówczas więcej ja k za innych k ró ló w , dzielnych hetm anów , co nieprzyjaciół odpierali i mścili się za krzyw dy w yrządzone ojczyźnie, a to w szystko m ieliście już dawniej w D zw onku pięknie opisane.
P rzecie czasem i dzielny hetman nie poradził — bo ja k b y ł z w ojskiem na jednym końcu k raju i tam się potykał ze Szwedem albo M oskalem , trudno mu było bronić g ranicy na drugim końcu, kędy znowu trzeba było odpierać napady tureckie.
Owóż jednego razu także ta k się zdarzyło, że T u rc y w pa
dli do P olski w łaśnie w takiej chw ili, kiedy nie było komu zastąpić im drogi. Poszczęściło im się , spustoszyli i zrabow ali spory szm at kraju, nabrali niemało lu d a do niewoli i mieli się jeszcze dalej posunąć, ale nagle rozeszła się wieść źe nadciąga polskie rycerstw o. M usieli czem prędzej uciek ać, aby im łupów nie odbito.
P ęd zą w ięc dzień i noc stepam i i polam i, przez różne w sie i m iasta p o g ań sk ie, a nieszczęśliw ym je ń co m , którzy zm iarkow ali o co idzie, ledwo serce nie pęknie z żalu za oj
czyzn ą, za w olnością k o ch a n ą , i z łez utulić się nie mogą, a ludność tu reck a ze w si i m iasteczek w ybiega po nad drogę, i n aig raw a się z biedaków , zam iast podać którem u choć trochę
wody dla ochłodzenia.
G dy ta k pędzą i pędzą bez w ytchnienia, p rzy g n ali w re
szcie do stolicy państw a tureckiego, które to m iasto nazyw a się K onstantynopol, albo C arogród, albo po tu reck u Stam buł, i tu niewolnicy rozpoczęli swoją służbę.
Był pomiędzy nimi dzielny jed en ry c e rz , choć dopiero dw udziesto pięcioletni m łodzian, S tanisław C ieszk o w sk i, ro t
m istrz królew ski. Syn w olności, nie w iedział co to niewola, nie um iał ugiąć k a rk u pod jarzm em , ciężko mu więc było z po
c zą tk u , bardzo ciężko; nie mógł się oswoić ze sw oją dolą, nie mógł się z losem pojednać. Ale człek to był w ielkiego s e rc a , nie upadł więc na duchu, szuk ał pociechy w religji, w m odlitw ie, w zm acniała go w iara w opatrzność boską i n a
dzieja że przecie kiedyś B og m iłosierny przem ieni złe na dobre.
P rzy tem był to człek poczciwy i sumienny, T u rcy choć p o g a
nie, póznali się na nim, polubili go i zaraz mu byli powolniejsi,
_