• Nie Znaleziono Wyników

Piłeczka : studia o ruchu i melancholii

N/A
N/A
Protected

Academic year: 2022

Share "Piłeczka : studia o ruchu i melancholii"

Copied!
320
0
0

Pełen tekst

(1)
(2)
(3)

Studia o ruchu i melancholii

(4)
(5)

Piłeczka

Studia o ruchu i melancholii

pod redakcją

Wioletty Bojdy i Aleksandra Nawareckiego

Wydawnictwo Uniwersytetu Śląskiego • Katowice 2016

(6)

Recenzent Piotr Wilczek

(7)
(8)
(9)

Kiedy patrzymy na najsłynniejsze wyobrażenie Melancholii, na miedzioryt Dürera, widzimy znajdującą się niemal na pierwszym planie, w lewym dolnym rogu, dużą kulę. Rozmaicie pisano o ma- teriale, z którego mogła być wytoczona – może z kamienia, może z  drewna. Na pewno jednak ta kula jest ciężka. Spadła z  kolan siedzącej postaci i zastygła u jej stóp pośród innych przedmiotów, na które postać owa nie zwraca już uwagi. Przeciwieństwem tej właśnie nieruchomej i  jakby nieuchronnie ciężkiej kuli ma być nasza książka – nie piłką nawet, lecz piłeczką, niedużą, skoczną i wibrującą. Piłeczką w grze, która wymaga od graczy precyzyjnych i szybkich ruchów, nie pozwala na zamyślenie się, na bezczynność, na smutne opuszczenie twarzy.

Jest to prezent dla Marka Bieńczyka od grupy Jego przyjaciół.

Są wśród nich uczeni humaniści, pisarze, poeci i tłumacze, a także malarz – osoby rozmaitych profesji, z różnych stron świata pocho- dzące – nie wszyscy nawet się znają. Łączy ich jednak znajomość z  Bieńczykiem i  zamiłowanie do Jego twórczości, więc ochoczo przyjęli pomysł napisania dla Niego wspólnego tomu. O  tym, że melancholia jest znakiem naszego czasu i  jako ludzie pono- wocześni skazani jesteśmy na konsekwencje jej doświadczania, przekonywały kolejne prace Bieńczyka. Przekonywały skutecznie, zaś on sam stał się polskim klasykiem melancholii i  mistrzem melancholijnego pisania. Kiepska z  niego wszakże figura sedens.

W  Jego książkach ruchu czy wręcz – sportu – pojawia się coraz

(10)

więcej. Melancholijny podmiot coraz częściej biega, goni, kopie, rzuca, łapie – jakże te i inne ruchy mają się do istnienia zastyga- jącego w  czarnym smutku? Połączenie ruchu i  melancholii, choć wydaje się sprzeczne z jej emblematami, być może nie jest jednak paradoksem. Skąd więc się wzięło? Czemu służy? I jak to się dzieje, że ciężka kula zmienia się w piłeczkę?

Zastanawiamy się nad tymi kwestiami z  poczuciem, że meta- morfozy kuli obrazują jakąś zmianę ważną dla nas i  dla naszej teraźniejszości, a także oczywiście – dla literatury, zmianę trudną jeszcze do uchwycenia. Nazwaliśmy tę książkę studiami dlatego właśnie, że zebrane w niej teksty usiłują zmianę tę opisać, zmierzyć towarzyszące jej napięcie, zdać sprawę z  sytuacji, w  której różne formy ruchu zyskują nowy sens i nową wartość. Studiowanie jest w  takim wypadku nierozłączne z  próbowaniem, toteż autorzy chętnie sięgają po poetykę eseju. A ten, jak wiadomo, pozwala na pisanie nie tylko o tym, o czym da się pisać, ale również – o czym pisać musimy. Ta książka, którą otwierają i zamykają wiersze, jest różnorodna pod każdym względem, różnorodna tak bardzo, że wywoływać może recenzencki zawrót głowy. Jednoczy ją wszakże pewna wspólnota estetyczna, a jej najbardziej wyrazistym znakiem jest eseistyczny sznyt.

Jeśli można by powiedzieć, że esej osiąga tu jakiś nowy stan skupienia, to winny tego byłby Autor, dla którego książkę napisano.

Eleganckie podkręcanie piłki, raz po raz pojawiające się w  tych tekstach, do niego jest bowiem skierowane, to On powinien ją odebrać. Jednakże coś jeszcze zawdzięcza ten tom Bieńczyko- wi. Jakby mimochodem zwraca na to uwagę jeden z  autorów:

„[…] przeczytałem kilkaset jego tekstów, myśląc: czy to wypada, ciągle tak sympatycznie pisać, a  przy tym być niezwykle sym- patycznym?”. Nic to dziwnego powiedzieć o  przyjacielu, że jest on człowiekiem sympatycznym, a  jednak owo lekkie zawahanie wskazuje na cechę tekstów Bieńczyka, którą warto by kiedyś rozważyć głębiej. Sympatia (jako grecka sympatheia i  łacińska

(11)

symphathia), a więc współczucie, współodczuwanie czy współdo- znawanie zakorzenione – filozoficznie rzecz biorąc – w  uznaniu wewnętrznego związku przenikającego wszelkie żywe byty, nie jest postawą charakterystyczną dla temperamentów saturnicznych.

Wprost przeciwnie. (Pamiętamy, jak Susan Sontag pisała à propos Waltera Benjamina, że w  swym odrętwieniu melancholik nie jest lojalny wobec ludzi, choć pozostaje wierny rzeczom). Cechą Bieńczyka jest natomiast współodczuwająca uważność, nie pomija rzeczy, lecz to ludzie, a zwłaszcza ich twarze i gesty poruszają Go najbardziej. Wie o tym czytelnik Terminalu, Tworek, Oczu Dürera, Książki twarzy, bo w  nich ujawnia się naturalny związek między wzruszeniem a ruchem.

Dla Marka Bieńczyka trzeba więc było napisać książkę, która jest, jak sądzę, sympatyczna. Zaczynając lekturę, idźmy jednak za spojrzeniem Olgi…

Lecz ona śledziła tylko lot piłki i jej uciekanie w bok, niekiedy całkiem daleko, pod ogrodzenie, i  to jej zastyganie, sen na oka- mgnienie, a  później przeczytała książkę-bajkę o  chłopcu z  piłką, właściwie piłeczką nie wiadomo z  czego, może z  kauczuku, ze skóry albo z magicznego metalu, lżejszego od powietrza.

Piłeczka była w  książce niewielka, trudno ją było sobie wy- obrazić, o golfie wówczas jeszcze nigdy nie słyszała, tym bardziej o  squashu, ping-pong by się od biedy nadał, lecz celuloid był za lekki i za szybki, jak głupawy, rozlatany na wszystkie strony szcze- niak. Więc myślała raczej o  krągłych owocach albo o  kłębkach wełny, ale nie z wełny. Właściwie to nie była nawet piłka, a kulka, w  każdym razie książka ją zauroczyła, piłeczka-kuleczka odbijała się od ziemi, wpadała w dłonie chłopca bohatera i wystarczyło mu w tym czasie pomyśleć, aby się spełniło. Aby spełniło się, o czym się pomarzy.

Dorota Siwicka

(12)
(13)
(14)
(15)

Gran Derbi

– Chciałbym być Iniestą.

Marek Bieńczyk w rozmowie z Rafałem Stecem

(1:1)

Opuszczone traktory, niczym porzucone kobiety, stoją bezradnie na jezdni.

Przerwa na papierosa przerodziła się w przerwę na paczkę i jeśli pójdzie tak dalej, to ta przydrożna knajpa

będzie jedynym, wciąż działającym krematorium w okolicy.

Mój ojciec („bez ojca, wiadomo, w tej części Europy nie ma mitycznych opowieści, a o piłce zwłaszcza”) usiłuje dowiedzieć się, jak wyglądało wczorajsze spotkanie Barcelony z Realem,

bo anorektyczny, gazetowy druk nie zawsze mówi prawdę.

Wina zwalona na telewizor (w rzeczywistości ojciec, miast śledzić zmagania piłkarzy, w geście anarchii wybrał transmisję,

z turnieju garbusów) przyjęta zostaje ze zrozumieniem.

Trzeba było iść do sąsiadów, powiada jeden, tak mi si wydaji.

(16)

Kiedy w pewnym momencie ojciec wspomina coś o Nike, większość kiwa z uznaniem – to dobra firma,

robią świetne buty,

ta, co je reklamuje, ma ciało prawdziwej bogini.

(2:2)

Ripley pamięci sięga coraz bardziej wstecz, mnożąc niewykorzystane sytuacje przez krótkie piłki kolejnych kolejek.

Po dwóch godzinach rozmowy oni nie pamiętają

już, kto strzelił bramki, ojciec nie potrafi sobie przypomnieć, jak nazywa się trener siódemki, która zagrała w finale (pamięta jednak twarz i księgę tego, który wznosił puchar), a ja nie jestem pewien, czy podanie sponsorów

tego wiersza może cokolwiek wyjaśnić.

A jednak, kiedy widzę, jak jupiter słońca wydłuża cienie, ściemniając równocześnie czerwoną kartkę nieba

niczym automatyczny regulator kontaktów,

zaczynam nagle rozumieć, że tak naprawdę te rozśpiewane trybuny stolików, samotne rajdy na pole karne bufetu i mistrzowski drybling słowami na własnej połowie języka

mają jedynie odwracać uwagę.

W końcu wciąż przegrywamy, gdy reszka dnia dobiega końca bez szans

na dogrywkę.

(17)

Sans voir albo trzy piłeczki dla Marka

Puk, pak, pok, pek. Cztery jednosylabowe słowa. Stadium lar- walne jakiegoś języka, z  którego wyrosną wkrótce tryby łączące, aspekty dokonane i – wyobraźmy to sobie – fleksja, choć na razie to tylko prosta sekwencja fonicznych zdarzeń. Wariacja na trzy litery z jedną zmienną? Z jedną zaledwie, ale o zasadniczym zna- czeniu, bo jest nią samogłoska: niesie dźwięk i profiluje melodię?

Nie, to odgłos odbijanych piłek do krykieta, dobiegający z boiska jezuickiej szkoły w  Clongowes, w  hrabstwie Kildare. Tak jak je słyszał Joyce, a za nim młody Stephen Dedalus:

Na całym boisku chłopcy obiegali bazy, serwowali podkręcone piłki i lobowali wysoko. W łagodnym szarym powietrzu rozlegał się ze wszystkich stron stukot kijów do krykieta. Mówiły: puk, pak, pok, pek, jak krople wody w fontannie wpadające powoli do napełnionej po brzegi misy1.

Stephen stoi z kolegami na skraju szkolnego boiska, rozmawiają o  niebywałym wydarzeniu: dwóch uczniów złapano na macance w  klopie. Stephen nie wie, co to macanka. Nie rozumie, o  czym mówią chłopcy i skąd ten błysk porozumienia w ich oczach. Ma- canka. Słyszy te trzy sylaby, tak jak słyszy dobiegające z  boiska uderzenia piłki: puk, pak, pok, pek. Piłki nie widzi, słowa nie

1 J. Joyce: Portret artysty w  wieku młodzieńczym. Przeł. J. Jarniewicz.

Kraków 2005, s. 41.

(18)

rozumie. Zmysł słuchu kompensuje mu ten podwójny niedostatek.

Świat przemawia do niego głośniej i  dobitniej, niż mu się obja- wia. Zamiast obrazu – dźwięk. Zamiast sensu – brzmienie. Puk, pak, pok, pek. Gdy chłopcy nie wiedzą, jak zareagować na wieść o tym, czemu oddawali się w klopie ich koledzy, nad grupą zapada niezręczna cisza, która uwydatnia dźwiękową rzeczywistość spoza kadru: „Wszyscy milczeli. W powietrzu wisiała cisza, dało się sły- szeć jedynie kije do krykieta, ale stukały wolniej niż dotychczas:

pak, pok”2. Pak, pok – to muzyka wolniejsza od puk, pak, pok, pek. Muzyka z  brzemieniem, jakby zafrasowana lub tracąca siły.

Ktoś odbija piłeczkę, Stephen próbuje zrozumieć sylaby.

Uderzenia piłek ustawiają się w szeregu dźwiękowych wydarzeń, w  elementarną składnię, którą mówi do Stephena świat. Kiedy kilka stron dalej zostaje niesprawiedliwie ukarany przez prefekta, słyszy uderzenia linijki w  swoje otwarte dłonie: „głośny trzask łamanego kija”. Sceneria kaźni przeistacza się w  teatr dźwięku, bo – zanim spadnie na jego ręce kij – usłyszy „szelest mankietu sutanny, szast i  trzask”. Potem kij spada na dłoń: pak, pok. Szast i trzask, pak i pok.

Stephen słucha tych dźwięków, bo z nich składa słowa. Dźwięk jest słowem, ale dla chłopca przede wszystkim rzeczą. „Cmokier”

– ktoś użył wobec kolegi słowa, którego Stephen nie rozumie. Jego sens musi tkwić w muzyce, jaką grają rzeczy.

Kiedy pewnego dnia umył dłonie w  łazience hotelu Wicklow, a ojciec wyjął korek, ciągnąc za łańcuszek, brudna woda spłynęła przez otwór w umywalce. A kiedy wszystko powoli wyciekło, ten otwór w  umywalce wydał z  siebie taki właśnie odgłos: cmok.

Tyle że głośniej3.

2 Ibidem, s. 44.

3 Ibidem, s. 12.

(19)

Uderzona piłka do krykieta wydaje inny odgłos – jak krople wody w fontannie.

■ ■ ■

Ten mecz toczy się, jakby niczego nie brakowało, choć przecież nie ma tu piłki. Nie widać jej. Może to nieistotny brak, bez któ- rego gra będzie toczyć się dalej? Czy tak drobna rzecz jak piłka tenisowa, jeśli jej nie ma, może uniemożliwić grę, skoro są gracze, reguły i jej widzowie? Uczący się grać na fortepianie czasem grają na klawiaturze z papieru, ćwiczą, wprawiają się, choć klawisze nie reagują na nacisk palców, a cała gra jest graniem ciszy. Albo sza- chy. Są tacy, którzy partie szachów mogą rozgrywać bez szachow- nicy i  figur, gra toczy się w  ich umysłach i  nie jest to wcale gra udawana. Brak szachownicy nie odbiera grze realności. Dlaczego nazywa się to grą „na ślepo”, sans voir, nie wiem. Trudno o więk- szą koncentrację niż w  takiej grze, chyba nigdy szachownica nie znaczy tyle, ile wtedy właśnie, kiedy jej nie ma, więc czemu: „na ślepo”, co słownik języka polskiego wykłada jako „odruchowo, bez zastanowienia, w sposób żywiołowy”.

U  Antonioniego mimowie grają bez piłki albo piłką, której nie widać. Ale ta piłka, której nie widać bądź której nie ma, przemeblowuje świat. Widać skutek jej lotu, bo stojący za siatką widzowie – również aktorzy filmowej pantomimy – przenoszą wzrok z lewej na prawą i z powrotem, z prawej na lewą i znowu na prawą. Wędrują wzrokiem za lotem niewidzialnej piłki. Więc jest. Jest w ruchu ich głów, w ruchu ich oczu. Czego chcieć więcej?

Grze przygląda się fotografik, nazwijmy go Hemmings, od nazwiska aktora. David Hemmings. Jego aparat z  wysuniętym obiektywem zwisa nisko na pasku, dynda, wczoraj jeszcze szarżo- wał w seksualnym uniesieniu. Gdy w pewnej chwili piłka wylatuje poza obręb kortu, jedna z  tenisistek wymusza na Hemmingsie odrzucenie piłki. Staje przed nim, sekwencją min i  gestów każe

(20)

mu włączyć się do gry: wystarczy, że obserwator odrzuci piłkę.

Niepewny, podbiega na miejsce, gdzie piłka spadła na trawę, schyla się, odkłada aparat, podnosi piłkę i  odrzuca. Gdzie odrzucił, kto ją złapał czy odbił, nie wiemy. To film – widzimy tylko tyle, ile pokazuje kamera, a  kamera pokazuje Hemmingsa. Sami nie od- wrócimy kamery. Piłka jest, tyle że poza kadrem. Czyli jej nie ma?

Można by tak przez chwilę pomyśleć, ale gdy już jesteśmy do tego gotowi, słychać dźwięk odbijanej piłeczki, na ślepo.

Puk, pak, pok, pek.

■ ■ ■

Przejdźmy do trzeciego tekstu, z  trzecią piłeczką dla Marka.

To wiersz Rogera McGougha, szczególny, bo tyleż do czytania, co do oglądania. Konkretny. Nie będę go tłumaczył. Opowiem, jak wygląda, żebyśmy go zobaczyli:

zapisa ny jest

w dwóch ko lumnach

na dwóch stronach

tak że czytel

nik musi ska

kać wzro kiem z

jednej ko lum

ny do drugiej.

Wiersz nosi tytuł Miłość czterdziestolatków, ale w  oryginale zmieścił się kalambur, więc może znaczyć także „Czterdzieści do zera”. Jesteśmy na korcie tenisowym, oglądamy parę tytułowych czterdziestolatków grających w  tenisa. Co dwie lub trzy sylaby przeskakujemy wzrokiem z  jednej kolumny do drugiej, z  jednej strony na drugą, sąsiednią, dopóki wiersz nie skończy się puentą, dość w sumie oczywistą, że nawet, kiedy gracze już zakończą grę, pozostanie między nimi siatka.

(21)

W  tym wierszu siatka jest to miejsce, w  którym spotykają się rozłożone strony książki, miejsce zszycia tych stron, rowek, na który żaden chyba czytelnik nie zwraca uwagi, bo wie, że trzeba go nie dostrzegać. Takie reguły gry. Ten rowek, ta prosta czarna linia, tam jest, ale nie dla naszych oczu. Z  tego rowka McGough robi siatkę tenisową, dzielącą dwie kolumny wiersza, dwie strony kortu i dwoje graczy. A gdzie piłka? Moglibyśmy szukać godzinami. Bo piłka jest, ale schowana tak, że dla nas niewidoczna. Czytelnik jest widzem tego meczu. Wędrując między jedną a  drugą kolumną, odtwarza – sans voir – drogę piłeczki, staje się nie tylko widzem, wodzącym na ślepo wzrokiem za piłką, ale też powołuje tę piłkę do życia. A  może sam staje się piłką? Póki Hemmings się nie przełamał i nie podjął gry z mimami, póty piłki nie było słychać;

wszedł do gry, piłka się zmaterializowała, choćby tylko dźwiękiem.

Kiedy czytelnik wiersza McGougha włączy się do gry i przestanie pytać, usłyszy odpowiedź, którą słyszał Stephen:

puk, pak, pok, pek.

(22)
(23)

A jednak

Nie chodzi o  poezję tanich wzruszeń, zapach szatni sporto- wej. Nie chodzi o  to, co się zdaje. Ta potrzeba jest genetycznie zapisanym w  nas nałogiem. W  nią bozia-natura wyposaża dzieci w swoim zwierzyńcu. Ale ważniejsze jest, że to coś więcej, więcej niż biologia. Nawet śniąc, gramy o  wszystko. Na jawie dodat- kowego dreszczu dostarcza udział w  metafizycznym totolotku:

wchodzimy do gry i w pojedynkę sprawdzamy, jak się dziś rzeczy tego świata mają.

Carl Gustav Jung, zemocjonowany po meczu londyńskiego Arsenalu, napisał w  roku 1910 list do Zygmunta Freuda. W  od- powiedzi Freud – a właśnie pracował nad studium Totem i tabu – podchwycił rytualny wymiar widowiska, w którym, jego zdaniem, popędy życia i śmierci konfrontują się ze sobą, ale współistnieją na tyle silnie, że żaden nie odnosi ostatecznego zwycięstwa, choć ten silniejszy, popęd śmierci, wyraźny poprzez przemoc, mitygowany jest symbolicznym zakazem. W tej interpretacji futbol byłby insce- nizacją tabu, wcieleniem pierwotnego zakazu śmiercionośnego do- tyku, zakazu chroniącego sacrum. Wprawdzie Freud nie zdążył się zająć gruntowniej ani fenomenem futbolu, ani fenomenem samej gry, niemniej napisał co nieco o jej siostrze mlecznej, zabawie. I tu otwiera jeszcze ciekawszą perspektywę. W  ujęciu Freudowskim ludyczność (nie inaczej niż seksualność) nie jest jedynie kategorią biologiczną, a więc czymś naturalnym, wrodzonym i instynktow- nym, ale także czymś skonstruowanym i  wykoncypowanym. Jest

(24)

nieuchronną przygodą, a  jej źródła biją w  porządku symbolicz- nym, w  życiodajnym strumieniu znaków, podług którego żyje- my. Reguły boiskowej gry są jedną z  jego manifestacji. A  nawet manifestacją, rzec by można, wzorcową. Za każdym razem to, co dzieje się na boisku, potwierdza ten porządek, a jednocześnie go kwestionuje, ujawniając czynną w  tym wszystkim dozę kapryś- nej sprawczości uczestników samej gry. Oczywiste przestaje być oczywistym, niemożliwe staje się możliwym, niczym gol strzelony w dziewięćdziesiątej piątej minucie przez bramkarza holenderskie- go ADO Den Haag w meczu z PSV. Albo karny strzelony niebez- pośrednio jak w  meczu Barcelony z  Celtą, kiedy to egzekwujący jedenastkę Messi podał do wybiegającego z  pola Suareza. Założę się, że gdyby zobaczył to Charles Baudelaire, wepchnąłby ten eve- nement do eseju o  paradis artificiels. Futbol i  literatura kochają się w tym, co niewiarygodne. Nigdzie indziej cudowność zdarzeń spod znaku surrealistycznego „przypadku obiektywnego” nie ob- jawia się wyraźniej. Weźmy słynnego gola zdobytego po zagraniu ręką przez Diego Maradonę w meczu z Anglią na mistrzostwach świata w 1982. To „ręka Boga” – pisano. To zemsta za Falklandy, miał rzucić ponoć w szatni Maradona. Albo zagranie ręką Thierry Henry’ego w  meczu przeciwko Irlandii, które dało Francji awans do rozgrywek w mistrzostwach świata w Brazylii w roku 2014. Dla jednych ta ręka to znak widomy, gwóźdź, który przyszpila dywan murawy boiska, który szatan chce wysunąć spod nóg naszych chłopców; dla drugich to epifania opaczności, faul ontologiczny, błąd najwyższego sędziego, skandal, eksces. A  przecież owa gra z  systemem to coś, co dopiero system czyni systemem właśnie, legitymizuje jego znaczące, nadaje mu sens. Wygrali, bo Suarez strzelił ze spalonego, przegrali, bo Torres nie strzelił karnego! Bo Liverpool miał przeciwko sobie nie tylko Sewillę, ale i wszystko na czele z sobą samym. Czy nie objawia się tutaj zasada niespójności, czynna w  życiu i  na co dzień? Czy wydarzenie spoza porządku nie stanowi dowodu, że możemy mówić za każdym razem tylko

(25)

o  jakiejś idiomatycznej systemowości, paradoksalnej, konkretnej uniwersalności (Hegel spogląda ironicznie z „żylety”, a duch dzie- jów dmie w wuwuzelę)? W takich właśnie sytuacjach przeżywamy spotkanie z realnym jako wytworem niespójności symbolicznego, a  mówiąc inaczej: doświadczamy już to cudowności, już to ab- surdalności na scenie, na której możliwe jest to, czego nie ma w  najśmielszych nawet życzeniach i  czego sobie nie wyobrażamy w najczarniejszych snach. I jeszcze o wiele więcej.

Czym jest ten wzniosły przedmiot, w moim dzieciństwie szma- tława, sznurowana i pompowana ciągle futbolówa, dziś przedmiot coraz bardziej hiper-hi-tec, a  zarazem fetysz: gram taką samą ra- kietą, co Rafa Nadal, taką samą piłką, jak moja ukochana Barca…

I  dziś przecież piłka, którą Saul Niguez po swoim slalomowym rajdzie wpakował do bramki Bayernu w  półfinałach Ligii Mi- strzów, jest ciągle trochę tamtą moją piłką. Bo i  ten przedmiot jest ciągle tym samym: oparciem dla czegoś oblekającego pustkę, w  której toczą się przygody pragnienia. Pragnienia, które ożywia fantazja, ale które bez swego przedmiotu martwieje przed nagą ścianą. Nic w  tym zaskakującego: ta naga ściana zawsze okazuje się ścianą rozmaitych straceń. Dlatego nie powinno dziwić, że i  takiego szmatławego przedmiotu czepia się z  uporem umiera- jący Iwan Iljicz z  noweli Tołstoja, protestując przeciwko jawnej niesprawiedliwości: jakże to, on, Iwan Iljicz ma umrzeć? Przecież on miał kiedyś „skórzaną paskowaną piłkę”! Kawałek skóry, któ- ra przyobleka niczym obietnica i  poręka to, co może nas scalić i  ocalić? Czemu nie. Wszyscy, którzy sami kopali piłkę, czujemy się z nim solidarni.

Z  pozoru pasja futbolowa jest rytuałem haniebnie narcystycz- nym: kocham siebie w  wizerunku mojego piłkarskiego idola, odnajduję się w  wizerunku mojej drużyny – oni stanowią moją fantazmatyczną ekstensję, moje idealne ja, to, czym chciałbym być, jedną z  fantazji, o  spełnieniu której roję. Ale równie często bywa infantylną iluzją wszechmocy albo rekompensatą. Jeśli dziś

(26)

przegraliśmy, jeśli nasi nie mieli dziś dostępu do tego czegoś, co przesądza o wygranej, zawsze możemy odwołać się do gestu zawie- dzionego kochanka i wynajdywać kolejne przeszkody, dla których sprawy potoczyły się dla nas niefortunnie, a my dostaliśmy od losu czerwoną kartkę: gdyby sędzia, ten kretyn, dostrzegł tamtego ewi- dentnego spalonego, gdyby Suarez nie pogryzł Ivanovicia, gdyby Milik nie nażarł się wczoraj kebaba, gdyby wiara odpaliła te race, co to je Andżelika wniosła jako brzuch w ósmym miesiącu itp. itd.

Moja pasja jest więc rytuałem narcystycznym, ale i poza rytuał ten wykracza. W ekonomii uczuć najmniej liczy się wygrana. Z pozo- ru to oczywista nieprawda, która jednak staje się prawdą oczywistą, gdy tylko dopuścimy do głosu oczywistość: przegranej kibic w ogó- le nie bierze pod uwagę. Po prostu dlatego, że przegrana to także wygrana, tylko inaczej („Polacy, nic się nie stało…”). Przegrana to za każdym razem coś, dla czego nie ma miejsca w  kibicowskim imaginarium, to coś niemożliwego, coś, co się w głowie nie mieści.

I  z  kolei: nie wygrana, ale jaka wygrana – to jedno, co się liczy.

Czyli liczy się tylko rozkosz, dodatkowa przyjemność, jaka wy- kwita na gruncie tego, co niemiłosiernie i trywialnie oczywiste, na polu ligowej młócki, mającej za cel osiągnięcie korzystnego wyniku tylko. Wynik, to nie to. Owszem, stanowi poniekąd zaspokojenie elementarnej potrzeby, jaką jest osiągnięcie dobrego rezultatu. To się należy nam jak psu micha (remis to postne minimum i  jako takie satysfakcjonować nie może). Ale „przegrana”, „wygrana”, to tylko małe słówka w  ekonomii, w  której chodzi o  Wszystko.

W tej ekonomii uczuć fantazmat spektakularnego zwycięstwa jest wynikiem prostego równania: czymś, co pozostaje, gdy od erotyki spektaklu odejmiemy to, co w  nim jest tylko realizacją wymogu utrzymania się w  lidze, wymogu będącego ledwie funkcją oczy- wistej potrzeby, więc asekuranckim blamażem) – zresztą zawsze gramy nie w tej lidze, na jaką zasługujemy. Namiętność gry (i na- miętność zwykłego podglądacza) zostaje odwiedziona od wymogu realizacji tego prostego celu i  – hulaj dusza, namiętność szybuje

(27)

w przestworzach, a nasz samozachowawczo-ludyczny drive jest już na szóstym biegu i znowu rusza z kopyta przyczajone pragnienie:

teraz celem staje się – jak zawsze! – coś więcej, coś, dla czego żyć warto. Oczekujemy fajerwerków, wzlotów i transgresji, oczekujemy tego, na co zasługujemy, meczu, który nakarmi naszą tęsknotę za pełnią. Meczu, który przejdzie do historii, a  ta wypełni się jako dzień zapowiadany przez proroków: nasza jedenastka pod koniec sezonu oddzieli światło od ciemności. Od jej trenera żądamy nie tylko, żeby odpowiedzialnie zastąpił Boga Ojca w jego pracach, ale i żeby swoją robotę zrobił w stylu Quentina Tarantino. W gruncie rzeczy wiemy, że to niemożliwe. Ale próbować trzeba.

A  homo footballisticus – coż to za persona? Napisałem, że przegrana w  jego pojęciu niemożliwa? To zwód, kiwka: niejeden antycypuje przegraną i nawet więcej „zaleca się do czystości i pięk- na przegranej” – niczym bohater Franza Kafki (warto dodać, że Kafka, choć chory, zwlekał się z łóżka, by chodzić na mecze S.C.

Hakoah Vien. Skądinąd drużyna odnosiła sukcesy: w  roku 1923 wygrała w  Londynie z  West Hamem 5:0 – tak właśnie, słownie:

pięć do zera). Homo footballisticus zarówno wygraną, jak i  prze- graną wynosi do godności Lacanowskiej Rzeczy, która przezie- ra przez mozół regulaminowej kotłowaniny. Zarówno piłkarski triumf, jak i  piłkarski zgon to momenty katartyczne, w  których odsłania się prawda o rzeczywistości, a w niej miejsce homo foot- ballisticus przynależne, czyli moment, kiedy jak nigdy kontaktuje się on z  własnym pragnieniem na uwięzi realnego. Jako fan jest zakładnikiem wzniosłego obiektu, ergo swojej drużyny – to jed- nak przypadek kibica prostodusznego. Buraka kibicowskiej braci, kibica-trybalisty, kibola. Kogoś, kto jednak mało wie, o co w tym wszystkim chodzi albo zgoła nie wie nic. Kibic, rzekłbym, meta- fizyczny rezygnuje z łatwego poczucia przynależności i nie lokuje swoich pragnień tak trywialnie. Godzi się z tym, że musi szukać swego obiektu zawsze gdzie indziej albo wręcz go porzucić. Jeśli jednak porzuca obiekt i  ustępuje ze swego pragnienia, to po to

(28)

tylko, by tym silniej (co nie znaczy szczęśliwiej) żyć w  porządku symbolicznym rzeczywistości, stale szukać nowych jego konfigu- racji, teraz i na wieki wieków, na boisku, ale i w życiu. Co innego stanowi jego paliwo. Jest nim gotowość do kibicowskiej dezynwol- tury, do przekroczeń i wykroczeń, słowem: do transgresji. To ktoś, kto zawsze patrzy z outu, zagra na spalonym, strzeli samobója – co mu tam! Nie jest „żołnierzem” swojej drużyny. W gruncie rzeczy to on jest prawdziwym ultrasem, wałęsającym się po stadionach świata. Odwodząc pragnienie od obiektu, dotyka bardziej Rzeczy niż ci biedacy zaprzęgnięci do rydwanu drużyny, poza którą świata nie widzą i tym kompensują sobie codzienną mizerię. Sam sobie jest stadionem, sędzią, napastnikiem i bramkarzem we wszystkich zespołach świata. Gra swoją grę. Jest kondotierem w służbie swej namiętności. Ale i  kondotierami są też jego bohaterowie. David Luiz przez pięć sezonów był gwiazdą Chelsea, a  w  lutowym me- czu Ligii Mistrzów (już w  PSG) z  lojalnością równą poprzedniej grał przeciwko tejże Chelsea. Czym jest dziś mityczne FC Chelsea albo FC Barcelona, albo Paris Saint-Germain? Wzniosłym obiek- tem sprowadzonym do logo, do marki na turbokapitalistycznym rynku? Szyldem będącym Wielkim Znaczącym, pod którym ślizgają się nieustannie znaczone, od chłopców do podawania piłek, przez produkty marketingowe, aż po rozprawy socjologów.

W rozegranym 16 lutego tego roku meczu Ligii Mistrzów z Paris Saint-Germain, w londyńskiej Chelsea tylko jeden Gary Cahill był Anglikiem, a w drużynie PSG wystąpił tylko jeden Francuz, nomen omen, Blaise Matuidi. Dzisiejszy futbol zakontraktowanych najem- ników heroizuje, ale i  degraduje: to desperados, którzy są jakoś żałośni w tym swoim profesjonalizmie; profesjonalizmie, który tak doskonale przekłada się na biznesplan. Przy okazji odziera piłkę z jej tradycyjnego wymiaru symbolicznego. Jaką wspólnotę mogą dziś tworzyć fani, jeżeli zamiast dawnych i swojskich przywiązań oferuje się im lojalność typu korporacyjnego? Stadionowy hymn You’ll never walk alone brzmi cokolwiek dwuznacznie, dziś zaczyna

(29)

przypominać korposong, szalik ze stadionowego sklepu. A jednak wieje w nim wiatr z Pól Elizejskich.

Od czasu gdy widowiska sportowe zaczęły być trasmitowane przez radio, ale zwłaszcza przez telewizję, jesteśmy epatowani dostępem do historycznego teraz: „jeszcze piłka była w powietrzu, a już w historii”. Ale chyba bardziej jeszcze ekscytuje iluzja natych- miastowego dostępu do przedmiotu pragnienia. Może należałoby uznać, że patos tego uczestnictwa w  istocie polega i  na tym, że stanowi skondensowane doświadczanie teraźniejszości, przeszłości i przyszłości, a więc czasu. Czyli tej przypadłości naszej kondycji, nad którą nie mamy władzy i  która jest źródłem naszych lęków.

Iluzja dostępu zataja, że znaczenie tego, czego właśnie jesteśmy świadkami, ujawnia się nam zawsze z  opóźnieniem. Telewizyjne powtórki pasożytują na prawdzie powtórzenia („przeżyjmy to jeszcze raz!”), nie będąc w  istocie niczym innym niż tym, czego my sami na co dzień dokonujemy w  okamgnieniu, więc umyka to naszej uwadze. Media dla naszej przyjemności usłużnie du- blują, multiplikują coś, co jest już zdublowane i co powraca jako perypetia brzemienna w  nowy sens. Chwila należąca do czasu całego widowiska zyskuje swój sens w  opracowaniu dokonują- cym się ex post, unieważniającym jakby linearność i chronologię:

przeszłość jest w  równym stopniu kształtowana przez przyszłość, jak przyszłość przez przeszłość. Na ten retencyjno-protencyjny charakter czasu zwracają uwagę ci, którzy, jak Mieke Bal, piszą o  paradoksalnej teraźniejszości, jej zgoła niedorzecznej naturze (Bal gra kontradykcyjnością przedrostków „pre” i  „post” w  pre- posteryjnej, jej zdaniem, naturze teraźniejszości, preposterous – po angielsku „niedorzeczny”). Zauważmy: gol zdobyty w  pierwszej minucie spotkania staje się czymś innym w  chwili, gdy drużyna kończy mecz jako triumfator. Okazuje się teraz czymś wpisanym w  scenariusz zwycięstwa. A  ten, jeśli nawet istniał, nie był prze- cież tym scenariuszem, w zgodzie z którym wszystko się kończy.

Każda chwila teraźniejsza brzemienna jest więc potencjalnością

(30)

przyszłych chwil. Obserwujemy mecz w przeświadczeniu, że regu- ły gry czynią rozwój wydarzeń na boisku jakoś przewidywalnym i  przekonujemy się, że jest inaczej. Wszystko się może zdarzyć.

Teoretyczne 90 minut zawsze okazuje się niewymierne, musi po- mieścić niespodziewane, rozpychające ramy czasowe widowiska.

Czas futbolowy to kairos, czas będący montażem chwil, z których każda jest jedyna i  efemeryczna, wszystko na boisku zdaje się zaświadczać o  nieodpartej władzy chwili obecnej, której nieprze- widywalność obnaża samą istotę wolnego działania. W  gruncie rzeczy intensywność, z jaką na boisku rozgrywają się wypadki, wy- dobywa dynamikę czynną i w życiu, tyle że w nim jest ona mniej spektakularna. Stadionowe katharsis to radosna Nachträglichkeit, a więc doświadczenie będące udziałem kogoś, kto ma do czynienia z traumatyzującymi zdarzeniami. I mamy to gwarantowane, bo to, co oszałamia albo wprawia w furię, jest wliczone w cenę biletu.

Co tu ubierać w słowa! Matriksem naszej rzeczywistości jest gra, a szlachetnie prostą manifestacją tejże – mecz futbolowy. Dopóki piłka w grze, nie wszystko stracone. Dopóki piłka w grze, nie ma zagłady. I cała reszta lepiej niech już zostanie milczeniem. I obaj o  tym wiemy, Mareczku. At the end of the storm is a  golden sky, and the sweet silver song of the lark… I choć cokolwiek osobno, to przecież pośród podobnych sobie. You’ll never walk alone!

(31)

Bramkarz gra dla drużyny O powieści Lwa Kassila

1.

Wspomnienie dziecięcej lektury oraz poszukiwanie danych bi- bliograficznych, dotyczących humoreski czeskiego autora Eduarda Bassa Klapzubova jedenáctka (polskie wydanie pod tytułem Klub jedenastu), to fabularny punkt wyjścia w epistolarnym opowiada- niu Marka Bieńczyka Szczęśliwa jedenastka1. Oczywiście, bohate- rowie Bieńczyka pamiętają również o  powieści Adama Bahdaja Do przerwy 0:1. Dziwnym zbiegiem okoliczności pomijają jednak dwukrotnie wydany w  Polsce utwór rosyjskiego pisarza (okresu radzieckiego) Lwa Abramowicza Kassila (1905–1970), zatytuło- wany Bramkarz republiki2, choć także i ta lektura z powodzeniem mogłaby odegrać rolę literackiej inicjacji w przypadku niejednego zafascynowanego futbolem smarkacza…

1 Zob. M. Bieńczyk: Szczęśliwa jedenastka. W: Idem: Jabłko Olgi, stopy Dawida. Warszawa 2015. Paginację wszystkich cytatów z tej pozycji oznaczam w tekście głównym skrótem B, po którym podaję numer strony.

2 Korzystam tu z  drugiego wydania powieści; zob. L. Kassil: Bramkarz republiki. Przeł. Z. Stoberski. Warszawa 1975 (wyd. pierwsze pochodzi z roku 1955). Paginację wszystkich cytatów oznaczam skrótem K, po którym następuje numer strony. Polski przekład powieści porównuję z tekstem ory- ginału według wydania z roku 1959.

(32)

Oryginalne książkowe wydanie powieści Kassila ukazało się w roku 1937. Wcześniej utwór drukowano w odcinkach na łamach prasy, a  równolegle trwały prace nad ekranizacją. W  rezultacie film wyprzedził publikację książki – obraz Wratar’ w  reżyserii Siemiona Timoszenki datuje się na rok 1936. To skądinąd rok ważny w historii radzieckiego futbolu, bo właśnie wtedy wystarto- wała ogólnokrajowa liga. Dla kariery filmu i powieści istotniejsze były jednak zakrojone na szeroką skalę obchody święta kultury fizycznej, których kulminacją okazał się rozegrany przed obliczem samego Stalina na placu Czerwonym (gdzie specjalnie rozłożono wojłokową imitację murawy) pokazowy mecz pomiędzy pierwszą i drugą drużyną moskiewskiego Spartaka. Wedle anegdoty pojedy- nek trwał dłużej niż umówione pół godziny, ponieważ znudzony widowiskiem Stalin po prostu zasnął… Tak czy owak, rozgrywki piłkarskie w  ówczesnym Związku Radzieckim nie były bez zna- czenia dla walki między partyjnymi frakcjami. Zespół Spartaka wspierał ówczesny sekretarz Komsomołu Aleksandr Kosariew.

Z  kolei szef NKWD, osławiony Ławrentij Beria, był protektorem Dinama. Fakt, że przed Stalinem (cóż z  tego, że drzemiącym) zagrała drużyna Kosariewa, był dla Berii policzkiem…

Epilog powieści Kassila, kiedy to Anton Kandidow, tytułowy

„bramkarz republiki”, uczestniczy w meczu na placu Czerwonym, to bez wątpienia literacka transpozycja wydarzeń, które miały miejsce podczas Dnia Fizkultury:

Anton stał w  bramce. Za plecami, za siatką o  dużych oczkach, górowała stara cerkiew Wasyla Błażennego. Słońce zawieszone nad iglicami Muzeum Historycznego raziło oczy. Sędzia podniósł gwizdek do ust. […] Mecz się zaczął.

K, s. 337 Wymowa finałowej sceny jest dość oczywista. Zajmując miejsce w bramce na centralnym placu stolicy, Anton stał się żywą alegorią

(33)

obrońcy całego kraju. Od początku zresztą zdawał się przeznaczony do takiej roli. Kiedy z jak najlepszej strony dał się poznać podczas pierwszego ważnego występu w Moskwie, jeden z kibiców zauwa- żył: „Mocny chłop. Dla niego bramka jest za mała… powinien stać w bramie triumfalnej” (K, s. 8). W oryginale czytamy: Jemu tolko w Jauzskich [worotach – K.U.] stojat. Chodzi o trudną do oddania w przekładzie grę słów: Jauzskije worota to jeden z moskiewskich placów, znajdujący się na miejscu dawnej bramy w  murach miej- skich. Żart kibica okazał się proroczy – z tą tylko poprawką, że osta- tecznie Kandidowowi przyszło objąć bramkarski posterunek nie na Jauzskich worotach, lecz na samym placu Czerwonym…

Mimo że rola Antona Kandidowa dała początek karierze Grigo- rija Płużnika, pierwszego amanta ówczesnego radzieckiego kina, to zrealizowany na podstawie utworu Kassila film muzyczny posiada dziś wyłącznie historyczną wartość. Na odmianę powieść wydaje się lekturą, która i dziś może intrygować, tym bardziej że możemy już z  dystansem spojrzeć na propagandowy aspekt dziełka. Być może warto umieścić powieść Kassila na półce tuż obok Klubu jedenastu oraz Do przerwy 0:1.

2.

Zacznijmy od tego, że do utworu rosyjskiego pisarza z powodze- niem można odnieść słowa, które skreślił jeden z  bohaterów Bień- czyka, mając na myśli powiastkę Eduarda Bassa: „to wieczne teraz piłki nożnej, o jakiej marzymy” (B, s. 137). U Kassila dotyczyłoby to zwłaszcza epizodu meczu reprezentacji ZSRR z zagraniczną drużyną, podczas którego Anton Kandidow najpierw obronił rzut karny, po- dyktowany w ostatnich minutach spotkania, a następnie, korzystając z  zaskoczenia, przebiegł z  piłką u  nogi niemal całą długość boiska i oddał z półwoleja strzał, który trafił do siatki rywali. „»Jeden zero, jeden zero«. Bramkarz Republiki sam wbił gola” (K, s. 219).

(34)

Decydujący gol strzelony przeciwnikom przez bramkarza (z ak- cji, nie z  rzutu karnego czy wolnego3) to jeden z  najsilniejszych kibicowskich fantazmatów, odnoszących się do meczu piłkarskiego jako widowiska, w  którym możliwy jest zaskakujący zwrot akcji, drużyna zaś sportowo słabsza, rozpaczliwie broniąca się przez dzie- więćdziesiąt minut, może odnieść zwycięstwo za sprawą wypadu przeprowadzonego w ostatnich sekundach. W takim wyobrażeniu łączą się dwa, na pozór sprzeczne, motywy. Po pierwsze – meczu piłkarskiego jako igrzyska losu, po drugie zaś – plebejskiej idei sprawiedliwości, za sprawą której końcowy tryumf przypada aku- rat tym najmniej do tego predysponowanym (ubogim, maluczkim, sierotom lub najmłodszemu synowi starej wdowy).

Inną zbieżność w powieściach Czecha (Bassa), Polaka (Bahdaja) i  Rosjanina (Kassila) pomaga nam odkryć nie byle kto, bo sam prof. Michał Paweł Markowski, który jako fikcyjny bohater opo- wiadania Marka Bieńczyka wskazuje zabieg typowy dla powieści o tematyce piłkarskiej:

Chodzi mianowicie o oddanie w pewnej chwili głosu reporterowi radiowemu, który przejmuje na siebie sprawozdanie z toczącego się właśnie meczu. […] Narrator przez chwilę odpoczywa, ceduje swą funkcję na innego, czyli reportera, który z  racji wykony- wanego zawodu wpada w  stan ekscytacji i  euforii, nielicujący z bardziej ustatkowanym tonem właściwego narratora.

B, s. 155

3 Za najbardziej bramkostrzelnego golkipera w  historii futbolu ucho- dzi Brazylijczyk Rogério Ceni, który w  latach 1992–2015 w  sumie zdobył w  rozgrywkach klubowych 131 goli. Zresztą w  czołówce klasyfikacji pod tym względem zdecydowanie przeważają gracze z  Ameryki Południowej.

Oczywiście, gole strzelane przez bramkarzy padały zwykle ze „stojącej piłki”.

Niedawno, 25  kwietnia 2016 roku, w  ligowym meczu Wisły Kraków z  Ter- maliką Nieciecza wyrównującą bramkę dla gości zdobył po rzucie rożnym w doliczonym czasie gry bramkarz Termaliki Sebastian Nowak.

(35)

U  Kassila ten sam chwyt został wykorzystany przy opisie meczu reprezentacji ZSRR z  zespołem Królewskich Bawołów (w  oryg. Korolewskije Bujboły). Pełni on tu jednak szczególną rolę. W Bramkarzu republiki spotykamy bowiem nie jednego, lecz dwóch wiodących bohaterów. Ten drugi to Jewgienij (Żenia) Ka- rasik, serdeczny druh, powiernik i pomocnik Antona Kandidowa.

Ponieważ drogi obu bohaterów schodzą się i  rozchodzą, wątek Żeni autonomizuje się i  w  pewnych partiach powieści przeważa nad historią Antona. Karasik to przeciwieństwo, ale i dopełnienie swojego przyjaciela. Wywodzi się z  rodziny inteligenckiej, marzy zrazu o  karierze artysty, by zostać znanym dziennikarzem. Oba wątki rozwijają się symetrycznie, ale jeśli dzieje Antona toczą się wedle reguł opowieści o  karierze prowincjusza, to historia Kara- sika ilustruje proces dorastania inteligenta do decyzji o  uznaniu za swoje środowiska młodych proletariuszy.

W  pewnym momencie fabuły Żenia wyraźnie wybiega przed Antona – pierwszy przenosi się do Moskwy i  pierwszy odnosi sukces. To on przeciera szlak swojemu koledze. Jako reporter relacjonujący rejs prototypu łodzi motorowej (jej załogę stanowią piłkarze, będący na co dzień pracownikami zakładów „Hydraer”) spotyka nieopodal Saratowa nad Wołgą4 przyjaciela z lat młodości, który pracuje wciąż jako brygadzista spółdzielni przeładunkowej w  porcie rzecznym. Gibkość i  zręczność, z  jakimi Anton chwyta rzucane mu arbuzy, nasuwa hydraerowcom myśl, by zaprosić go do drużyny…

Właściwy bohater powieści został w gruncie rzeczy podwojony.

W  tym tandemie Żenia Karasik reprezentuje aspekt refleksyjny, natomiast Anton – nieokiełznaną wolę życia. By dopełnić procesu

4 To rodzinne strony Kassila, który pochodził z miasta Pokrowskaja Słobo- da (później Pokrowsk, a od roku 1931 – Engels), leżącego na prawym brzegu Wołgi, dokładnie naprzeciw Saratowa. Jakkolwiek nazwa miasta Kandidowa i  Karasika w  tekście powieści nie pada, to nie ulega wątpliwości, że chodzi o Pokrowsk.

(36)

indywiduacji i przekroczyć symboliczny próg dojrzałości, bohate- rowie muszą się wymienić swoimi atrybutami. Realizacja takiego programu nie tylko zagwarantowałaby każdemu z  nich osobisty sukces, lecz także dopełniłaby procesu socjalizacji, a  ponadto pozwoliła na spełnienie… erotyczne. Obaj bowiem przyjaciele bardzo długo okazują się wzruszająco nieporadni w  kontaktach z  dziewczętami, choć przez pewien czas również na tym polu usiłują działać… nieindywidualnie5.

Aby pożądane zmiany były możliwe, bohaterowie potrzebują swoistego medium, którym jest… nowoczesność. Chodzi, po pierwsze, o rewolucję socjalną, która zniosła społeczno-kulturowe bariery. Po wtóre, nowoczesność okazuje się związana z  szybko- ścią, pozwalającą przekroczyć ograniczenia rzeczywistości i  dzię- ki tej transgresji zrealizować „model ekstatycznego przeżywania chwili”6. Nieprzypadkowo rejs łodzią motorową po Wołdze stał się przełomowym momentem na drodze Karasika ku dorosłości i męskości:

Ryczący huk silnika ogłuszył Żenię. Lustrzana powierzchnia rzeki przypominała przejrzystą gładziznę galaretki. Karasik niemal fi- zycznie odczuwa elastyczne napięcie tej połyskującej membrany.

Towarzyszy im rój maleńkich tęcz. Z  tyłu biegnie kryształowy

5 U  Karasika typowo inteligenckie kompleksy („Jestem człowiekiem bez życiorysu…”; K, s. 91) łączą się z  projekcją własnego idealnego „ja” na An- tona, co skutkuje nie tylko obniżeniem poczucia własnej wartości, ale nawet zawoalowanymi fantazjami homoerotycznymi: „Był przekonany, że Anton stał się wielkim człowiekiem, podczas gdy on sam nie ma żadnych osiągnięć. Stale jednak wspominał Antona. Śnił mu się często wśród niezliczonej ilości komi- nów rzecznych statków” (K, s. 84). Z kolei Kandidow nie potrafi rozmawiać o swoich uczuciach z kobietami, na których mu zależy.

6 M. Bieńczyk, A. Nawarecki, D. Siwicka: Słowo wstępne. W: Szybko i  szybciej. Eseje o  pośpiechu w  kulturze. Red. D. Siwicka, M. Bieńczyk, A. Nawarecki. Warszawa 1996, s. 6.

(37)

wachlarz wzbijającej się w  górę wody. Ślizg wycina w  wodzie skrzące się, głębokie bruzdy; jakby dwa szerokie skrzydła wodne.

K, s. 204 Wyprawa w  dół Wołgi dostarcza z  jednej strony poczucia unoszenia się i  szybowania tuż nad powierzchnią (jak przy bramkarskiej robinsonadzie), z  drugiej – przynosi doświadczenie quasi-erotyczne (sam ślizgacz jest reprezentacją fallusa). Nie bez znaczenia jest także i to, że udział w konstrukcji łodzi miała młoda inżynier Nastia Wależna, późniejsza ukochana Kandidowa, ale też obiekt cichych westchnień wszystkich niemal hydraerowców.

Nowoczesność u  Kassila wiąże się nadto z  rewolucją estetycz- ną, co podkreśla choćby opis ślizgacza z  zakładów „Hydraeru”.

Chodzi również o  ukrytą dyrektywę poetycką, przynajmniej we fragmentach tekstu zrealizowaną przez powieść, której fragmenty ciążą w stronę reportażu (relacja unaoczniająca, skrócenie dystan- su, zmiana czasu narracyjnego na teraźniejszy) oraz obrazowania wzorowanego na technice filmowej (kluczowa rola jukstapozycji).

Wybierając zawód dziennikarza, Żenia Karasik chciałby zerwać za- równo z dawnym ideałem kwiecistego stylu literackiego, jak i z an- tyestetycznym pozerstwem spod znaku futurystycznych ekscesów:

Nie chciał pisać rzeczy zmyślonych. Rzeczywistość widziana i  poznana była mu tak droga, że nie ciągnęło go wcale jakieś sztuczne upiększenie, blaga czy fantazja. Chciał tylko oddać samą rzeczywistość, jak można najbardziej przekonująco.

K, s. 86–87 Nie chodzi tu o samo mimetyczne odwzorowanie, lecz również o pewien ideał komunikacyjny, o pisarstwo, które zasadzałoby się na partycypowaniu w samej rzeczywistości, jednocześnie znosząc bariery utrudniające porozumienie z  odbiorcami. W  modelowej postaci ten ideał spełnił się w relacji radiowej z meczu piłkarskie-

(38)

go7. Owszem, na jej wstępie Żenia, któremu przypadł zaszczyt komentowania pojedynku reprezentacji z  „Bawołami”, nie oparł się pokusie erudycyjnych odniesień, lecz w  miarę postępów gry z  coraz większą ekspresją opowiadał o  wydarzeniach na boisku.

Pośrednictwo techniki radiowej pozwoliło dopełnić rytuału emo- cjonalnego zaangażowania i  utożsamienia ze „swoją” drużyną – w tym sensie krzyczący do mikrofonu Żenia Karasik mógł bronić karnego i  strzelić „Bawołom” zwycięskiego gola razem z  Anto- nem. Ideał zaangażowania wymaga wszak posłużenia się medium gorącym lub przekształcenia „przekaźnika zimnego” w  „gorący”

(na przykład zamiany wysokiego modernizmu na awangardę lub socrealizm).

Sytuacja w powieści Kassila okazuje się jednak dość niezwykła, bo radiową relację Karasika śledzimy z perspektywy Nastii, której przeziębienie nie pozwoliło udać się na stadion. Jak się okazuje, dziewczyna miała do dyspozycji rozregulowany odbiornik, który gubił falę w  najbardziej nieodpowiednich chwilach, a  nerwowe próby dostrojenia wyłącznie pogarszały sytuację – nadające na podobnych częstotliwościach stacje poczęły się nakładać na sie- bie. Ów radiowy „galimatias” (K, s. 213; w  oryg. katawasija) bohaterka, rzecz jasna, uważa za kakofonię, wszelako czytelnik nie może przeoczyć wyraźnej paraleli między sportową relacją a  fragmentami Georgik Wergilego, recytowanymi równolegle na antenie innej stacji. Poetyckie urywki dopełniają relację radiowe- go sprawozdawcy. Trzeba jednak przy tym zauważyć, że w głosie nadrzędnego, odautorskiego narratora nie pobrzmiewa żaden

„bardziej ustatkowany ton”, lecz… chichot ironisty. Wszak „prze-

7 Za pierwszą relację radiową „na żywo” z meczu piłkarskiego uznaje się transmisję BBC z  ligowego pojedynku Arsenalu Londyn z  Sheffield United w  dniu 22 stycznia 1927 roku. W  Polsce pierwsze takie wydarzenie miało miejsce 11 sierpnia 1929 roku, a  sprawozdawcą meczu poznańskiej Warty z Philipsem (obecnie PSV) Eindhoven, zakończonego wynikiem 5:2 dla go- spodarzy, był na antenie Radia Poznań Ludomir Budziński.

(39)

kaźnik zimny” (klasyczna poezja) bierze tu odwet na „gorącym”, a  zarzucone przez Karasika górnolotne paralele powracają jako komunikacyjne zakłócenia!

3.

W odróżnieniu od bohaterów opowiadania Bieńczyka, o powie- ści Lwa Kassila pamiętał brytyjski dziennikarz sportowy i  eseista Jonathan Wilson, wspominając o  niej w  „rosyjskim” rozdziale swojej intrygującej książki, opisującej bramkarza jako boiskowego outsidera8. Jak przekonuje autor, zwłaszcza w wyspiarskiej tradycji futbolowej bramkarzom przypisano niewdzięczną rolę wyalieno- wanych samotników, którzy jednocześnie należą i  nie należą do drużyny, a traktowani są jako gracze niepełnowartościowi, patała- chy, często wskazywane jako kozły ofiarne, obwiniane za porażkę całego zespołu. Na odmianę w krajach katolickiego południa Eu- ropy oraz w  Ameryce Łacińskiej już w  okresie międzywojennym bramkarze otoczeni zostali swoistym kultem. Podobnie sprawy wyglądały w porewolucyjnej Rosji. Według Wilsona:

W Związku Radzieckim indywidualność i odrębność bramkarza miała, rzecz jasna, specyficzne konotacje. Nietrudno sobie wy- obrazić, że w społeczeństwie, od którego wymagano jednakowych postaw, granie na bramce było rzadką sposobnością do podkre- ślenia swojej odrębności i wyróżnienia się z kolektywu – możliwe, że to właśnie ów aspekt tej pozycji sprawił, że wydawała się tak atrakcyjna komunistycznemu społeczeństwu.

W, s. 61

8 Zob. J. Wilson: Bramkarz, czyli outsider. Przeł. K. i  S. Dmowscy.

Wrocław 2014, s. 63–64. Paginację cytatów z tej pozycji oznaczam w tekście głównym skrótem W, po którym następuje numer strony.

(40)

Historia Antona Kandidowa, „bramkarza republiki” z  powie- ści Lwa Kassila, opowiada nade wszystko o  procesie socjalizacji odmieńca. Niczym mityczny heros, bohater już w  dzieciństwie wyróżniał się wśród rówieśników urodą, siłą, nieprzeciętnym wzrostem. Posiadał też charakterystyczne znamię – słynny z cza- sem kosmyk siwych włosów (Anton do fryzjera po przybyciu do Moskwy: „Nie ruszajcie, to od urodzenia […]. A może i od prze- żyć…”; K, s. 163). Kiedy w sparingowym meczu Kandidow po raz pierwszy zajął miejsce w  bramce reprezentacji Moskwy kosztem kontuzjowanego poprzednika, zrazu spotkał się z  nieprzychylną reakcją trybun. Uwagę widzów przyciągnęło zwłaszcza oryginalne nakrycie głowy: „Głowę bramkarza zdobiła dziwna filcowa krymka [w  oryg. szłyczka trieugołkoj]. Takie wyszywane czapeczki nosili starzy nadwołżańscy tragarze” (K, s. 6). W  dwudziestoleciu mię- dzywojennym golkiperzy chętnie uzupełniali własną garderobę rozmaitymi nakryciami głowy. Jeszcze na przełomie lat pięćdzie- siątych i  sześćdziesiątych Lew Jaszyn, najwybitniejszy bramkarz w dziejach radzieckiego i rosyjskiego futbolu, występował w cha- rakterystycznym kaszkiecie. Wyszywana, trójkątna „szłyczka” Kan- didowa wyróżniała bohatera, przypominając o  jego rodowodzie, wszelako akurat stołecznym kibicom skojarzyła się z  żydowską mycką czy jarmułką (w  oryg. jermołka; K, s. 6), co spotęgowało niechęć do nowego zawodnika. Bohater zresztą podjął grę z  pu- blicznością, umyślnie ją drażniąc swoim zblazowaniem. Cała ta poza przepadła jednak wraz z  pierwszym zagrożeniem bramki, a interwencje Antona wzbudziły entuzjazm tłumu, zachwyconego jego niezwykłą techniką bramkarską, wypracowaną przez bohatera jeszcze w wołżańskich czasach.

Popularność Kandidowa sięgnęła zenitu po zwycięstwie nad drużyną Królewskich Bawołów. Ale też właśnie wtedy rozpoczął się upadek bohatera, metaforyczny „zwich” (w  oryg. oskliz; po czasie Anton powie do Nastii: „Ja sam nie wiem, co się ze mną

(41)

stało. Jakiś »zwich«. Nam, tragarzom portowym, to się zdarza”;

K, s. 334).

Ostatecznie Kandidow rozstał się z  kolegami i  przeszedł do konkurencyjnego Magneta (nazwa tego klubu chyba nieprzy- padkowo kojarzy się z  Dinamem, któremu patronował Beria).

Do konfrontacji doszło podczas finału Spartakiady, kiedy Anton stanął naprzeciwko dawnych kolegów i… przepuścił pierwszego gola w  karierze! Był to skutek przemyślnego, kolektywnego sty- lu gry hydraerowców: „zawsze w  każdej drużynie jest faworyt, któremu powierza się prawo decydującego strzału. […] Tutaj zaś uwaga musiała się rozpraszać, »dzielić na pięć« […]” (K, s. 289)9. W kluczowej akcji meczu wychodzący na czystą pozycję strzelecką napastnik nieoczekiwanie zgrał (piętą?) piłkę do tyłu, do znajdu- jącego się za nim kolegi. Oto komentarz Antona:

Dałbym sobie łeb uciąć, że strzeli Foma Rusiełkin. Przecież on miał murowaną pozycję! Wspaniałe miejsce, lepszego nie trzeba.

I piłka mu jak raz na prawą nogę wypadła. Tylko strzelać, a on w ostatniej sekundzie, kiedy ja już wybiegłem, przeskoczył przez piłkę i podał ją za siebie. Od razu straciłem piłkę z oczu. A tam Buchwostow w  biegu – raz! I  w  róg. Ja już nie dosięgnąłem…

Tego nie rozumiem… Oddać innemu… Oddać swoją pewną bramkę… Wy wiecie, co to dla napastnika znaczy? Tego by, słowo daję, w żadnej drużynie nie zrobili.

K, s. 308 Oczywiście, te słowa nie są próbą usprawiedliwienia. Anton uznaje swoją odpowiedzialność za porażkę, rozumie, że doświad- czył symbolicznej śmierci (a zarazem – skutkiem przypadkowego

9 W  tym okresie powszechnie grywano piątką napastników w  ramach ustawienia taktycznego 2–3–5, a  po wprowadzeniu na początku lat trzy- dziestych pozycji stopera przez menedżera londyńskiego Arsenalu, Herberta Chapmana – w ramach systemu 3–2–5, zwanego WM.

(42)

zatrucia się gazem we własnym mieszkaniu – otarł o tę najzupeł- niej realną). Najważniejsze jednak okazuje się to, że umiał dostrzec zarówno sportową, jak i moralną wyższość taktyki hydraerowców.

Bohater dochodzi przy tym do wniosku, że taka koncepcja gry mogła zostać wypracowana wyłącznie przez komsomolców jako awangardę nowego społeczeństwa. Właśnie dlatego okazała się tak wyjątkowa i nowatorska.

Tak oto przed bohaterem, komunistycznym synem marnotraw- nym, otworzyła się szansa powrotu do kolektywu, który wcześniej porzucił. W  ostatnim rozdziale powieści Anton pojednał się z dawnymi kolegami i odzyskał Nastię. Zrozumiał, że przeznacze- nie wybrańca („Ja nie udaję skromnego, wiem, że jestem niezłym bramkarzem, nieomal o  światowej klasie, takim, jakiego przede mną nie było. Jeden nędzny gol nie ma znaczenia…”; K, s. 309) polega na tym, by swoje wyjątkowe zdolności wykorzystać dla korzyści całego kolektywu. I dopiero wtedy okazał się gotowy, by w epilogu dostąpić zaszczytu gry na placu Czerwonym…

4.

Protagonista opowiadania Marka Bieńczyka w  pewnym mo- mencie zauważył: „Marzenie o bramce to marzenie o doskonałym rozegraniu życia, to figura jego spełnienia, jego likierowy ekstrakt”

(B, s. 154). Jeżeli przyznamy, że cała teleologiczna struktura me- czu piłkarskiego jest ukierunkowana na zdobycie gola, to rola bramkarza okaże się dwuznaczna. Na takim właśnie spostrzeżeniu swoją książkę oparł Jonathan Wilson. Odnosząc się do antropolo- gicznych teorii, które podkreślały analogie między współczesnym sportem a dawnymi rytuałami religijnymi, pisał:

Jeśli piłka nożna wywodzi się od wymyślnego rytuału urodzaju, […] [to – K.U.] bramkarz […] jest swoistą aberracją. Jego pracą

(43)

jest bowiem uniemożliwienie odprawienia rytuału i  przeszko- dzenie symbolicznemu słońcu w  ukończeniu swojej podróży.

Jeżeli te pierwotne rytuały są głęboko zakorzenione w duchu gry, bramkarz staje się symbolicznym czynnikiem zapobiegającym – niszczycielem plonów i zwiastunem nieurodzaju.

W, s. 23 Z  takiego punktu widzenia trudno byłoby powiedzieć, że gol, jaki Antonowi wrzucili hydraerowcy, „nie ma znaczenia”… Narra- tor powieści poświęcił temu wydarzeniu więcej uwagi niż bramce, którą wcześniej w  meczu z  „Bawołami” zdobył sam Kandidow.

Opowiadacz dobitnie podkreślił wybuch powszechnego entuzja- zmu na stadionie po golu Buchwostowa, w jakimś stopniu samemu go podzielając:

O, cóż się wtedy działo! Jakiż wrzask i krzyk panowały wokoło.

Trybuny szalały. Wszyscy byli wstrząśnięci. […] Publiczność też wyrażała swe zadowolenie. Widzieli to, czego jeszcze nikt nie widział: „suchy” bramkarz Anton Kandidow, został zmuszony do kapitulacji.

K, s. 301–302 Wybuch ekstatycznie przeżywanej radości jest tu swego rodzaju świętem życia. Oznacza to jednak, że tym razem Antonowi przypa- dła w udziale rola nie herosa, lecz chtonicznego potwora (smoka) zwyciężonego w rytualnym pojedynku. Symboliczna śmierć niepo- konanego dotąd, „suchego” bramkarza, zadana mu przez napastni- ka „Hydraeru” (tu w roli solarnego jeźdźca), była zresztą konieczna dla przemiany Kandidowa. Gol strzelony przez Buchwostowa kła- dzie kres dotychczasowej tożsamości bramkarza, ale jednocześnie symbolicznie uwalnia Antona i pozwala mu wkroczyć na ścieżkę duchowego odrodzenia, aż po perspektywę ostatecznej reintegracji w ramach ideału komunistycznego społeczeństwa.

(44)

W  zakończeniu książki Wilsona czytamy, że „historia bram- karza jest klasycznym przykładem historii wygnańca szukającego drogi do domu” (W, s. 423). Problem polega jednak na tym, że w  przypadku bramkarza schemat eschatologiczny wchodzi w  kolizję z  przypisaną golkiperom rolą „niszczycieli plonów”. Tę sprzeczność Wilson podkreśla w konkluzji:

Jak też ma bramkarz przypisywać sobie te boskie, zbawienne cechy, jeśli, zgodnie z logiką futbolu jako rytuału płodności, jest on postacią, która zapobiega płodności ziemi, postacią, która niweczy zbiory? Wyjaśnienie tej pozornej sprzeczności wymaga filozoficznego wywodu godnego gnostyków.

W, s. 425 Można by zaryzykować tezę, że Lew Kassil znalazł swój sposób na rozwiązanie zagadki. Sprzeczność w  rzeczy samej okazała się pozorna, kiedy schemat eschatologicznej wędrówki uzupełniony został o  „gnostycki” wątek upadku (przydarzający się tragarzom

„zwich”) oraz odrodzenia w  nowej, wyższej, „lotnej” i  „świetli- stej” postaci bramkarza-komunisty. Nawet propagandowy aspekt powieści z powodzeniem można by rozumieć jako element utopij- nego projektu, zgodnie z którym społeczeństwo dążące do komu- nizmu – i tylko ono! – potrafi włączyć i wykorzystać potencjał odmieńców, nie ograniczając w  żadnym stopniu ich prawa do manifestowania swojej inności. Łatwo oczywiście stwierdzić, że takie społeczeństwo i  taka szansa istnieją wyłącznie na kartach powieści Kassila, wiadomo też jednak, że utopie z definicji tworzą archipelag wyłącznie wymyślonych, papierowych światów.

(45)

Noga Flauberta Przyczynek do roli piłki nożnej w życiu i twórczości pisarza

Piłka nożna nie należy do najczęściej podejmowanych tematów flaubertologii. Gdyby nie parę pojedynczych wzmianek w  kilku szkicach, można by powiedzieć, że stanowi ona w  tej dziedzinie temat dziewiczy, a co za tym idzie – że niniejsza próba ma charak- ter pionierski. Nie ośmielimy się jednak tą skromną prolegomeną uzurpować sobie prawa do jakiegokolwiek nowatorstwa. Takie miano należy się studiom prawdziwie odkrywczym, o fundamen- talnym znaczeniu dla jakiegoś pola badań, tu zaś, ze względów oczywistych, mowy być o tym nie może z tego prostego względu, że futbol nigdy nie znajdował się w  centrum uwagi Flauberta jako pisarza i  jako człowieka, a  w  jego tekstach, czy to prozie artystycznej, czy to korespondencji, pojawia się niezwykle rzadko.

Jeśli jednak zgodzimy się co do tego, że w  życiu i  twórczości ta- kich gigantów literatury jak on wszystko ma znaczenie, nie sposób pominąć okazji do dołożenia choć drobnej cegiełki do wielkiego gmachu, jaki badacze dzieła Flauberta wznoszą już od ponad półtora wieku. Dlatego też w  niniejszym studium przyjrzymy się owym nielicznym śladom, jakie futbol zostawił w pismach autora Pani Bovary, w  nadziei, że bardziej wytrawni znawcy jego twór- czości skorzystają z tego materiału w swoich pracach i być może odsłonią dzięki temu nowe aspekty tego niezmierzonego dzieła.

(46)

Jeśli idzie o  wczesne lata życia Gustawa Flauberta, trudno tu, rzecz jasna, o jakieś niezbite dowody na stosunek przyszłego pisa- rza do gier zespołowych w ogóle, a do piłki nożnej w szczególno- ści. Zastanawia jednak, że spośród licznych biografii pisarza bodaj tylko jedna wzmiankuje o  sportowych aktywnościach nastolatka w  murach szkolnych. To Michel Winock, wymieniając najważ- niejszych profesorów Gimnazjum Królewskiego w  Rouen, obok Adolfa Chéruela, wybitnego nauczyciela historii, oraz Honoriusza Gourgaud-Dugazona, który zaszczepił w  Gustawie miłość do li- teratury, wspomina o  Ksawerym Baudrym, „zręcznym wuefiście, z  prawdziwą pasją ośmielającym młodych chłopców do tego, by swoją energię choć w drobnym stopniu wykorzystywali w sporto- wej rywalizacji na boisku piłkarskim i  nie tylko”1. Trudno na tej podstawie wnioskować cokolwiek o uzdolnieniach Flauberta w tej dziedzinie czy też o pozycji, jaką zajmował zwykle na boisku – tego dowiemy się dopiero od niezastąpionego Jeana-Paula Sartre’a – ale wydaje się godne uwagi, że obok historii i literatury to właśnie WF, a w szczególności piłka nożna, pojawia się w relacji ze szkolnych lat młodego Flauberta.

Drugą wzmiankę o  piłce nożnej z  lat nieobjętych jeszcze ko- respondencją pisarza znajdujemy również u  Winocka. Pisząc o  regularnych – „przynajmniej w  co drugie lato” – pobytach Flaubertów w Trouville, streszcza codzienny porządek dnia: „Rano kąpiel, gra w  piłkę, po południu spacer »z  osiołkiem« po terenie poprzecinanym dolinami, potem czekanie w porcie na powrót ry- baków”2. Trudno przypuszczać, by młody Flaubert, któremu spor- towe nawyki wpajał profesor Baudry, nie uczestniczył w  każdym z punktów tego programu. Tym bardziej należy się dziwić innym biografom, którzy lekceważą ten aspekt życia Flauberta, jak choćby Frederick Brown, autorytatywnie stwierdzający:

1 M. Winock: Flaubert. Paris 2013, s. 19.

2 Ibidem, s. 42.

(47)

Wysiłek fizyczny na lądzie odpychał go i tak było zawsze. Tym- czasem w wodzie ten chłopiec o lekko koślawych nogach, który kpił z zasad i ograniczeń, poruszał się jak uszczęśliwiony młody tryton3.

Chyba tylko na karb rozkochanej w  innego rodzaju futbolu amerykańskości należy złożyć to, że autor przeoczył szczegół, na który sam wskazuje: „koślawe nogi” od zawsze należą wszak do atrybutów tych, którzy ponad inne rozrywki przedkładają wielo- godzinne zmagania na piłkarskim boisku.

Kiedy więc w kwietniu 1846 roku Flaubert pisze do Maksyma Du Camp: „Wiele dni mija, a nie wychodzę wcale na boisko, nawet łódka nie jest spuszczana na wodę”4, należy rozumieć, że odwo- łuje się do swoich przyzwyczajeń, które nagle uległy zaburzeniu.

Nie oznacza to jednak, oczywiście, definitywnego rozbratu pisarza z piłką nożną. Potwierdzenie tego dostajemy w bardzo nieoczeki- wanym momencie: w lutym 1848 roku, kiedy pisarz udaje się do Paryża z Ludwikiem Bouilhet, aby przyglądać się zamieszkom, któ- re opisze w szóstym rozdziale drugiej części Szkoły uczuć. Relacjo- nujący tę przygodę właśnie w kontekście powieści Pierre Georges Castex przywołuje pierwszy dzień w stolicy obu przyjaciół, którzy

zatrzymują się w  hotelu przy ulicy Richepanse, na rogu ulicy Duphot, tuż przy bulwarze de la Madeleine. Du Camp mieszka po drugiej stronie bulwaru, na końcu rue de Sèze, za kościołem.

Flaubert i Bouilhet idą do niego i na miejscu czekają. Du Camp wreszcie się pojawia i  wychodzą razem. Przechadzają się po bulwarach, grają w piłkę, po czym idą na obiad do Palais-Royal.

Wówczas ogłoszony zostaje upadek rządu5.

3 F. Brown: Gustaw Flaubert w niewoli słowa i kobiet. Przeł. L. Niedziel- ski. Warszawa 2008, s. 69.

4 G. Flaubert: Listy. Wyboru dokonał i przeł. W. Rogowicz. Warszawa 1957, s. 34.

5 P.G. Castex: Flaubert: L’Éducation sentimentale. Paris 1962, s. 158.

Cytaty

Powiązane dokumenty

5. Losujemy jedną kulę, a następnie wrzucamy ją ponownie do urny dorzucając dodatkowo k kul białych, jeśli była to kula biała lub k kul czarnych, jeśli była czarna.

Zastanów się nad tym tematem i odpowiedz „czy akceptuję siebie takim jakim jestem”?. „Akceptować siebie to być po swojej stronie, być

• płaszczyzny i proste nieprzechodzące przez środek inwersji przechodzą odpowiednio na sfery i okręgi przechodzące przez środek inwersji,.. • sfery i okręgi nieprzechodzące

Piłeczka była w  książce niewielka, trudno ją było sobie wy- obrazić, o golfie wówczas jeszcze nigdy nie słyszała, tym bardziej o  squashu, ping-pong by się od

Przeczytajcie uważnie tekst o naszym znajomym profesorze Planetce i na podstawie podręcznika, Atlasu geograficznego, przewodników, folderów oraz map

Widać już, że coś się zmieniło i zmienia się z dnia na dzień.. Co znaczy, gdy przyjdzie odpowiedni człowiek na odpowiednie

Jechałam pospiesznie do domu, ignorowałam pytania i prośby męża i trójki dorosłych dzieci, szłam do kompute- ra i starałam się przypomnieć sobie wszystko, co tego dnia

Jak twierdzi archeolog Maciej Szyszka z Muzeum Archeologicznego w Gdańsku, który przyczynił się do odkrycia owej piwnicy, pierwotnie budowla ta była jadalnią i kuchnią, w